Recenzja "Fonos. Zbrodnia po grecku" autor zbiorowy

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 292


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: praca zbiorowa
 
Premiera: 25 maja 2022 rok

Wydawnictwo Książkowe Klimaty od lat popularyzuje wśród polskiego czytelnika literaturę grecką. „Fonos. Zbrodnia po grecku” jest już siedemnastą książką pochodzącą z tego kraju, wydaną przez niewielką oficynę z Wrocławia. To dzieło specyficzne, bo przedstawia nam prace i sylwetki aż trzynastu pisarzy i pisarek, w większości wcześniej nie tłumaczonych na język polski. Wspólnym mianownikiem przedstawionych tekstów jest szeroko pojęty mrok.

Od lektury zbioru opowiadań kryminalnych pisanych przed twórców z jednego kręgu kulturowego oczekuję dwóch rzeczy – że będzie to dobra rozrywka oraz że ukażą mi realia kraju bez zbędnych ornamentów. W tym kontekście „Fonos. Zbrodnia po grecku” okazała się książką idealną. Z samego założenia miała ona ukazywać różnorodność opowiadania o zbrodni, tajemnicy i napięciu. I to się udało. Są tu narracje aż do bólu klasyczne, jak chociażby „List bez nadawcy”, w którym grupa osób odciętych od świata bada poszlaki niespodziewanej śmierci jednego ze swoich członków. Obok nich są jednak opowieści zaskakujące, w których rozwiązaniem zagadki może być pogodzenie się z tym, że żadnej zbrodni nie było, albo takie, które prowadzone są w formie protokołów z przesłuchań.

W posłowiu Ewy Róży Janion zauważa, że większość zamieszczonych w tomie zbrodni odbywa się na członkach rodziny. Mordują dzieci, gdy mają w tym dziedziny interes. Dłużne nie pozostają matki, którym zależy na zachowaniu dobrego imienia rodu. Zabójstwa potrafią dokonywać też wnukowie i dziadkowie, a ich motywacje będą jeszcze bardziej zaskakujące. Rodzina będąca podstawową jednostką jawi się tu jako symbol problemów dotykających całe społeczeństwo. Poprzez ukazanie relacji w skali mikro, pisarze badają kondycję Greków jako narodu, w którym pracuje się by żyć.

W  „Fonos. Zbrodnia po grecku” obok ciekawych intryg i zazwyczaj udanych postaci, pojawiają się także konkretne miejsca, zdarzenia i przedmioty. Akcja meandruje między klimatycznymi wyspami (np. Spetses czy Faros), prowincją (Eleusis) i Atenami. Te ostatnie ciekawie opisuje Hilda Papadimitriju w opowiadaniu „Komboloj w ziemi”. Zauważa i przypomina, że Ateńczycy „postanowili całkowicie zniszczyć stare dworki i małomiasteczkowe domki, by zastąpić je brzydkimi kamienicami bez charakteru. Później przyszła kolej na budynki przemysłowe, które pozostały puste po odprzemysłowieniu kraju w latach dziewięćdziesiątych”. W zbiorze pomijamy piękne plażę, bogate hotele (z jednym wyjątkiem) i atrakcje historyczne. Skupiamy się na przestrzeniach zamkniętych, dotkniętych chorobami cywilizacyjnymi, często brudnych i odstraszających. Razem z licznymi bohaterami odwiedzamy tradycyjne miejsce spotkań mężczyzn (kafenijon), Dom Literatów czy zakład bieliźniarski. Podsłuchujemy rozmowy, obserwujemy jak piją tsipuro lub gazozę, wspominamy też traumatyczne wydarzenia historyczne, które nadal oddziałują na współczesnego człowieka (Konflikt cypryjski 1963 roku, Kampanię grecką w Turcji 1919-1922 czy dyktaturę wojskową 1967-1974). Nie zabrakło również odniesień do aktualnych wydarzeń politycznych, jak chociażby afery Baltakos-Gate.

Jeśli miałbym wyróżnić jakieś teksty, mój wybór padłby na „Detektywa” Dimitiriosa Chadzisa oraz „Do t’ a pres kotssidete” Dimostenisa Papamarkosa (choć jednakowo w tym gronie mógł znaleźć się też „Kto zabił d’Artagnana” Titiny Daneli). Pierwsze z nich wyróżniam przede wszystkim za ciekawą grę z konwencją, niespieszne tempo narracji oraz satysfakcjonujące zakończenie. „Do t’ a pres kotssidete” traktuje z kolei o Arwanitach, którzy są znani z zasad postępowania określanych przez Kanun. Zgodnie z tym dokumentem za zabójstwo członka rodziny należy się zemsta. Tak właśnie postępuje główny bohater, któremu mimo brutalności będziemy kibicować aż do końca. Zapoznając się z historią Adonisa nabrałem dużej ochoty do zapoznania się z całym zbiorem „Gjak”, z którego owo opowiadanie pochodzi. Mogę mieć tylko nadzieję, że kiedyś Książkowe Klimaty się nim zainteresują.

W „Fonos. Zbrodnia po grecku” trafimy na nieustępliwych policjantów, skorumpowanych karierowiczów, samozwańczych detektywów czy zwykłych ludzi owładniętych chęcią dokonania zemsty lub zbrodni na tle majątkowym. Trafiają się także mocne relacje o wojennych potwornościach: gwałtach, masowych grobach, zabijaniu strzałem w głowę. Ten tom to udane oddanie greckich realiów i klimatu śródziemnomorskiego oraz bogaty zakres tematyczny – sprawy społeczne, religijne, autentyczne wydarzenia, imigranci, patriarchat. Te trzynaście opowiadań to gwarancja dobrej zabawy i wiedzy.

Recenzja "Jestem mieszkańcem wieży z kości słoniowej" Peter Handke

Wydawca: Eperons-Ostrogi

Liczba stron: 185


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Jacek Stanisław Buras
 
Premiera: grudzień 2021 rok

„Jestem mieszkańcem wieży z kości słoniowej” to zbiór esejów Noblisty Petera Handke. Pisane w latach sześćdziesiątych przemyślenia austriackiego pisarza odnoszą się, w dużym uproszczeniu, do istoty sztuki jako takiej. Sztuka nie jest tu zresztą słowem przypadkowym. Handke przede wszystkim analizuje dzieła literackie. Bada je w kontekście ich społecznego czy politycznego zaangażowania, nakreśla istotę właściwego modelowania języka, definiuje czym jest realizm, wreszcie wspomina udane lub złe realizacje swoich kolegów po piórze. Oprócz operowania słowem, twórca „Kali albo sól” mówi też o teatrze oraz filmie – zawsze jednak w kontekście literackim.

Jaka literatura jest zdaniem Handkego dobra? Przede wszystkim taka, która używa metody świeżej, dobrze przemyślanej. Jako przykład tego typu dzieła przywołuje między innymi swoje opowiadanie pt. „Stan wyjątkowy”, które możemy znaleźć w tomie „Powitanie rady nadzorczej”. Przypomnijmy, że w tym krótkim tekście Handke cytuje dosłowne sformułowania z oficjalnych dekretów wprowadzających stan wojenny, jednocześnie zestawiając je z kontrastującymi im ustępami, które pierwotne założenia w jakiś sposób podważają. W ten sposób zadaje pytanie o praworządność i respektowanie praw obywatelskich. Pisarz zauważa, że tego typu model literatury nie był wcześniej stosowany, ale zaznacza, że już kolejna taka próba zakończy się zmianą ciekawej formuły w manierę.

Noblista w eseju „O spotkaniu Grupy 47 w USA” porusza bardzo ważną kwestię manipulacji językowej. Choć jego intencje były z pewnością odmienne, czytając go dzisiaj łatwo odnieść padające tam słowa do wojny, która aktualnie nie toczy się tylko na ulicach ukraińskich miejscowości, ale także w mediach. Dezinformacja zdaje się zresztą nawet bardziej niebezpieczna niż spuszczanie bomb na elektrownie, bo zaraża i ogłupia całe narody. Handke podkreślając siłę słowa pisze między innymi tak: „Lekceważy się, jak bardzo język podatny jest na manipulację, we wszelkich społecznych i indywidualnych celach. Lekceważy się, że świat nie składa się z samych przedmiotów, lecz także z języka przypisanego do tych przedmiotów”. Austriacki noblista oddaje hołd znakom, słowom i zdaniom i podkreśla, że ich oddziaływanie może wychodzić daleko poza to, co oczywiste.

„Jestem mieszkańcem wieży z kości słoniowej” to także pamiętnik z przemyśleń na temat różnych dzieł, często już zapomnianych. Znajdziemy tu między innymi krytyki sztuk Becketta, pochwały kierowane względem filmu „Tom Jones” (w którym ogólna schematyczność zostaje zaburzona przez jedno ujęcie) i wiele innych. W różnych miejscach padać będą takie nazwiska jak Alfred Hitchcock, Francois Truffaut, Michael Snow. W eseju „Tresura przedmiotów” ciepłe słowa zbiera Polak Jan Lenica, którego animacje zostają nazwane „małymi” formami artystycznymi. Ten aspekt książki będzie szczególnie doceniony przez czytelników, którzy nadal lubią sięgać po twory minionej epoki, doszukując się w nich oryginalności i ponadczasowych treści.Przedstawione tu eseje zawierają programowe wypowiedzi na temat sytuacji kulturowej i społecznej. Choć były pisane prawie 60 lat temu, wiele z nich zachowuje aktualność. Trzeba jednak przyznać, że czyta się je naprawdę trudno. Handke ma niezwykły temperament, przez co bywa irytujący. Z drugiej strony lubi tworzyć zdania złożone, zawoalowane, w których łatwo się pogubić. Trzeba to czytać powoli, z uwagą i zrozumieniem. Raczej dla czytelników, który interesuje teoria sztuki.

Recenzja "Chłopiec z gór" Séverine Gauthier, Amélie Fléchais

Wydawca: Kultura Gniewu

Liczba stron: 48


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Julia Szustak
 
Premiera: 22 listopada 2021 rok

Słownik frazeologiczny podaje, że sformułowanie „przenosić góry” oznacza „mieć przekonanie, wiarę, że wszystkiego można dokonać, wszystko może się udać”. Ten sens nie do końca pasuje mi do postępowania bohatera „Chłopca z gór”, mimo że motywacją skłaniającą go do odbycia magicznej podróży jest właśnie chęć przeniesienia pasma górskiego wyrosłego na jego dziadku. Młody człowiek jest w tym wypadku całkowicie bezrefleksyjny, stanowi białą kartkę, na której wszelkie emocje, marzenia, wątpliwości muszą się dopiero zapisać.

Tak to właśnie bywa z dziećmi. Bohater wie jedno – kocha dziadka i dla jego spokoju jest w stanie zrobić wszystko. Nawet wyruszyć w (szaleńczą) podróż na szczyt najwyższej z gór. Co może się nie udać prawda? I tak jak postanawia, tak też czyni. Bez zbędnych przygotowań. Jego celem jest wiatr. To on ma pomóc dziadkowi w odbyciu ostatniej drogi. Dzięki jego podmuchom góry przeniosą się do innej przestrzeni z gracją i bez wysiłku.

Młody adept idzie więc w baśniowej krainie. Spotyka gadające drzewo, komunikatywne, staczające się kamienie, czy jednorożca. Każde ze stworzeń ma nie tylko duszę, ale także dobre usposobienie i radę. Uczą protagonistę świata – tego, że nie zawsze trzeba wszystko rozumieć, że czasami lepiej po prostu działać; również tego, że każdy ma swoje korzenie. Przy ich pomocy nasz dzielny śmiałek dopina swojego zamierzenia. Po wielu znojach (no, może nie znowu aż tak wielu, bo całość mieści się na 40 stronach), po spaniu w futrze zwierzaka albo wspinaniu na mrozie, dociera do szczytu góry i prosi wiatr o pomoc. A co będzie dalej? Tego Wam już nie zdradzę, choć pewnie część z Was wie, co może się wydarzyć.

I taki właśnie jest „Chłopiec z gór”. To prosta, metaforyczna i bajkowa opowieść o przygodzie, o miłości, odpowiedzialności, ale także domu. Bohater podczas swojej podróży uczy się bardzo wiele, a młody czytelnik, który zdecyduje się po lekturę sięgnąć, będzie mógł przeżyć dokładnie to samo. To taka historia, obok której trudno przejść obojętnie, nawet jeśli dla nas, dorosłych, może być momentami nieco wtórna. Dużą zaletą jest tu z pewnością utrzymany w ryzach język i szata graficzna. Za ilustracje do książki odpowiadała Amelia Fléchais i trzeba przyznać, że ze swojego zadania wywiązała się na medal. Stworzona kraina jest unikatowa. Raz piękna i nostalgiczna, w innym znów momencie mroczna i straszna. Bohaterów trudno porównać z innymi pracami – są indywidualni, ale jednocześnie wiarygodni. Nastrój momentu podkreśla bogata paleta barw i dynamika zmieniającego się kadru. Wszystko to bliższe malarstwu, niż tradycyjnej książki dla dzieci.

„Chłopiec z gór” będzie dobrym prezentem dla nieco starszych dzieci. Takich, które lubią zanurzyć się w czarodziejskiej i olśniewającej atmosferze i potrafią już dostrzegać drugie dno. Nie ma tu fałszywych nut, krętactwa czy zabawy pod publikę. Nie ma też niepotrzebnych wtrętów politycznych czy modnych tematów społecznych. To „bezpieczna” opowieść, która będzie bawić i uczyć.