Wydawca: JanKa
Liczba stron: 216
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Premiera: 18 wrzeđnia 2024 rok
Pierwsze 30-40 stron „Kataru duszy” to była dla mnie katorga. No co ja mam Wam powiedzieć, nic tak mnie nie irytuje w polskiej literaturze jak narzekanie na swoje miejsce w szeregu. A Anna Hipner, bohaterka tej powieści, właśnie to czyni. Jej poprzednie cztery książki ani się za dobrze nie sprzedały, ani nikt specjalnie ich nie wypatrywał w zapowiedziach, ani też żadnych nagród nie zdobyły. Spotkanie z Zetami, jej aktualnymi wydawcami, jeszcze tę moją czytelniczą nerwicę wzmogło. Wyglądało to trochę jak laurka, próba przypodobania się tym, którzy pozwolili jej zdobyć niewielkie grono czytelników. Jakby tego było mało, pojawił się R., słynny reżyser teatralny, z którym Anna poszła do łóżka. A później zaczęła z tego powodu rozpaczać.
I tak myślałem sobie wtedy – rzucić to w cholerę czy czytać dalej? Przetrwałem, bo to przecież JanKa, wydawnictwo, które może nie szuka książek wybitnych, ale na pewno nie poświęca czasu na bzdety i błahość. Zaufałem, że lada moment nie pojawią się kolejne problemy pierwszego świata, jakieś wątpliwości dotyczące komunikacji na social mediach czy nietrafiony kolor torebki na wieczorny wypad. Bo gdyby coś takiego się trafiło, to byłoby dla mnie za dużo. Uspokajam, nie było ich. Zamiast tego na pierwszy plan wyszedł Bóg.
Anna Hipner przez lata nie wierzyła. Samotność, monotonia, choroba, a może wszystko po trochu? Nie wiem. Tak czy siak, w pewnym momencie usłyszała fragment, który zmienił jej podejście do kwestii istnienia Boga. Protagonistka zaczyna chodzić do kościoła, myśli o grzechu, spowiada się, znajduje nawet swojego duchowego przewodnika. Jej relacja z Najwyższym nie jest jednak prosta. Życie nie znosi próżni, więc po R. pojawia się kolejny starszy Pan, który mocno porusza libido Anny. Komplikuje się także jej sytuacja rodzinna. Nie odpuszcza też społeczeństwo, które dorabia idiotyczne teorie, próbując zniszczyć w ten sposób przyjaźń.
Anna stara się sobie to wszystko poukładać w głowie. Czasami pomoże jej ktoś z zewnątrz, zazwyczaj jednak musi radzić sobie sama. Pomocą nie jest język religii – skostniały, wtórny, zamknięty na dusze wrażliwe na słowo. Stąd te wszystkie krzyki w ubikacji, te mnożące się wątpliwości.
I tak toczy się ten życiorys – od jednego problemu do drugiego. Jest tu rozpacz, nerwy, nadzieja, miłość, rozczarowanie ale też humor. Pretekstowa fabuła jest czymś, co powinno spodobać się nie tylko oczytanym odbiorcom. Tu naprawdę się sporo dzieje, a autorka nie potrzebuje magii, surrealizmu czy innych trików, żeby wciągnąć nas bez reszty. Napięcie jest tak silnie wyczuwalne, że nawet gdy chodzi tylko o zajęcie miejsca w drugiej ławce podczas niedzielnej Mszy Świętej, trudno jest się oderwać od książki. Co może się wtedy wydarzyć? Czym znowu zaskoczy nas autorka?
Mamy więc zmagania z językiem i dobrze skonstruowaną, przemyślaną fabułę, o której można rozprawiać godzinami. Bo to i kwestie religii, i rodziców, i korporacji, i związków, i układania sobie życia, i choroby, i istnienia poza światem wirtualnym, i wiele innych. Nie to jednak jest moim zdaniem największą wartością książki. Czymś, co przesądza o jej wyjątkowości jest uwaga – fikcja. Wiem, głupi to argument przy beletrystyce, ale przy takiej strategii pisarskiej właśnie owo zmyślanie, czy jak kto woli, puszczanie wodzy fantazji, będzie nas, czytelników, gnębiło do końca.
Co jest bowiem prawdą? Czy Anna jest alter ego Joanny Bartoń? Cech wspólnych i podobnych doświadczeń jest na pewno sporo. Ja jednak w pewnym momencie totalnie się od tego odciąłem. Przestałem utożsamiać bohaterkę z autorką, wyłączyłem też tryb myślenia – czy to zdarzyło się naprawdę? Nie znam Joanny Bartoń, nie mam więc wiedzy w co wierzy, czy jej rodzice żyją, czy ma dzieci? Nie jest mi to zresztą do niczego potrzebne, bo też książka ma bronić się sama. Wychodzę z założenia, że życie osobiste ma być przeżywane, a przeżywania nie da się rzetelnie opowiedzieć. Można je częściowo opisać, można się zbliżyć do pewnych postaw i emocji, ale istnieje określona część uczuć i znaczeń, które pozostaną istotne tylko dla danej osoby.
Zalecam więc
czytać „Katar duszy” właśnie tak – bez patrzenia na to wszystko przez pryzmat
odwagi autorki, a raczej jako jej niezwykły talent do zwodzenia, bawienia się
prawdą i formą. Będzie to wkurzać i wyprowadzać z równowagi, ale fajnie tak
czasami poczuć się wykolejonym. I na koniec taki cytat od Paula Ricoeura: „Wydaje
się, że podmiotem doświadczenia estetycznego nie jest ten, kto gra. Lecz to, co
się „dzieje” podczas gry”.
P.S. czytając opowiadania Michele Mariego znalazłem takie słowa "Biograf wstydu i anatom zakłopotania". To o Joannie Bartoń właśnie.