Recenzja "Dzikie mieso" Marian Pilot

Wydawca: Korporacja Ha!art

Liczba stron: 104


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 8 października 2021

Marian Pilot przez prawie 50 lat aktywnej działalności literackiej otrzymał szereg istotnych wyróżnień. Rozpoczęło się już w 1966 roku od Nagrody im. Stanisława Piętaka za powieść „Sień”. Później były jeszcze Złoty Krzyż Zasługi, nagroda literacka im. Władysława Reymonta i wreszcie Nike. Nie można więc powiedzieć, że jest to pisarz niezauważony czy niezasłużony dla rozwoju rynku książki. A jednak nadal odnoszę wrażenie, że Marian Pilot i jego twórczość znajduje się gdzieś na uboczu. Mówiąc o nurcie chłopskim najpierw na myśl przychodzą nam nazwiska Wiesława Myśliwskiego, Edwarda Redlińskiego czy Józefa Mortona, a dopiero w dalszej kolejności autora, który na swoim koncie ma przecież ponad 20 różnorodnych publikacji.

Najnowsza książka Pilota „Dzikie mieso” nie mogłaby zostać wydana w innym miejscu niż Korporacja Ha!art. Niewielkich rozmiarów poemat jest już na starcie skazany na marketingową porażkę. Autor „Pióropusza” używa w nim wielu różnych języków, z których żadnego nie uczono nas na lekcjach polskiego. Wykorzystane dialekty trudno zlokalizować czy nazwać, nie mówiąc już o pełnym zrozumieniu. Nie powinna nas dziwić obecność takich słów jak „glańc”, „chlywa”, „włiazo”, „cinknońć”, „gynś”, „sjyni, „cjyngle”. Większości z nich nie znajdziemy w słowniku, ponieważ stanowią one jedynie zapis, obraz dźwięku. Pilot nie chce być poprawny. Zdecydowanie bardziej zależy mu na udokumentowaniu czegoś, co w wielu miejsc zdążyło już zaniknąć.

Ten radykalny eksperyment podkreśla drogę, jaką autor obrał już dość dawno. W jego książkach mniej ważna jest fabuła. Tu liczy się przede wszystkim melodia niesionych słów. Tego poematu nie sposób czytać po cichu ani szybko. Każde zdanie domaga się zdwojonej uwagi chociażby dlatego, że jest kopią (chociaż sprawdzić tego nie sposób). Tak, jak ostrzeżono nas w opisie książki, wszelkie wyrażenia czy frazy użyte w „Dzikim Miesie” zaczerpnięte są z wcześniej istniejących tekstów, zapisów, listów, wspomnień. Pilot łączy je ze sobą, spaja w jedną historię o miłości („ach mój mężu jaki ty piękny! ja ci nie upuszczy dó śmierci”), trudnych relacjach („To dzjywcze jakieś Chymerne nie wiadomo jak z niom godać”) czy religii („To są słowa Biblijne nie Moje Jo tam nie bije za Tem ani za Tem ale za Prawdom). Bywa dosadny, refleksyjny, ale także zabawny („Wolno Dupce w swoi Chałupce”).

Nie tylko język zwraca uwagę w książce. Istotnym wyróżnikiem jest sam (anty)gatunek. Wspominam tu o poemacie, ale nie jest to wcale jednoznaczne. Zdania rozpisane są wierszami. Czasami pojawi się jakiś znak interpunkcyjny, częściej jednak nie ma ich wcale. Nazwy własne raz pisane są wielką literą, by po chwili zamienić się w litery małe. Wygląda to jak liryka, ale czyta się jak urywaną prozę. Marian Pilot ma szacunek wobec dobrego rękodzieła. Tworzenie tekstu, jakkolwiek by go nie przyporządkować, wydaje się w tym wypadku wieloletnią, bardzo przemyślaną metafizyczną pracą. Autor nie pozwala sobie na zadrapania i wady, a uwzględniając jego głęboki namysł nad tekstem, to, w jaki sposób komunikuje się z czytelnikiem i bohaterami oraz jego przygotowanie historycznoliterackie i intelektualne, trzeba sobie szczerze powiedzieć, że mamy okazję obcować z kimś w rodzaju klasyka własnej lingwistycznej niszy.

Na koniec jeszcze mała uwaga. Korporacja Ha!art postanowiła pozostawić tekst samemu sobie. Bez jakichkolwiek wyjaśnień, przedmów czy bibliografii. W ten sposób otrzymaliśmy twór pierwotny, w którym każdy może ujrzeć dokładnie to, co chce. W oderwaniu od kontekstów i słowników, przefiltrowany przez nasze zagonione, migoczące feerią barw życie.

Recenzja "Opowiadania najlepsze" Phillip K. Dick

Wydawca: Rebis

Liczba stron: 536


Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Jan Karłowski, Janusz Szczepański, Tomasz Oljasz

Premiera: 12 października 2021

Phillip Dick przyszedł na świat 16 grudnia 1928 roku w Chicago. Choć od początku swojej literackiej kariery związany był z deprecjonowaną przez krytyków literaturą science-fiction, to dziś, prawie 40 lat po jego śmierci uchodzi za twórcę kultowego, stawianego w jednym szeregu z Huxleyem, Vonnegut czy braćmi Strugackimi. Jest jednym z tych pisarzy, którego chwalono praktycznie z każdej strony. Ciepłe słowa mieli i mają dla jego twórczości nawet czytelnicy na co dzień ignorujący literacką fantastykę. Wrażenie robi także spuścizna, jaką pozostawił po sobie autor „Ubika”. Ponad 40 powieści i 200 opowiadań to dorobek, jaki zazwyczaj przypada na kilku twórców.

W tym miejscu warto zastanowić się czym tak naprawdę wyróżnia się pisarstwo Dicka. „Opowiadania najlepsze” dobrze eksponują cechy tej literatury – momentami zabawnej, lekkiej, życiowej, zawsze z lekceważącym stosunkiem do tradycyjnej fantastyki. Wszystkie wybudowane maszyny czy ożywione roboty są tak naprawdę przebranymi ludźmi. Użycie ich w tekście literackim daje autorowi szanse na podjęcie refleksji na temat istoty człowieczeństwa. Nie chodzi więc o zdynamizowanie akcji, poruszenie wyobraźni czytelnika, zbudowanie charakterów i istot doskonałych. Nie to jest celem amerykańskiego pisarza, ale następstwa zaistnienia tych okoliczności.

Dobrze tę kwestię pokazuje opowiadanie „Wypłata”, wcześniej znane jako „Zapłata”. Jego bohaterem jest niejaki Jennings, inżynier, który podjął fatalną w skutkach decyzję. Za namową Rethrick Construction przystępuje do specjalnego programu. Strategicznym punktem realizacji zadania jest wymazanie pamięci. W zamian ma otrzymać astronomiczną wypłatę. Prosta aktywność nieco się jednak komplikuje, tworząc zabawny i nieco przerażający kolaż pełen przypadków, pożądania bogactwa i miłości. Powołanie do życia urządzenia do patrzenia w przyszłość pozwala Dickowi na zadawanie bardzo trudnych pytań o szacunek dla pozornie nic nieznaczących rzeczy, które każdy z nas mija każdego dnia: drutu, kawałka biletu czy złamanego żetonu do pokera.

Poruszające jest z kolei pierwsze wydane przez Dicka opowiadanie - „Roog”. Roogami są tu śmieciarze i bezdomni, którzy co i rusz opróżniają śmietnik w jednym z gospodarstw domowych. Nic niezwykłego prawda? A jednak u autora „Ubika” to proste zdarzenie nabiera cech wręcz mistycznych. Wszystko za sprawą Borysa. Borys jest psem i to z jego perspektywy obserwujemy kolejne rabunki pojemników. Zwierzę nie jest świadome tego, że przychodzący ludzie wykonują swoje obowiązki. Chcąc ratować majątek właścicieli, piesek wyje zaciekle. Jego właściciel ignoruje jednak tę oznakę. Traktuje ją jak naturalny objaw pieskiego życia. Dick mówi o trudności we wzajemnym porozumieniu, o lojalności, ale też o strachu, który zamiast zwalczany, jest całkowicie lekceważony.

To tylko dwa z kilkunastu przykładów różnorodnych nowel zebranych w tomie „Opowiadania najlepsze”. Każde stoi na bardzo wysokim poziomie. Czytelnicy znajdą tu przykłady innych, ważnych dla pisarza wątków – ot chociażby tematyki religijnej, politycznej czy Zimnej Wojny. Zwraca uwagę wszechstronność prowadzenia narracji, umiejętność budowania napięcia i wreszcie niezmącona wiara w człowieka. Niezależnie czy czytamy o eksperymentach z tworzeniem organicznych robotów, czy o użyciu broni jądrowej, zawsze czujemy, że ta fantastyczna otoczka prowadzi do czegoś większego i ważniejszego. Nawet jeśli w pewnym momencie pałeczkę pierwszeństwa przejmują istoty złe czy brutalne, gdzieś podskórnie czujemy, że ostatecznie jest jakieś wyjście z tej sytuacji. Jeśli nie w tym, to w innym świecie. Jest to więc książka mądra, z niesamowitą wręcz liczbą pomysłów, trików i sztuczek, które od lat wybrzmiewają w nowej fantastyce i kinie. Dick jest człowiekiem, który inspirował i nadal inspiruje najlepszych.  To opowiadania, o których się nie zapomina.

Recenzja "Do ostatniego" Jérôme Félix

Wydawca: Taurus Media

Liczba stron: 68


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Jakub Syty
 
Premiera: 31 sierpień 2021

Westerny przez lata polaryzowały publiczność. Dla jednych były ponadczasowymi i wyjątkowymi widowiskami, inni uznawali je za kiczowate i schematyczne do bólu. Niewątpliwie jako gatunek przyczyniły się do budowy mitologii Stanów Zjednoczonych jako kraju dynamicznego rozwoju, walki cywilizacji z zacofaniem i praworządności. Do ostatniego” to kolejna cegiełka w wielkiej, historycznej impresji o Dzikim Zachodzie. Cegiełka, która takie odnoszę wrażenie, niewiele nowego w temacie dopowie, ale pozwoli na bardzo przyjemnie spędzoną godzinę.

Główny bohater komiksu to kowboj Russel. Podobnie jak wielu innych zarabiał na transporcie bydła z miejsca A do miejsca B. To wyjątkowo trudne i niebezpieczne zadanie. Wiązało się z wieloma niedogodnościami. Nieobecność w domu, noce pod gołym niebem, ataki rdzennych mieszkańców, dzikie zwierzęta na trasie, ekstremalne warunki pogodowe, głód i pragnienie – to tylko niektóre z wrażeń jakie pojawiały się podczas długich spędów. Chętnych jednak nie brakowało, bo też do czasu i potrzeby były duże. No właśnie, do czasu. Od 1830 roku w USA zaczęły powstawać koleje użytku publicznego, które były tańszą, szybszą i bezpieczniejszą alternatywą. Chcąc nie chcąc w tym miejscu kowboje musieli dokonać przebranżowienia. Russel wybrał życie farmera.

Równolegle z wątkiem utraty miejsca zatrudnienia Jérôme Félix kreśli relacje głównego bohatera z dwudziestoletnim, upośledzonym, przybranym synem. Bennett i Russel ruszają do Montany, gdzie docelowo mają odnaleźć harmonię z naturą. Po drodze robią sobie niewielką przerwę w Sundance, która okaże się brzemienna w skutkach. To tam młody chłopak straci życie, a zrozpaczony kowboj będzie chciał dokonać zemsty za wszelką cenę.

„Do ostatniego” to taki komiks, w którym nie znajdziemy klarownego podziału na dobrych i złych. Granica dzieląca człowieka zrównoważonego od pragnącego mordu jest naprawdę bardzo cienka. Wystarczy jedno przypadkowe zdarzenie, a ludzie zmieniają się w drapieżników. „Do ostatniego” to jeden z tym westernów, które odzierają świat Dzikiego Zachodu z jego bajkowości. Rzeczywistość jest pełna kurzu, brudu i nieprawości. Dobrze skomponowane kadry i żywe dialogi nadają całości mocno gorzkiego posmaku. Jakakolwiek ocena moralności poczynań głównych aktorów spektaklu jest praktycznie niemożliwa aż do samego końca.

Nowość od Wydawnictwa Taurus Media to jednak nie tylko angażująca historia, ale także ilustracje: do bólu realistyczne, pełne odcieni potęgujących wrażenie osaczenia, skupione na szczegółach. Piękne są chociażby te plansze, gdy w świetle ogniska widać każdą bruzdę, każdy najmniejszy grymas na twarzy protagonistów. Młody rysownik (Paul Gastine) mimo nikłego doświadczenia potrafi przy pomocy pewnej, silnej kreski oddać pełną paletę emocji, a jednocześnie nie boi się tworzyć ryzykownych rozwiązań w tle. Padający deszcz wielokrotnie już był tylko ozdobą podkreślającą wewnętrzne wzburzenie bohaterów. Tu jednak ma on przełożenie także na ulizane włosy, krople spływające po nosie czy ciążące ubranie. Te rysunki są naprawdę żywe.

Żeby nie było tak w tu procentach laurkowo, mam jeden zarzut do Jérôme Félixa. Autor postanowił historię zmieścić na 68 stronach, co skutkowało pominięciem wielu istotnych kadrów. O tym, jak trudne jest życie kowboja dowiadujemy się pobocznie. Sam moment morderstwa Bennetta czy poszukiwanie jego mordercy również zostały zamknięte na dwóch czy trzech planszach. Czasami jako czytelnik nie zdążyłem odpowiednio zadomowić się w jednej scenie, a już byłem wysyłany do innej przestrzeni i czasu. Rozumiem chęć zostawienia wielu kwestii i dialogów niedopowiedzianymi, niemniej epickość i więź z bohaterami jest równie ważna, o ile nie ważniejsza dla percepcji dzieła. Pomijając jednak ten zarzut „Do dzieła” powinien być obowiązkową lekturą dla każdego fana komiksowych westernów. Nie jest to kolejna schematyczna narracja o walce dobra ze złem. Félix stawia na wiele odcieni szarości, dzięki czemu wygrywa najważniejsza bitwę – zyskuje uwagę czytelnika.