Recenzja "Lutecja" Juruj Wynnyczuk

Wydawca: Warstwy

Liczba stron: 312


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Bohdan Zadura

Premiera: grudzień 2022 rok

Jeśli miałbym wskazać tę jedną, najdziwniejszą książkę roku 2021, byłaby nią „Lutecja” (no dobra „Jeżeli t=0” Italo Calvino też jest mocnym kandydatem). Napisana przez ukraińskiego pisarza Jurija Wynnyczuka stanowi pomost łączący sensacyjną fabułę, wschodni mistycyzm i romans, rozumiany w bardzo szerokim sensie.

Część czytelników pamięta z pewnością nagrodzoną Angelusem powieść „Tango śmierci”, wydaną parę lat temu przez KEW. Obie książki stanowią oddzielne historie, dotykające innych tematów i problemów. Łączy je jednak parę szczegółów narracyjnych. Ot chociażby mieszanie przestrzeni, bohaterów i czasów. W „Lutecji” przeskoki między liniami narracyjnymi są jasno zaznaczone na początku każdego rozdziału, co zdecydowanie ułatwia odbiór. Obok bohatera głównego, poszukującego tytułową Lutecję, która objawiła mu się w snach, mamy między innymi Iwana Wagilewicza – historyczną postać, ukraińskiego księdza, poety, historyka, etnografa, tłumacza i folklorysty żyjącego w pierwszej połowie XVIII wieku. Kustosza biblioteki Ossolineum (i znowuż można mieć skojarzenia z „Tangiem śmierci”). Wagilewicz, podobnie jak młody bohater czerpiący uciechy z prostego życia, śni o Lutecji. Czarującej, pięknej, zamieszanej w jakieś dziwne machlojki rdzawowłosej młodej damie. Co z tego powstanie?

"Lutecja" to książka ze wszech miar amorficzna. Budowa samego utworu jest chaotyczna (choć mam wrażenie, że autor doskonale nad tym chaosem panuje). Dużo tu dygresji i anegdot. Strony momentami zalewa wręcz potok obrazów, marzeń i przygód miłosnych, tak bohatera, jak i Wagilewicza. Choć całość spięta jest klamrą, trudno tu odszukać typowy początek i logiczny koniec. Przystępując do lektury tej książki musimy mieć świadomość, że nie wszystko uda nam się tu rozsądnie wyjaśnić, nie każde zdarzenie będzie miało racjonalne uzasadnienie, a postaci mogą przeskakiwać z jednego życiorysu, na drugi.

Zabawą formą, choć wychodzi autorowi rewelacyjnie, nie jest jedynym atutem książki. Zachwyca też inteligentny humor oraz nostalgia widoczna między wierszami. Tekst naszpikowany jest wnikliwymi monologami, celnymi refleksjami, mądrymi zdaniami, które podkreślają tęsknotę za utraconym czasem, za nigdy niespełnionymi marzeniami. Wynnyczuk oddaje hołd dawnym znajomym, odwiedzonym miejscom, książkom, uczuciom, o których dzisiaj pamięta tylko on. Czytanie „Lutecji” poprawia humor, ale czasami wykrzywia też usta w drugą stronę. Autor ukazuje siebie jako człowieka w podeszłym wieku, świadomego przeżytych lat, czującego smutek, że tak wiele wspaniałych rzeczy jest już dla niego niedostępnych.  Nie mam pewności, czy spisane tu wspomnienia są faktycznymi zapisami życia autora. Podobnie jak nie mogę sprawdzić wiarygodności przytoczonych tu opowieści o romansach, pamiętniku i intymnej korespondencji Wagilewicza. Tak właściwie owo potwierdzenie nie jest mi jednak potrzebne. Nawet jeśli Wynnyczuk oddał się fantazji, zrobił to na tyle dobrze, że dałem się jej nabrać. Uległem nastrojowi i wspomnieniom dzieciństwa, dorastania czy próbom znalezienia panny młodej (rewelacyjny moment!). Zachwyciłem się także pomysłem handlowania snami. To bardzo dobra, oniryczna i surrealistyczna powieść, nieszablonowo skomponowana i dobrze napisana. Warto ją znać.

Recenzja "Umierając, żyjemy" Robert Silverberg

Wydawca: Rebis

Liczba stron: 264


Oprawa: całopapierowa

Tłumaczenie: Maria Korusiewicz

Premiera: 25 stycznia 2022 rok

„Umierając, żyjemy” jest przykładem twórczości science-fiction, która odchodzi od rozwoju technologii i fascynacji dokonań nauk ścisłych. Robert Silverberg swoje zainteresowanie ogniskuje wokół kosmosu wewnętrznego swojego bohatera. Wykreowanie alternatywnej rzeczywistości nie jest więc tu celem samym w sobie, ale pretekstem do podjęcia ważnych społecznie tematów: samotności, cierpienia, kruchości istnienia. Z tego też powodu lektura książki nie należy ani do łatwych, ani do przyjemnych, a sama recepcja w oczach współczesnego czytelnika pokazuje, że mimo upływu lat ta koncepcja literatury nadal bardziej dzieli, niż łączy.

W centrum powieści znalazł się niejaki David Selig. To 43-letni humanista i filozof z niezwykłym darem. Od dzieciństwa potrafi czytać w umysłach innych osób, co stosunkowo często wykorzystuje. Przynajmniej do czasu, bo limit telepatii zdaje się powoli wyczerpywać. A to tylko jedna z niespodzianek jakie przygotował dla nas amerykański pisarz.

Zazwyczaj gdy myślę się o telepatii, dostrzegam szanse jakie ten dar z sobą niesie. Czytając myśli innych mógłbym wygrywać zakłady, skutecznie negocjować kontrakty handlowe, szantażować, mówić kobietom to, co te chcą usłyszeć (i mieć dzięki temu święty spokój!). Telepatia jest więc czymś pożądanym, nagrodą, dzięki której stałbym się lubiany i bogaty. A co jeśli to tylko mrzonka? Czy możliwe jest, że czytanie w umysłach może przysporzyć więcej krzywd niż radości?

Wydaje się, że jak najbardziej tak. Z takiego właśnie punktu widzenia wychodzi Robert Silverberg. Jego bohater dzięki swojej przypadłości jest całkowicie wyalienowany. Nie prowadzi bujnego życia towarzyskiego, nie umie zawiązać żadnej relacji, ba, nawet zwykła rozmowa czasami przerasta jego możliwości. Nie ma stałego zatrudnienia, a gdy potrzebuje gotówki pisze prace zaliczeniowe studentom lub prosi o wsparcie adoptowaną siostrę. Jest ciapowaty, więc z tym większą przyjemnością oddaje się fantazjom pobudzonym myślami napotkanych kobiet. Pewnego dnia i ta mała radość zostaje mu jednak zabrana.

Silverberg stworzył dzieło praktycznie afabularne. Na niespełna 300 stronach dzieje się doprawdy niewiele. Obserwujemy wewnętrzne zmagania bohatera. Jego dar trudno rozpatrywać jako wyróżnienie. Nie jest też żadną dźwignią do upadku. Największy problem Davida leży w nim samym. On zdaje sobie sprawę, że wykorzystuje telepatię za często, nie tam gdzie trzeba, zbyt poważnie traktuje różne myśli opiniotwórcze swoich rozmówców. A jednak nadal to robi, działa całkowicie instynktownie, bez głębszej refleksji i próby znalezienia strategii na wyjście z impasu. „Umierając, żyjemy” jest książką pesymistyczną, wymagającą skupienia. Silverberg udowadnia w niej, że dużo bardziej od rozrywki, woli serwować czytelnikom powieść refleksyjną z silnym rysem psychologicznym bohatera. I dobrze, bo taka fantastyka jest w cenie nawet po kilkudziesięciu latach od premiery.

Recenzja „Słabnące światło sierpniowego słońca” Aleksander Wierny

Wydawca: Fundacja Duży Format

Liczba stron: 202


Oprawa: miękka

Premiera: 8 listopada 2021 rok

Któż z nas nie chciał choć raz w życiu rzucić wszystkiego, wsiąść do przypadkowego pojazdu (auta, busa, pociągu) i odjechać bez celu w siną dal? Taką nie w pełni uświadomioną potrzebę mają też bohaterowie najnowszej książki Aleksandra Wiernego, naczelnika Wydziału Promocji i Kultury Miasta Częstochowa, poety i twórcy powieści gatunkowych. Jest ich trójka: Bratek, Karolina i Emilka. Pozornie nic ich nie łączy. Spotykają się przypadkowo w knajpie Serotonina. Każdy z jakiegoś powodu wiedzie mało satysfakcjonujące życie. A to problemem są czarne interesy męża, a to na drodze do szczęścia staje samotność. Spotykają się więc i pod wpływem impulsu ruszają razem na Północ Polski.

Czytając „Słabnące światło sierpniowego słońca” można dostrzec inspirację powieścią „W drodze” Jacka Kerouaca. Aleksander Wierny nie chce być jednak współczesnym kopistą, dlatego do swojej książki wymyślił odmienny model literatury. Na czym on polega? Przede wszystkim zwraca uwagę nasycenie frazy poetycką refrenicznością. Zaprezentowane tu wątki powtarzają się, jak główny motyw piosenki. Bohaterowie jadą słuchając a love supreme, nocują w jakimś pensjonacie, na śniadanie spożywają parówki, jajka i kawę, ciągle mijają coś, czego nigdy w życiu już nie zobaczą. To ponawianie stanowi swego rodzaju impuls, którego zadaniem jest pokazać nam, z jak prostych, zredukowanych czynności składa się nasze życie. I to nawet wtedy, gdy wreszcie decydujemy się na coś szalonego. Nawet ucieczka od bliskich, pracy i zobowiązań nie pozwoli nam porzucić naszej natury.

Innym czynnikiem wyróżniającym książkę Aleksandra Wiernego jest jej dialogowość. Bohaterowie chętnie ze sobą rozmawiają. Najczęściej o tym, o czym akurat myślą, co widzą, albo czego nie lubią. Nie są to jednak poważne, głębokie, wielopiętrowe dysputy, a raczej banalne odpowiedzi, jakich każdego dnia słyszymy bardzo wiele. Warto się w nie wsłuchać, bo pada tu sporo fraz, które sami chętnie wypowiadamy w kierunku naszych bliskich.

Pytaniem otwartym pozostaje czy „Słabnące światło sierpniowego słońca” jest książką dobrą. Nie mam na to pytanie dobrej odpowiedzi. Przede wszystkim to powieść inna, właśnie przez zastosowanie poetycko-muzycznego modelu literatury. On burzy nasze przyzwyczajenia. Jako czytelnicy dobrze zaaklimatyzowaliśmy się do JAKICHŚ bohaterów i JAKIEJŚ fabuły. Tymczasem u autora „Teraz” wcale tak łatwo nie jest. Bratka, Karoliny i Emilki raczej nie polubimy, ale nie znajdziemy też powodu do obdarzenia ich negatywnymi uczuciami. Sama akcja jest mocno zarysowana, kryminalna, ale dzieje się gdzieś w tle, jakby poza tym, o czym czytamy. Dopiero pod koniec książki daje o sobie znać w iście filmowym finale. Przez prawie 150 stron czytamy powracające motywy. Te same zdania pojawiać się będą trzy, pięć, a czasami i dwadzieścia razy. Czy to zaakceptujemy? Czy damy się wciągnąć w tę odę do wolności? To już zależy wyłącznie od naszej otwartości. Jeśli nam się uda, całkiem prawdopodobne, że z najnowszej prozy Aleksandra Wiernego weźmiemy coś dla siebie.