Recenzja "Kometa w Wiedniu" Karl Kaus

Wydawca: Eperons Ostrogi

Liczba stron: 189


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Magdalena Chrobok

Premiera: 1 października 2020 rok

„Dla swego wykształcenia pisarz powinien więcej przeżywać, niż czytać. Dla swej rozrywki więcej pisać, niż czytać. Wtedy tylko mogą powstawać książki dla nauki i rozrywki czytelników”. Tym aforyzmem rozpoczyna się przedmowa do wydania „Komety w Wiedniu” Karla Krausa. Austriacki dramaturg, poeta i publicysta, uznawany za najwybitniejszego satyryka obszaru niemieckojęzycznego w XX wieku, pozostaje dziś w Polsce zapomniany. Oprócz wydanych dawno temu przez Państwowy Instytut Wydawniczy „Aforyzmów” oraz publikacji z 2016 roku pod tytułem „Karl Kraus i jego czasopismo "Die Fackel", próżno szukać innych dzieł pisarza. A jest co tłumaczyć, bo już sama sztuka „Ostatnie dni ludzkości”, początkowo ukazująca się w odcinkach, a wreszcie scalona w jedną książkę w 1922 roku, liczy ponad siedemset stron i przedstawia scenerię upadku przedwojennego społeczeństwa austriackiego.

Najważniejszym dziełem Krausa pozostaje czasopismo „Die Fackel”, czyli tłumacząc na język polski – „Pochodnia”. Okładka „Komety w Wiedniu” odwołuje się w sposób bezpośredni do pierwotnej formy graficznej czasopisma. Austriacki publicysta założył je w 1899 roku, a w latach 1911 do 1936 wszystkie artykuły pisał sam. Ostatecznie ukazały się 922 zeszyty „Die Fackel”. Każdy numer liczył blisko trzysta stron, a częstotliwość ukazywania się była różna. Zdarzały się miesiące, gdy wychodziły trzy numery, a były też takie momenty, gdy Kraus milkł na dłużej. W swoim  czasopiśmie zamieszczał teksty, będące swego rodzaju krytycznym komentarzem do aktualnych wydarzeń w Europie. „Pochodnia” była inna niż typowe dzienniki, ponieważ powątpiewała w informacje dostarczane przez prasę. Można śmiało powiedzieć, że pełniła funkcję antydziennikarską, stanowiła kontrast dla tego, o czym się mówiło i krytycznie odnosiła się do zależności polityki od dziennikarstwa.

„Kometa w Wiedniu” to zbiór 22 opowiadań i satyr wybranych spośród niezliczonych dokonań Krausa ukazujących się w „Die Fackel”. Zakres tematyczny jest różnorodny, bo też założeniem książki jest ukazanie wszechstronności twórcy wiedeńskiej szkoły eseju. O czym pisze? A na przykład o bliżej nieznanym dzisiaj lekarzu A. Treitnerze, który swego czasu zaproponował ciekawą metodą udzielania chrztu w łonie matki, przy wykorzystaniu strzykawki z surowicą zawierającą 10 gramów wody święconej („Matki”). Mamy też teksty nawiązujące do polityki („Lepszy Austriak”), I wojny światowej („Powaga epoki i satyra na dawne czasy”), znanych postaci („Lessing”, „List Róży Luksemburg”) czy zwykłych/niezwykłych wydarzeń jak chociażby ryzyka spotkania się Ziemi z kometą. Na łamach książki mnożą się nazwiska kolegów po fachu autora, do których Kraus odnosi się najczęściej z ironią i sarkazmem. Warto wynotować chociaż część z nich, bo podobnie jak tytułowy „Lessing” z jednego z opowiadań, dzisiaj nikt o nich nie pamięta, a swego czasu uchodzili za istotne postacie austriackiej literatury i krytyki: Alfred Kerr, Julius Bauer, Jakob Minor, Max Nordau czy Felix Salten. Dla równowagi pojawia się tu także Gerhart Hauptmann, noblista z 1912 roku.

Czytając kolejne teksty ze zbioru zastanawiałem się, czemu ma służyć przekład komentarzy do rzeczywistości sprzed stu lat. Sam fakt zbliżenia komety Halleya do Austrii w roku 1912 nie jest specjalnie interesujący, ale już ukazanie tego zdarzenia przez pryzmat zachowań ludzi, jest niezwykle pouczające. Podobnie ma się rzecz z innymi satyrami, odwołującymi się do raz istotniejszych, raz mniej ważnych przypadków. Kraus uczy patrzeć na zjawiska obiektywnie i krytycznie. Nie brać za pewnik tego co piszą w gazetach (dzisiaj można mówić szerzej o mediach), ale na fundamencie faktów, wyrobić sobie swoje własne zdanie. Kraus ostrzegał też przez faszyzmem, gdy ten dopiero kiełkował. On widział więcej, szybko łączył różne fakty w zależności, analitycznie podchodził do każdego zagadnienia. Głównie z tego powodu jego teksty, mimo że odwołują się do mało istotnych dla nas zdarzeń, pozostają uniwersalne w wymowie. To jeden z najważniejszych atutów tej beletrystyki.

Recenzja "Smutny Ambasador" Ananda Devi

Wydawca: Wydawnictwo w Podwórku

Liczba stron: 208


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Krzysztof Jarosz

Premiera: lipiec 2020 rok

Trzecia książka Anandy Devi wydana po polsku będzie sporym zaskoczeniem dla wszystkich tych, którzy lekturę „Ewy ze swych zgliszcz” oraz „Zielone Sari” mają już za sobą. Nie chodzi tu o zmianę formy – z krótkich powieści na opowiadania – ale o poruszaną tematykę. Maurytyjska pisarka przyzwyczaiła nas do smutku, tragizmu i przemocy wobec kobiet. Tymczasem „Smutny ambasador” częściej bywa zabawny i zaskakujący, niż zgorzkniały.

Do naszych rąk trafia zbiór jedenastu opowiadań, których akcja została osadzona głównie w Indiach. Bohaterami są tu osoby przybywające do kraju, zderzające się z nową dla siebie kulturą: tytułowy ambasador, pisarz czy turystki. Ich pierwsze kroki na obcym terenie bywają stresujące, jak w noweli o kobiecie jadącej autem po zatłoczonej, indyjskiej ulicy; żenujące, gdy napalony maurytyjski pisarz odkrywa, że wiszące na każdym kramie paany, to nie prezerwatywy, a rodzaj lokalnej używki; moralizatorskie, co doskonale obrazuje opowiadanie o trzech Amerykankach wynajmujących lektykę i opłacające zakup rikszy. Są tu historie lekkie, brzmiące trochę jak współczesny epizod „Tysiąca i jednej nocy”, a są też pogłębione portrety psychologiczne, w których obserwujemy zmagania protagonistów z ich słabościami. Miewają oni wątpliwości, popełniają błędy, wahają się przed postawieniem ostatecznego kroku.

Podoba mi się w „Smutnym ambasadorze” różnorodność jaką otrzymujemy. Stosowane przez pisarkę tony, rytmy i perspektywy, są bardzo urozmaicone. Raz odczytujemy w nich zjadliwą tragedią, by za chwilę przenieść się przed obraz przemocy, satyrę czy nawet jakąś formę fantastyki. Tym, do czego autorka nas zaprasza, jest przedstawienie oddziałujących ze sobą światów – Wschodu i Zachodu. Fabuły cyrkulują w różnorodnych meandrach istnienia, eksplorują niedokończone poszukiwania, ich wijące się trajektorie. Ananda Devi umie przemilczeć pewne kwestie, postawić kropkę tak, aby jeszcze na długo po czytaniu zastanawiać się, jak dalej potoczą się losy bohaterów. Jest tak chociażby z ambasadorem i jego niewyczerpaną samotnością oraz żalem („Smutny ambasador”); przyjeżdżającą z zachodu pisarką spotykającą umierającego młodego żebraka („Po przygodę”), albo matki, której dziecko ma cztery ręce i cztery nogi („Ostatni deszcz”). Atmosferę niezwykłości podkreślają także miejsca. Znajdujemy się w samym centrum indyjskiej przestrzeni, w jej miejskich krajobrazach i miejscach kultu religijnego, w zgiełku ulic oraz ciemnych zakamarkach świątyni Kailasha. Słychać tam różne głosy w tle, zawsze przedstawiają one myśli osób z marginesu, smutnych, brudnych i potwornych, a przede wszystkim bezradnych.

Mimo powagi tematu, autorka „Zielonej Sari” potrafi wyśmiać kilka absurdów. I robi to naprawdę zgrabnie, bez wchodzenia w reporterskie szczegóły. A jednak mam z jej najnowszą książką dwa problemy. Po pierwsze Devi mówi dużo, czasami odnosiłem wrażenie, że nieco za dużo. Parę zdań bym wyciął, parę myśli skrócił, kilku słów w ogóle nie używał. Jej rozbudowane frazy właściwie niczemu nie służą, bo ani nie nadają tekstowi specyficznego rytmu, ani też nie przekazują informacji, bez których nie moglibyśmy się obejść. Czasami prostszy język, dostosowany do mówcy, byłby moim zdaniem lepszy. Jest też druga kwestia. Są w zbiorze opowiadania bardzo dobre, szczególnie te z początku. Są też narracje nie pasujące do reszty, niewiele wnoszące do obrazu całości, dopięte jakby trochę na siłę, żeby liczba stron się zgadzała. Dobrze to widać podczas analizy odniesień. W kilku historiach postaci powracają, nie jako pierwszoplanowe wątki, ale gdzieś z boku. Jadąc autem po ulicy, pisarka dostrzega trzy amerykańskie turystki przy lektyce, bohaterki innego tekstu. Takich analogii jest więcej, a sam fakt, że każdorazowo coś w nich nie pasuje (na ogół miejsce akcji) wzbudza w czytelniku niepokój. Takie momenty nadają tej książce niesamowitej jakości. Tym bardziej te doklejone nieco na siłę opowieści, przerzuciłbym do innego tomu.

Głównie te dwa zarzuty sprawiają, że „Smutny ambasador” ostatecznie uznaję za beletrystykę po prostu dobrą. Potrafi zachwycić, ale i nieco rozczarować, a nawet przynudzić. Zalecam czytanie, szczególnie dla tych czterech czy pięciu wybitnych historii, które można śmiało uznawać za jedne z najlepszych wydanych w Polsce w zeszłym roku. Devi jest różnorodna, szczera (nawet jeśli wprowadza nas w błąd), precyzyjna,  zmusza do refleksji. Lubię jej książki, ale nie uznaję za arcydzieła.