Recenzja "To przez ten wiatr" Jakub Nowak

Wydawca: Powergraph

Liczba stron: 416


Oprawa: twarda

 
Premiera: 28 września 2022 rok

19 lutego 1876 Henryk Sienkiewicz w towarzystwie Juliusza Sypniewskiego wyruszył z Liverpoolu na pokładzie statku Germanik do Nowego Jorku. Była to jego pierwsza wielka podróż do Ameryki. Pomysł wyjazdu zrodził się w domu Heleny Modrzejewskiej, która wraz z mężem Karolem Chłapowskim i Łucjanem Paprockim również dotarła do Anaheim. Tam polska inteligencja zajęła się farmą, chociaż uprawa winogron przerosła ich kompetencje. Dość powiedzieć, że nie byli nawet w stanie się skutecznie bronić przed łupieżami okolicznych złodziejaszków. Głównym ‘zyskiem’ całego wyjazdu dla rodaków znajdujących się w ojczyźnie były reportaże Sienkiewicza. Przez wiele lat to właśnie one stanowiły dla Polaków kluczowe źródło opisujące Amerykę. Ta historia wydarzyła się naprawdę i tak to też zostało przedstawione w „To przez ten wiatr”. Pozostała część książki Jakuba Nowaka jest tylko, a może aż fikcją.

Czytając kolejne rozdziały zastanawiałem się, co skłoniło autora do napisania tej powieści. Czy interesowała go relacja Modrzejewskiej i Sienkiewicza? Chciał odczarować dla przeciętnego te legendarne postaci i pokazać ich w całej ludzkiej krasie? A może brakowało mu polskiego westernu, w którym ważną rolę odgrywają kobiety? Jakakolwiek była jego motywacja, dobrze że się pojawiła. "To przez ten wiatr" jest powieścią chwaloną z każdej strony i te miłe słowa nie są zwykłą kurtuazją czy gestem względem kolegi. Nic z tych rzeczy. Jakub Nowak na fundamencie rzeczywistej historii, miejsca i bohaterów, wykreował opowieść tętniącą życiem.

Od najmłodszych lat oglądam westerny. Te hollywoodzkie i nieco bardziej egzotyczne. Gdy na rynku wydawniczym pojawia się jakiś przedstawiciel gatunku, również nie mogę odmówić sobie lektury. To moje hobbystyczne podejście pozwoliło mi wyrobić sobie pewne tezy o tym gatunku. I tak najistotniejszym elementem westernu, czymś bez czego trudno sobie wyobrazić Dziki Zachód, jest przemoc. Zazwyczaj symbolizuje ją postać samotnego, uzbrojonego mężczyzny. Broń jest tu drogowskazem, który każdemu napotkanemu mówi „Hej, ja nie uznaję kompromisów, jeśli coś pójdzie nie po mojej myśli, pokaże Ci czym jest życie w świecie chaosu i terroru”. Użycie rewolweru nie następuje jednak zbyt często. To nie „Kill Bill”, tu krew nie może lać się hektolitrami. Napięcie jest stopniowo budowane, a scena rozładowania emocji nadchodzi we właściwym czasie. Inaczej nie miałoby to sensu. Istotą westernu jest właśnie niepewność dnia ani godziny. W tym gatunku każdy może zostać zabity o przypadkowej porze, w zupełnie niezaplanowanym miejscu, bez pytania o to kim jest i co tu robi. W ten schemat idealnie wpisuje się omawiana książka.

W „To przez ten wiatr” umiera co najmniej kilka osób. Już na początku powieści jesteśmy świadkami wieszania sąsiada naszych bohaterów. Jego wina jest niepodważalna – zabił siekierą swoją żonę i pośrednio spowodował także śmierć potomka. Ta sekwencja pozwala Jakubowi Nowakowi z miejsca wejść w tę surrealistyczną przestrzeń. Napierający tłum, upał i kurz jednoznacznie symbolizują degrengoladę otaczającego świata. Razem z Sienkiewiczem i Modrzejewską wkraczamy w świat koszmaru, którego immanentna ̨ cecha ̨ jest wszechobecna i dla wielu już oswojona przemoc.

I tak między jedną śmiercią a drugą poznajemy losy migrantów. Modrzejewska mocno wierzy, że mimo niesprzyjających okoliczności jej American Dream dopiero nadejdzie. Nie jest tu gwiazdą, ale zwykłą kobietą,  która musi się zmagać z przeszłością, tęsknotą za rodzicielstwem oraz znajomościami swojego syna. To właśnie nieoczekiwanie Rudolf, jego kolega Charlie i urocza służąca Anusia w ostatecznym rozrachunku napędzą akcję książki i przejmą pałeczkę pierwszeństwa od bardziej rozpoznawalnych postaci. Ich portrety psychologiczne są świetnie rozpisane, każdy ma własną charakterystykę, wady i namiętności. Gdzie w tym wszystkim Henryk Sienkiewicz? Można powiedzieć, że tu i tam. Późniejszy Noblista nie może znaleźć sobie miejsca. Pije, uprawia seks z lokalną prostytutką, pisze listy do Modrzejewskiej. Relacja tych dwojga w żadnym momencie nie zostanie jednak jasno sprecyzowana. Nie ma ona romantycznego czy oczywistego wymiaru.

Migranci żyją, wydają pieniądze, poznają społeczność lokalną, są też świadkami różnych zdarzeń. I to właśnie one w połączeniu z drobiazgowo odmalowanymi realiami świata oraz pojawiającymi się co jakiś czas koszmarami sennymi, przypominają nam, że jesteśmy w Kalifornii. Że coś tu nie gra i prędzej czy później dojdzie do eskalacji przemocy. Kto będzie tym złym? Co z tym wszystkim wspólnego ma kolej? Ile złota waży ludzkie życie? Mnożące się pytania, na które odpowiedź można uzyskać tylko podczas czytania.

„To przez ten wiatr” mimo swojej rozrywkowej formy ma też społeczne konotacje. Jakub Nowak powołał do życia wyjątkowo brudny i czarny charakter. Jednocześnie ta figura tylko podkreśla to, co czytelnicy zauważają już wcześniej – największe zło czai się nie w posługujących się rewolwerem, lecz w układnych mieszkańcach westernowego Anaheim. To oni sami ustanawiają ̨ własne prawa, a następnie bezwzględnie je egzekwują. Wyroki wydaje nie sędzia, ale lokalny ‘obrońca’. Ciała wisielców są ku przestrodze wystawiane na widok publiczny. W pewnym momencie do głosu dojdzie też żądza mordu całej społeczności, która sama wymierzy karę nauczycielce i jej czarnemu kochankowi. Pomiędzy mieszkańcami a bandytami nie ma właściwie różnicy – obie grupy kierują się materialnymi motywacjami i nie cofną się przed żadna ̨ zbrodnią. Ludzie Dzikiego Zachodu znajdują się w stanie moralnego rozkładu, i to niezależnie od ich profesji, wieku czy płci.

W tym miejscu chciałbym też podkreślić, że „To przez ten wiatr” nie aspiruje do miana powieści stawiającej jakąkolwiek diagnozę społeczną, ona kreuje się sama. Finał sugeruje raczej odczytanie tej historii w kategoriach przypowieści o ludzkich losach. Gdy Polacy opuszczają miasteczko, zostawiają ów brud i moralny rozkład za sobą. Nawet śmierć najokrutniejszego bandyty nie zdołała zmienić tego miejsca. Zło tkwi w człowieku od momentu jego narodzin i jedyną formą odcięcia się od niego jest ucieczka. Następująca w bohaterach przemiana oraz doświadczenie wyniesione z tych kilku miesięcy spędzonych na farmie pozwala jednak mieć nadzieję, że w innym miejscu i czasie ułożą oni życie na swoich zasadach.

„To przez ten wiatr” jest naprawdę dobrym przykładem literatury środka. Trudno się tu nudzić, bo poważne problemy ideologiczne zostały ubrane w atrakcyjny przygodowy kostium i dodatkowo okryte ironicznym poczuciem humoru. Jakub Nowak pokazuje polskiemu czytelnikowi alternatywną biografię znanych postaci, które zyskują cechy czysto ludzkie. Przy okazji jesteśmy tu świadkami wejścia w zdemoralizowaną społeczność, która nawet wybitne jednostki potrafi wciągnąć i wypluć według własnego widzi mi się. Balet umarłych ostatecznie kończy się promykiem nadziei. Tu inaczej niż w dziełach specjalistów od spaghetti westernu, można przetrwać bez uszczerbku fizycznego i moralnego.

Recenzja "Vademecum złego ojca 3" Guy Delisle

Wydawca: Kultura Gniewu

Liczba stron: 192


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Ada Wapniarska
 
Premiera: 10 sierpnia 2022 rok

„Vademecum złego ojca” to taka seria, do której wracam z żelazną konsekwencją. Uwielbiam to poczucie humoru, a jako ojciec identyfikuję się z bohaterem/autorem. W trzecim tomie znowu obserwujemy małe epizody z życia rodziny Guy’a Delisle. Jego dzieci, Alice i Louis, już nieco podrosły. Chodzą do szkoły, odrabiają lekcje, czytają „Harry’ego Pottera”, oglądają filmy Hayao Miyazakiego. I oczywiście obcują ze swoim zwariowanym ojcem.

W kilkunastu scenach dostrzegamy pełną paletę codziennych zdarzeń, które w oczach Delisle dostają nowego blasku. Spróbuję zaprezentować to na dwóch przykładach, mając przy okazji nadzieję, że trochę spojlerowania Wam nie straszne. W pierwszej urocza córeczka pyta tatusia co to jest „kulwa”. Zasłyszała w szkole tekst „kulwa twoja nać” rzucony gdzieś na korytarzu przez rozgoryczoną matkę i próbuje to sobie poukładać w głowie. Myjący zęby tatuś w żadnym stopniu nie czuje się zgorszony. Rzeczowo wyjaśnia, że to żadna „kulwa” tylko „kurwa”, że to nie „nać” tylko „mać”, co odnosi się bezpośrednio do słowa matka. Każe dziecku powtórzyć kilkukrotnie cały zwrot z odpowiednią dykcją. W ten sposób lekcja zostaje zakończona.

W innej miniaturze (mojej ulubionej muszę przyznać) pod wpływem zapalnika (słów dziecka) rozgoryczony Delisle wyrzuca się siebie długi monolog o życiu. O tym, że szkolne zabawy stopniowo przeradzają się w liczne obowiązki, stres, wyścig szczurów, rozczarowania na studiach, pracę pod kontrolą niewykształconych i dobrze ustawionych karierowiczów i tak dalej. Wykrzyczane żale w żaden sposób nie mogą zainteresować jego pociechy. To prawda, która odbija się od ściany niezrozumienia. Myślę, że każdy rodzic dobrze zna to uczucie, ten moment walenia głową w mur.

Guy Delisle pisze o wielu innych, prozaicznych zdarzeniach. O pomocy w pracy domowej na temat wymarłych zawodów, o zabawie dronem, o wrzuceniu zapalniczki z butanem do ognia i wielu innych. Za każdym razem jest to satyryczne, ironizujące, po prostu zabawne. I to zabawne w taki sposób, w jaki lubię być rozśmieszany: inteligentnie. Humor wynika tu z małych złośliwości, z bycia dużym dzieckiem, z jakiejś formy niezręczności, z poddawania dzieci określonym próbom. Przy okazji „Vademecum złego ojca” pozostaje świetną obserwacją obyczajową. Odkłamuje relacje pokoleniowe, które przecież wcale nie muszą być i bardzo często nie są spolaryzowane (dramaty lub wzruszenia).

Parę słów jeszcze o grafice, która uzupełnia mistrzowsko wykreowaną treść. Rysunki są tu proste, skromne, obrazowane czarną kreską z odcieniami szarości. Kadry powtarzają się, uzmysławiając czytelnikom bezradność dopadającą bohaterów. Ilustracyjny minimalizm dobrze koresponduje z wymową tekstów. Dobrze dowodzi, że nie czasami mniej, znaczy lepiej.

Recenzja "Kramp" María José Ferrada

Wydawca: Claroscuro

Liczba stron: 140


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Tomasz Pindel
 
Premiera: 11 marca 2022 rok

Wydawnictwo Claroscuro słynie z okładek, które mają coś mówić. Nie zawsze muszą być najpiękniejsze na świecie, ale bardzo często jest w nich jakieś drugie dno. „Kramp” łączy w sobie obiektywny urok (komu się nie podoba, niech pierwszy rzuci kamień), z interpretacją dzieła. Widzimy na niej kontur dziewczynki palącej papierosa. O czym nam to mówi? A chociażby o tym, że siedmioletnia bohaterka książki nie należy do tych ułożonych. Mówiąc ‘ułożonych’ mam na myśli – ‘pasujących do schematu’. W tym wieku powinno się przecież bawić w rodzinę, uczyć liczenia i pomagać mamie w robieniu sałatki. Tymczasem protagonistka „Krampa” jest inna. Jaka?

Wróćmy na chwilę do okładki. Wokół dymu papierosowego roztacza się niebo upstrzone gwiazdami. Pierwsze skojarzenie, jakie miałem z tym elementem ilustracji to wolność i życie w drodze. Pokrywa się ono z życiorysem młodej protagonistki, jeżdżącej z punktu A do punktu B wraz ze swoim ojcem. Jej dom, choć wiemy, że gdzieś jest, nie stanowi dla niej przystani bezpieczeństwa. Koleżanki są w jej życiu nieobecne, podobnie jak kwestie wiary, sukcesów szkolnych czy prostych zabaw. Bohaterka jest w ciągłym ruchu, Każdy zobaczony gest, doświadczone zdarzenie i zasłyszane słowo, modelują jej myślenie.

I wreszcie trzeci ważny element okładki czyli wypełnienie bohaterki. Nie ma tu oczu, uszu czy włosów, są za to pieczątki i dokument rejestrowy podróżnego. Jak należy to interpretować? Już w pierwszym zdaniu książki dowiadujemy się, że Kramp to firma z żelastwem. W jej ofercie znajdują się narzędzia, wypełnienia, śrubki i inne przedmioty przydatne przy prowadzeniu robót budowlanych. Dom zbudowany w większości z elementów Krampa przetrwa najcięższe czasy. Tak przynajmniej mówi komiwojażer, czyli terenowy przedstawiciel tej firmy. R, bo tak się nazywa, jest ojcem głównej bohaterki. Tajemnicą jego zawodowego ‘sukcesu’ jest właśnie mała pomocnica. Zabiera ją do klientów nawet wtedy, gdy nie powinien. Gdy ta miała iść do szkoły. Podrabia więc z nią dzienniczek i rozwija jej kompetencje. Razem odwiedzają różne miejsca, czasami muszą zagrać jakąś scenę, w wakacje mogą nawet nie wracać do domu. R ma też kolegę, również komiwojażera, tylko że z innej branży. Dzieli się z nim swoją córeczką, bo ma z tego określone profity. Tak oto dziewczynka nabywa kolejne umiejętności i znajomości. Drukuje też sobie w głowie łatkę komiwojażera.

Tak to wygląda z pozoru. Takie jest życie nieletniej i taki jest „Kramp” w tej pierwszej, wierzchniej warstwie. Nie o to jednak Ferradzie chodziło, a przynajmniej nie tylko o to. Bohaterka noweli jest młoda i wielu rzeczy nie rozumie. Swój świat buduje na słowach ojca i jego kolegi, którzy mają własne prawdy, racje i ambicje. Ważny jest tu zatem język, jako narzędzie formujące rzeczywistość. Ale nie tylko to. Dużą, jeśli nie kluczową rolę odgrywają przemilczenia. Bohaterka nie ma dostępu do internetu (znajdujemy się bowiem w Chile, w czasach lądowania na księżycu i tuż po nim), będąc w szkole myśli tylko o komiwojażerce, jej relacje z matką są raczej oziębłe, a ojciec… ojciec kształtuje ją po swojemu. Jeśli zatem czegoś nie rozumie, to albo zamiata to pod dywan, albo tłumaczy na miarę swoich możliwości.

Rzeczywistość protagonistki, ta mozaika podróży, obowiązków i relacji, nie zawiera takich słów jak zbrodnia, morderstwo czy wykorzystanie. W ciepłej i miejscami humorystycznej narracji dobrze się odnajdujemy, uśmiechamy się, chcielibyśmy pogłaskać dziewczynkę po głowie. Czujemy jednak, że coś tu wisi na włosku. Że męskie postaci mają swoje tajemnice. Wreszcie, że trwająca dyktatura Pinocheta, prędzej czy później odciśnie na bohaterach swoje piętno.

„Kramp” jest zatem powieścią autobiograficzną (autorka dorastała w środowisku komiwojażerów), która z jednej strony doskonale obrazuje, jak działa umysł dziecka i na co jest podatny, z drugiej rozlicza też reżim i jego wpływ na ludzkie losy. W tym na życie niewinnych dzieci. To malutka, dyskretna i niepozorna książka z mocną końcówką. Bardzo dobrze napisana. Nie sztuką jest bowiem grać na emocjach, gdy w rolach głównych obsadza się dziecko i dyktaturę. Sztuką jest tak poustawiać pionki na planszy książki, żeby o całym brudzie dowiadywać się z przemilczeń.