Recenzja "Dźwięki z Ha'Tun" Jan Bliźniak

"Dźwięki z Ha'Tun" Jan Bliźniak wspaniała powieść z gatunku SF
Wydawca: Ha!art

Liczba stron: 223


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 15 lutego 2024 rok

Nie jestem żadnym autorytetem od polskiego rynku książki, ale jakby mnie ktoś zapytał rok temu, czy trzy frazy: ‘science fiction’, ‘polski debiutant’ i ‘Wydawnictwo Ha!art’ łączą mi się w jeden spójny obraz, to stanowczo bym zaprzeczył. A jednak stało się. Oficyna, która kojarzy mi się z książkami zorientowanymi wokół literackich eksperymentów, prac podejmujących tematykę ekologii czy osobistości kina, właśnie wydała „Dźwięki z Ha’Tun” Jana Bliźniaka. Wciągającą i uniwersalną powieść, która pod pozornie stylistyczną prostotą ukrywa głębię ludowej gawędy. W tej niezwykłej space operze znajdziemy samotność i siłę braterstwa, smutek i szczęśliwego proroka, dobro i mordercze istoty.

Rzecz dzieje się na kilku planetach. Toko to miejsce, w którym nikt nie mieszka. Służy jako baza przeładunkowa czy punkt logistyczny. Jest mała i brudna. Hangary mają pordzewiałe ściany lepią się od smaru i brudu.  Niewielka jest też Alto. To suche miejsce, z cienką warstwą atmosfery. Zbudowano na niej pięć miast o niskiej, jasnej zabudowie. Mimo warunków zaprojektowano tu setki malowniczych fontann, które są zasilane z systemu sztucznego nawodnienia. Stara Planeta jest pełna nienawiści, z daleka wygląda jak skalista kula zszarzałej bieli, a na jej powierzchni widoczne są czarne, bezlistne drzewa i pola pokryte czymś, co wygląda jak śnieg lub popiół. Są też Mezuma, Enu i inne przestrzenie. Zasiedlają je różne ludy i cudaczne stworzenia. Mówią one odmiennymi językami, żywią się czymś innym, także wiara jest zindywidualizowana. Ciekawie jest już zatem w warstwie budowy świata. Najlepsze drzemie jednak w sercach bohaterów.

Ela widzi więcej niż inni. Ten dar staje się jednak dla niej przekleństwem. Żaden lekarz nie jest jej w stanie pomóc, dlatego matka wysyła ją z samotnym mężczyzną do Ha'Tun – miejsca gdzie leczą przypadki beznadziejne. Sęk w tym, że nikt nie wie gdzie to leży. Czy to planeta, gwiazda, a może układ? Gdzie zacząć szukać i jak skutecznie dotrzeć do celu? Bezradni bohaterowie przemierzają kosmos coraz bardziej rozumiejąc, że prawdziwa przemiana musi dokonać się w nich samych.

W momencie, gdy półki księgarń zapełniają stosy książek poszukujących nowych definicji zła, Jan Bliźniak napisał książkę o dobru. „Dźwięki z Ha’Tun” w inteligentny, zabawny i wielowymiarowy sposób przypominają nam, że INNOŚCI wcale nie trzeba się bać. A że przy okazji odwiedzimy ciekawe miejsca, poznamy smutnego proroka i Dziadka Psa, to tym lepiej dla nas.

Podoba mi się to, jak autor swobodnie bawi się konwencjami i odwołuje się do innych dzieł sztuki. Na pochwałę zasługuje opisanie postaci, odpowiednie wyważenie akcentów i spokojne budowanie napięcia. W tej powieści nie ma akcji kreowanej na siłę. To nie dynamiczny blockbuster z dziesiątkiem zwrotów zdarzeń i ratunków na ostatnią chwilę. „Dźwięki z Ha’Tun” stawiają na humor, rozmowę i uczucia, dzięki czemu wygrywają uwagę czytelnika. Zadziwiające, jak wiele udało się ukryć na zaledwie 200 stronach.

Jan Bliźniak napisał międzyplanetarną przygodówkę w szekspirowskim duchu. Nie wystarczy podkreślić jej zalet – lekkiego tonu, harmonii między kreacyjną swobodą a elegancją łączenia różnych gatunków, humoru, czy zdolności odkrywania prawdy o współczesnym człowieku. Tę książkę trzeba po prostu przeczytać.

Recenzja "Kornik" Layla Martínez

"Kornik" Layla Martínez to bardzo dobra powieść horror
Wydawca: Bo.wiem

Liczba stron: 128


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Maja Gańczarczyk

Premiera: 15 lutego 2024 rok

Rzadko są takie sytuacje, że decyduję się na lekturę książki po przeczytaniu blurba. „Kornik” Layli Martínez jest przykładem na to, że jest to możliwe. Oczywiście „Seria z Żurawiem” ma swoją renomę, wydawnictwo Bo.wiem też gwarantuje jakość, a Maja Gańczarczyk wykonała fajną robotę przy „To nie ja” Karmele Jaio – moim zeszłorocznym patronacie. W tym wypadku najważniejsze okazały się jednak słowa Mariany Enriquez, której twórczość cenię sobie bardzo wysoko. Jeśli argentyńska pisarka mówi, że jest to „gęsta i przerażająca książka, która opowiada o widmach, problemach klasowych, przemocy i samotności w sposób tak naturalny, jakby to czarownice dyktowały Layli Martínez jakiś przenikliwy i upiorny sen”, to nie pozostaje mi nic innego, jak rzucić wszystkie inne lektury i czytać.

Zacznę od spraw technicznych. Książka jest króciutka, to raptem 128 stron i to wcale nie pisane maczkiem. Na okładce widzimy rozsypujący się, wykoślawiony dom i kornika. W jego środku, w sensie tego domu, można dostrzec sylwetki osób. Nie są oni zajęci oglądaniem telewizji czy gotowaniem. Stoją i myślą. Jakby sami nie wiedzieli dlaczego tam są i czemu jeszcze tego miejsca nie opuszczają. To taka grafika, która zdradza wiele z treści samej książki, choć trzeba mieć na względzie, że nie fabuła, a forma jej przedstawienia jest największym atutem powieści Layli Martínez.

W centrum dzieła debiutującej, hiszpańskiej pisarki jest właśnie dom. Mieszka w nim babka z wnuczką, która dopiero co wróciła z więzienia. Znalazła się w nim w związku ze zniknięciem dziecka najbogatszej rodziny we wsi. Mając taki punkt wyjścia Layla Martínez mogła poprowadzić akcję w różne strony. Naturalnym ruchem byłoby napisanie kryminału budowanego wokół fundamentalnych pytań tego gatunku – jak to się stało? Kto zawinił? Jaki miał w tym cel? Jestem w stanie wyobrazić sobie bohaterki „Kornika” w obyczajówce – gdzie problemem może być znalezienie właściwego mężczyzny, ale także jako komedię pomyłek, w której uciekający spod opieki sąsiadki chłopiec wędruje po mieście i wymyśla historie o prześladującej ją opiekunce.

Autorka poszła inną drogą. Słowem, które najlepiej oddaje atmosferę tego, z czym przyjdzie nam się zmierzyć, jest niepokój. Towarzyszy on nam na każdej stronie – w retrospekcji snutej przez babkę, czy beznadziei obserwowanej każdego dnia z okna przez jej wnuczkę. Nagromadzenie dziwności, upiornych wizji, a także cierpienia bywa momentami tak intensywne, że miałem problem z przypisaniem mu jakiejś konkretnej symboliki. Nie wszystko układało mi się tu w jedną spójną całość, co tylko potwierdza tezę, że „Kornik” jest przede wszystkim książką do odczuwania, nie zaś filozofowania. Tak jak napisała Mariana Enriquez – dyktowaną przez czarownicę.

Można tę książkę odczytywać kluczem historycznym. W tle dzieje się sporo wydarzeń, które pokazują konsekwencje wojny domowej. Widzimy to chociażby w opowieści babki, która wspominała, jak niewielu mężczyzn wracało z niej żywych. W innej interpretacji jest to powieść o różnicach klasowych. Młoda bohaterka nie miała szans na dobrą pracę, reputację czy spokój duszy, bo urodziła się w tej, a nie innej rodzinie. Jednocześnie tuż obok żyją ludzie, którzy są zdolni do robienia tego, co chcą, bo mają odpowiedni status i pieniądze. Nikt im nie zabroni zatrudnić sąsiadki, by ją w ten sposób upokorzyć. Można też czytać „Kornika” jako kronikę upadku, co wydaje mi się całkiem dobrym tropem. Sama autorka w tekście wspomina, że kluczową rolę w jej książce gra dom. Zdradza nam to także okładka. W tym kontekście można zadać sobie pytanie, o jaki dom tu chodzi? Czy mowa o budynku zrobionym z cegieł, czy jednak o jakimś metaforycznym miejscu? Czy babka i wnuczka to postaci realne, czy może tylko odbicia czegoś, co zagnieżdża się w przestrzeni? Albo idąc dalej, czy może człowieczeństwo i humanizm nie umierają powoli, bo budujemy wokół siebie ‘obiekty’ pełne grozy?

Czytając „Kornika” miałem dwa skojarzenia. Pierwszym są „Niebezpieczeństwa palenia w łóżku”, choć trzeba mieć na względzie, że w opowiadaniach Enriquez pisanie jest mniej ekspresyjne i bardziej wyważone. Drugim z kolei „Ulica Żółtego Błota” – tu z kolei poziom halucynacji i oderwania od rzeczywistości jest zdecydowanie po stronie Can Xue. Layla Martínez jest gdzieś po środku, stanowiąc bardzo ciekawy głos, który będę dalej obserwował. Jeśli lubicie, gdy ktoś w nieszablonowy, momentami wręcz liryczny sposób, pisze o horrorze życia, zemście, przemocy i samotności to ta książka jest dla Was.

Recenzja "Alvar Mayor tom 1: Legendarne miasta" i "Alvar Mayor tom 2: Skąd się biorą mity" Carlos Trillo, Enrique Breccia

Wydawca: Mandioca

Liczba stron: 224+232


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Jakub Jankowski

Premiera: 6 października 2023 rok

Inkowie, Majowie, El Dorado, Machu Picchu – każda z tych nazw niesie za sobą obietnicę tajemnicy i przygody. Wychowany na mitach odległych krain, dobrze kojarzący wyprawy Herzoga ku bożemu gniewowi i peruwiańskiej dżungli, zawsze chętnie zagłębiam się w treści opowiadające o tym, jak to było kiedyś w Ameryce Południowej. Między innymi dlatego sięgnąłem po „Alvara Mayora”, choć jeśli mam być szczery, warstwa graficzna była tak intrygująca już na pierwszy rzut oka, że pewnie gdyby komiks opowiadał o odłowach bobrów, to też bym go przeczytał.

Jeśli miałbym zekranizować dwa pierwsze tomy opowieści o „Alvarze Mayorze”, w roli głównej obsadziłbym Clinta Eastwooda, ale tego z trylogii dolarowej. Miał on w sobie niezaprzeczalną zaciętość i cynizm, które cechują też bohatera komiksu napisanego przez Carlos Trillo i rozrysowanego rękoma Enrique Breccia. „Alvar Mayor” nie jest bynajmniej westernem w klasycznym jego rozumieniu. Protagonista nie ma za zadania jedynie strzec porządku w miasteczku, które zmaga się z terrorem bandytów. Nie chodzi także o realizację celu prywatnego, na przykład w postaci zemsty. W przypadku historii wydanych przez Mandiokę działanie głównego bohatera ma dwuznaczny charakter moralny i można w nim odnaleźć elementy bliższe obsesji, gatunku noir czy realizmu magicznego.

Alvar Mayor w swoich podróżach po ziemiach coraz chętniej zaludnianych przez konkwistadorów, musi mierzyć się z żądnymi pieniędzy, władzy i krwi złoczyńcami. Poszukują oni zaginionych miast i ukrytych skarbów, które mają uczynić ich życie szczęśliwym i dostatnim. Można byłoby te fragmentaryczne opowieści sprowadzić do banalnego schematu – oto nasz stróż prawa chwyta za broń i rozprawia się ze złymi. Tak jednak się nie dzieje. Alvar Mayor za każdym razem próbuje doprowadzić do sytuacji, w której to sam przyjezdny doprowadza do swojej zguby. A to trafi na dawnego wroga, a to znowu zabije go tubylec. Bohater stoi zazwyczaj z boku obserwując wyniszczającą walkę z „niezdrowym” zaciekawieniem i oddając się uciechom z kobietami lub rozmowom z Tihuo.

Chociaż Carlos Trillo w pierwszym tomie postawił na proste i powtarzające się rozwiązania, nie zabrakło mu przy tym wyobraźni i talentu do budowania postaci. W albumie pojawiają się potwory, zapomniani bogowie czy baśniowe damy, które z każdą kolejną historią przesuwają nas z rzeczywistości w mitologię. W drugim tomie tej awanturniczo-przygodowej relacji już pełną gębą wchodzimy w rejony nieco wyższe literacko. Zaczną pojawiać się legendy, odwołania do innych dzieł sztuki, interpretacje losów postaci – tych realnych oraz fikcyjnych.

Poszukiwanie złota, żądza władzy, nikczemność, zemsta – wszystkie te elementy, mimo upływających lat i postępu technologicznego, nadal są obecne w naszej rzeczywistości. Lektura „Alvar Mayora” jest zatem w jakimś sensie uniwersalna. Zachowania bohaterów, ich ambicje, słabości i szaleństwo, w nieco odmienionej wersji, widuję na co dzień. Być może dlatego ten komiks okazał się zadziwiająco bliski moim myślom. I choć nie znalazłem w nim żadnej błyskotliwej idei, odpowiedzi na filozoficzne pytania  czy recepty na liczne wyzwania, lektura nie była czasem straconym. To z jednej strony wehikuł czasu, który pozwala na nowo zainteresować się niemodnym w ostatnich latach tematem. Z drugiej także może i banalna, ale jednak warto odświeżenia przestroga. Wreszcie gdzieś pośrodku tych obu motywów jest to, co najlepsze – przednia rozrywka.

„Alvar Mayor” pierwotnie ukazywał się w odcinkach w magazynie Skorpio i czuć tu w pewnych miejscach brak konsekwencji, rozwinięcia tematu, skupienia się na otoczeniu. Ja przymykam jednak na to oczy, bo nie spodziewałem się po tych albumach arcydzieła, ale po prostu przedniej i niegłupiej zabawy. I właśnie ją otrzymałem. Jeśli podobnie jak ja lubicie czasami przeżyć przygodę, to będzie dobry wybór. Szczególnie, że czarno-białe ilustracje przygotowane przez Enrique Breccia, naprawdę działają na wyobraźnię.