Recenzja "Historie podniebne" Jakub Małecki

Wydawca: SQN

Liczba stron: 160

Oprawa: miękka

Premiera: 31 maja 2019 r. 

Jak wiadomo, przędza to wyrób włókienniczy, który służy na przykład do produkcji dzianin, koronek, plecionek, sznurów, lin czy ozdób. Moja babcia, która zawsze powtarzała, że na drugie imię jej Przędza, znała się na temacie jak nikt inny. Nie chcę tu przywoływać jej dokonań, reklamować wykonanych prac, czy o zgrozo – sprzedawać metod rzemieślniczych. Starszych ludzi warto po prostu słuchać, szczególnie gdy mówią o cierpliwości. To właśnie ta cecha, zdaniem mojej babci, była najważniejsza przy przędzeniu. Jak mawiała „cierpliwość jest gorzka, ale jej owoce są słodkie”. Te słowa odnosiła właśnie do swojej pracy, dając tym samym do zrozumienia, że przędza wykonana naprędce pogarsza jakość końcowego produktu. Jeśli teraz, zamiast na historię rodzinną, rzucić okiem na najnowszą książkę Jakuba Małeckiego (która z historiami rodzinnymi ma bardzo wiele wspólnego, podobnie jak z przędzą!), trudno nie odnieść wrażenia, że poruszone w niej wątki cechuje spora dosłowność i heterogeniczność. Czy byłbym gotów nabyć tkaninę wykonaną tak różnorodnie i posklejaną z wielu, często nietrwałych kawałków? Właściwie czemu nie? Fakt, nie zrobiłbym z niej ciepłego odzienia na długie zimowe wieczory. Czegoś, co w ten sprzyjający kontemplacji czas, zajęłoby moje myśli na długo. Na pewno mógłbym jednak uszyć coś lekkiego, ulotnego i niezobowiązującego. Przychodzi mi od razu do głowy czarna marynarka, która na każdym kroku przypominałaby mi o zjawisku przemijania i fragmentaryczności poznania życia.

Opowieści Jakuba Małeckiego to proza, której atrakcyjność na poziomie fabularnym stoi w jawnej sprzeczności z rozwiązaniami formalnymi. Jeśli czytelnik przebije się przez te wszystkie opowiadania, dramaty i historię epistolarną, jeśli zaakceptuje ciągoty autora do permanentnego rozwarstwiania narracji na liczne retrospekcje, zmiany punktów widzenia, cięcia i pauzy, jeśli osłoni się przed deszczem metafor i wyświechtanych figur (wielkie pająki, balony do nieba, czekolada-cukrzyca itd.), odkryje być może ślady pozbawionej ozdobników egzystencji, a rozrzucone w efektownych konwencjach słowa ułożą się w jedną niezwykłą opowieść o czasie i melancholii. Także o rodzinie i deficytach bliskości, bo to one silnie wybrzmiewają z ust prawie każdego bohatera. 

Zaczyna się bardzo dobrze. Otwierające zbiór opowiadanie „Żaglowce i samoloty” ma wszystko to, co prosta historia o odchodzeniu mieć powinna. Jest mocne pierwsze zdanie, od razu przykuwające uwagę czytelnika, jest spokojny rozwój zdarzeń, niepewność, a wreszcie wyrazista puenta. Narratorem jest Przemysław, syn cenionego i popularnego prozaika. Jego ojciec nie należy do osób, z którymi łatwo się żyje. To egoista, narcyz i celebryta, który o synu przypominał sobie tylko w soboty. Mimo podeszłego wieku, ich więź nadal jest bardzo silna, dlatego też Przemysław, w obliczu nieubłaganej śmierci ojca, pragnie spełnić daną mu kiedyś obietnicę. Nawet kosztem nadszarpniętej reputacji. 

Jest w tym zbiorze jeszcze jeden utwór, silnie akcentujący relację ojciec – syn. W „Domu z czekolady” owładnięty korporacyjną manią syn, przyjeżdża po wielu latach do samotnego ojca, aby namówić go na sprzedaż działki. Jeden zyskałby pieniądze i reputację, drugi tylko to pierwsze. Czy ten obustronnie korzystny układ wejdzie w życie? To właściwie nie ma dla nas znaczenia, bo najważniejsze w tekście jest wszystko to, co dzieje się później. Ojciec ma bowiem też pewną propozycję i to daleko bardziej niezwykłą. Na kanwie tych moralnych dylematów, Małecki kreśli metafizyczny, międzypokoleniowy dysonans. To świat, w którym pozy i przyjmowane maski, nie są w stanie ostatecznie ukryć tego, co znajduje się w sercu: miłości, przywiązania, tęsknoty, człowieczeństwa.  

O stosunkach ojca z synem autor wspomina także w drugim tekście zbioru. „Idzie niebo” odwołuje się do miejsca, z którego Małecki zaczynał – fantastyki. Świat został opanowany przez metalowe pająki, które przyciągają mieszkańców ziemi jakąś niewidzialną siłą. Nawet najsilniejsi, znający metodę przetrwania, prędzej czy później odchodzili od zmysłów. W tej mrocznej i apokaliptycznej przestrzeni poznajemy ojca i jego dwóch dojrzewających synów. Ich losy, wzajemne poświęcenie, dążenie do destrukcji w imię wyższych celów, sprawiają, że ta z pozoru banalna historia, niesie w sobie pierwiastek rozważań o samotności w podejmowaniu decyzji, a także o świecie, który ciągle musi się stanowić na nowo, w obliczu walki ze złem. Nawet jeśli to zło, jest głównie w nas. 

Kwestie miłości rodzicielskiej poruszone zostały także w wieńczącym zbiór opowiadaniu epistolarnym „M. Historia podniebna”. Jego bohaterka Malina-Malwina, mimo upływających lat, zmian statusu społecznego i pojawiających się kłód pod nogami, co jakiś czas wysyła urodzinowe listy do zmarłego w jej młodości ojca. Te proste informacje, początkowe mające spełniać rolę lekarstwa na przeżytą traumę, z biegiem lat stają się smutnym obowiązkiem i niezrozumiałym rytuałem. Malwina wysyła je, bo coś jej każe, chociaż sama nie umie ani nazwać, ani zlokalizować tego, o co tak naprawdę chodzi. Śle więc te balony, brnie dalej w morze nigdy nieprzetrawionego cierpienia, aż do nieubłaganego końca.

Miłości, zrozumienia i zmiany poszukują też inni bohaterowie zbioru. W „Utraconych światach Niño Sandovala” oraz „Niedaleko” bohaterowie tracą żony, co zmusza ich do konfrontacji z samym sobą i w rezultacie ukazania pustki i bezradności w obliczu wymagań współczesnego świata.  Najmniej o miłości jest w „Projekcie z dziedziny fizyki kwantowej”, który skupia się na dziwnej i zakrapianej kłamstwem i przemocą przyjaźni blokowych rozrabiaków ze starszym inteligentem. Gdy ten ostatni zachoruje, nawet jego prostaccy towarzysze odczują deficyty.

W „Historiach podniebnych” Jakub Małecki osadza swoich bohaterów w dobrze mu znanych emocjach. Po raz kolejny każe im konfrontować się z bólem, samotnością i kruchością egzystencji. Nie zadziwia więc wydźwięk, podobnie jak język, jak zwykle oparty na przejrzystości i potoczności. Autor „Rdzy” chce kupić uwagę czytelnika różnymi formami tekstu, miniaturowymi przekazami i barwnymi postaciami. Przyznam szczerze, że przy kolejnym spotkaniu z prozą pisarza bywa to nieco męczące, chociaż z drugiej strony, życzyłbym sobie, aby każda książka wydawana w Polsce niosła za sobą tyle myśli i rozterek. Tak jak pisałem na początku, nie jest to literatura wielka, ale z pewnością co najmniej ponadprzeciętna, w szeregu dzieł niezobowiązujących.

Recenzja "Passacaglia" Sławomir Wernikowski


Wydawca: FORMA

Liczba stron: 220

Oprawa: miękka

Premiera: 2019 r.

Wszędzie w koło, gdziekolwiek nie pójdę, nie spojrzę, nie nadstawię uszu, wszędzie atakuje mnie dialog. Kariera tego słowa, jako pewnej praktyki społecznej czy tez postawy filozoficznej, nie idzie w parze z popularnością zastosowaniem formy dialogu jako elementu kompozycyjnego utworu literackiego. Koncepcja dialogu jako metafora postawy otwarcia na inność, być może nawet nie celowo, a jedynie pośrednio (poprzez minimalizację wagi homonimu), minimalizuje debatę na temat sensu i kształtu posługiwania się rozmową w dziele sztuki. Odnoszę wrażenie, że problemu morfologii dialogu w jego klasycznym znaczeniu, na fundamencie praktyki literatury już się nie podejmuje. Rozmowy między bohaterami mają zasadniczo trzy cele: ‘rozruszać’ akcję książki, przekazać fakty, których czytelnik sam domyślić się nie jest w stanie oraz scharakteryzować bohatera. Niezwykle rzadko zdarzają się publikacje, która starają się realistycznie odwzorować zachodzące w świecie empirycznym rozmowy (tym bardziej w czasach, gdy dyskusja między ludźmi ustępuje miejsca nowej technologii). Tej tezie w pewien sposób przeczy najnowsza publikacja Wydawnictwa FORMA – debiut Sławomira Wernikowskiego.

Zanim jednak przejdę do sedna omówienia metody pisarskiej, pozwolę sobie na kilka słów o autorze. Sławomir Wernikowski jest inżynierem informatykiem, na co dzień także nauczycielem akademickim. Mówię o tym, ponieważ to ma znaczenie w kontekście utworów, które w „Passacaglii” otrzymujemy. Już w pierwszym, tytułowym opowiadaniu, bohaterami jest student i ceniony profesor. Ten pierwszy chce z jakiegoś powodu wysłuchać interpretacji dzieła Bacha, wykonanej przez ‘zdziwaczałego’ pracownika naukowego. Ten drugi, za nic nie chce dopuścić do siebie myśli, że ktoś odkrył jego sekret. Prosta formuła rozmowy studenta z wykładowcą powtórzy się co najmniej jeszcze raz, gdy w innej historii uczeń naciągacz będzie szantażował swojego nauczyciela. I chodź układu student-wykładowca więcej nie będzie, także w innych opowiadaniach bohaterami będą młodzi ludzie, a ich problemy staną się kluczowymi dla zbioru. Widać więc, że Wernikowski pisze o tym, co zna. Nie przez przypadek jedną z postaci będzie także samozwańczy naukowiec, informatyk pracujący gdzieś w podziemiach bloku.

Wróćmy jednak do formuły książki. Zbiór składa się z siedmiu opowiadań, w których kluczową rolę odgrywa dialog. To on jest siłą napędową intryg, z niego dowiadujemy się szczegółów życiorysów, to także rozmowy między bohaterami będą źródłem specyficznej rytmiczności całego dzieła. Sytuacje zaprojektowane przez Wernikowskiego są wręcz teatralnie ascetyczne, sprzyjające podejmowaniu debat. Oto prostytutka wieziona przez swojego alfonsa na nietypowe zlecenie. Zamknięta w zapomnianym przez świat pomieszczeniu piwnicznym, będzie rozmawiać z inteligentem o inteligencji właśnie, tylko tej sztucznej. Albo w innej historii, gdzie trójka spokrewnionych policjantów siedzi przy stole i rozmyśla nad tajemniczą sprawą zniknięcia nastoletniej dziewczyny. Ascetyczny będzie też pokój źle opłacanego grafika, który w zamian za sowite wynagrodzenie, podejmie się nietypowego zlecenia. Wernikowski stawia więc na małe przestrzenie (pokoje, gabinety, samochody), które są dla niego idealną areną do snucia rozmów o miłości, samotności, niespełnieniu, rozczarowaniu, czy muzyce.

Tak jak odmienne historie i konwencje gatunkowe stara się stosować autor z Mierzyna, tak i formy zastosowanych dialogów bywają u niego różne. Najbardziej przekonuje mnie metoda zawarta w pierwszym, najlepszym opowiadaniu. Człowiek jest w niej stworzony przez rozmowę. Jest wynikiem zdarzeń z cudzymi punktami widzenia, rodzi się w konfrontacjach, z różnorodnymi doświadczeniami. Skąd wiemy kim jest profesor? Przybywający do niego nieznajomy, wie o nim nie tylko ze zdobytych wiadomości, ale także z informacji zasłyszanych w środowisku kulturalnym, od osoby remontującej organy, a także od cenionych w świecie producentów. To wszystko jest wiarygodne i możliwe do zaistnienia w życiu codziennym. Ten dialog jest wielostronny i pogłębiony. Ostatecznie „Passacaglia” jest dobrze skonstruowanym wycinkiem codzienności, portretującym nietypowe zdarzenie. Pewnie dlatego jest tak dobre.

W „Żurku” konwencja prowadzenia konwersacji zbudowana jest inaczej. Gdy u aspirującego malarza pojawia się jego dawna miłość, karty historii odkrywane są przy pomocy sterowanych monologów. O tym, że nasz bohater został już dwukrotnie zostawiony przez swoją agitatorkę dowiadujemy się ze streszczenia, jakie wplata on w rozmowę między nimi. Przyznam, że trudno mi zaakceptować tę formułę, bo tak się nie mówi. Czy wy tak macie, że zanim dacie komuś dojść do słowa, wyłuszczacie mu dobrze wam obu znaną opowieść o wzajemnych relacjach? Że dwa lata temu ją kochałeś, ale potem ona zrobiła imprezę, a potem miała innego chłopaka itd.? To takie pisanie na siłę, bez pomysłu na sformułowanie i zaadaptowanie tła. Czułem się jak uczestnik przedstawienia, w którym nie występują autentyczne postaci i ich prawdziwe kwestie, a sztuczne dialogi.

Jest jeszcze trzecia forma dialogu, która w moim odczuciu najbardziej upodrzędnia dialog. W opowiadaniu „Krzyk”, jedynej kryminalnej historii zbioru, wypowiadane przez bohaterów kwestie są w całości podległe decyzjom autorskim. Gdy w danym momencie potrzebna jest pochwała lub krytyka, odzywa się małżonek, gdy z kolei do głosu musi dojść tajemnica, pałeczkę przejmuje jego żona. To wszystko podsyca ich krewny, który zamiast wyłożyć karty na stół, celowo prezentuje historię tak, aby była atrakcyjna dla czytelnika. I choć ostatecznie Wernikowski wyjdzie z sytuacji obronną ręką, choć całe opowiadanie czytać się będzie smacznie i z napięciem, a puenta przybierze wyjątkowo interesujący kształt, trudno nie odnieść wrażenia, że to już nie jest sztuka stanowienia człowieka przez słowo, ale praca słowna modelująca ludzkie marionetki.

Na pewno Sławomir Wernikowski stworzył zbiór ‘jakiś’. A to już dużo, biorąc pod uwagę debiut. Mówiąc jakiś, nie mam na myśli dobry, zły czy średni, ale inne kategorie. Jego zbiór jest specyficzny, wyrazisty, przez to trudny do zapomnienia. Nawet jeśli bardzo nierówny, dowodzi że pisarz potrafi operować słowem momentami lepiej, niż niejeden ceniony zawodowiec. Także jego opowieści, choć może czasami nienajlepiej kończone, są intrygujące, tam gdzie mają takie być, denerwujące, gdy do głosu dochodzą banały naszej egzystencji, a śmieszne, gdy akurat bohater powoła się na jakiś nieoczywisty sarkazm. Przede wszystkim autor ma swój styl, dzięki któremu jestem w stanie uwierzyć, że wraz ze zdobytym doświadczeniem, jego opowieści będą bardziej harmonijne i lepiej przemyślane, a język jeszcze bardziej ustrukturyzowany. 

Recenzja "Synonimy" Nadav Lapid


Reżyseria: Nadav Lapid

Czas trwania: 2 godz. 03 min.

Kraj produkcji: Francja, Niemcy, Izrael


Premiera polska: 11 października 2019 rok

Nie sposób spojrzeć na „Synonimy” tylko i wyłącznie z punktu widzenia treści, jaką niesie. Zbyt wiele można by utracić. Zresztą, umówmy się, obecnie Złotego Niedźwiedzia nie dostaje się za zaangażowaną fabułę, kontrowersyjny temat czy koniunkturalizm. Już szybkie spojrzenie na kilka ostatnich zwycięzców: „Touch Me Not”, „Dusza i ciało”, „Fuocoammare. Ogień na morzu”, czy „Taxi - Teheran”, nasuwa nam oczywisty wniosek, że w Berlinie nagradzane są filmy specyficzne w swojej formie, posiadające własny, autorski język. I nie powinno przeszkadzać, że czasami ten język inspirowany jest gotowymi rozwiązaniami. Oparcie narracji na odwołaniach do dorobku konkretnych twórców, też może być smaczne, a przede wszystkim dla publiczności, inspirujące do poszukiwań. I to właśnie ta nić porozumienia na linii twórca-odbiorca może pomóc przy seansie filmu nierównego, poszarpanego, momentami wręcz statycznego. A takim z pewnością są „Synonimy”. 

Dzieło Nadava Lapida ma w sobie wiele z alegorycznej matrioszki. Jedna metafora, otwiera się na kolejne, a te na jeszcze następne. Dosłowności jest tu zadziwiająco niewiele, a nawet gdy się pojawia, po pewnym czasie okazuje się, że i ona jest symboliczna. I to na kilka różnych sposobów. Odnoszę wrażenie, że „Synonimy” są dziełem tak otwartym na możliwe interpretacje, że w zależności od indywidualnych doświadczeń i aktualnego nastroju, odbiór może rozciągać się między: politycznym moralitetem o losie uchodźców w świecie, filozoficznym rozważaniem nad naturą człowieka odrzuconego, eschatologicznym podejściem do motywu kusiciela, a nawet homoerotycznym traktatem o cielesności i pożądaniu. I wcale nie uważam tego katalogu za zamknięty. Być może zresztą izraelski reżyser mówi nam o tym wszystkim, świadomie zarzucając nas przedmiotową mnogością. A jak wspomniałem na początku, treść to tylko jedno z ogniw tego filmu, i to wcale moim zdaniem nie kluczowe. 

Uważny czytelnik na tym etapie będzie już czuł, że „Synonimy” są wielką zabawą między konwencjami. To taka gra, gdzie reguły nie są jasno określone, podobnie jak miejsce do którego zmierza. Wiąże się to też z tym, że również nagrody mogą być odmienne. Żeby unaocznić to, o czym mówię spójrzmy na pierwszą, nie boję się tego powiedzieć, najbardziej pamiętną scenę tego filmu.  Oto mokry Paryski trotuar, po którym drepcze młody mężczyzna. Kamera z ręki szarpie się między fragmentami fontanny, mało ruchliwymi o tej porze ulicami i bohaterem, ukazywanym stopniowo, od nóg, aż po głowę. Jego szary ubiór od razu podpowiada, że jest przybyszem z innego świata, co tylko podkreśla duży, turystyczny plecak, który niesie. Ten plecak będzie tu pełnił ważną (metaforyczną) rolę, bo za chwilę, gdy nasz świeżo poznany imigrant wpełznie do starej kamienicy na rue de Solferino, gdy już znajdzie opuszczone mieszkanie, a w nim wannę, jako jedyne urządzenie (nie będzie tam ani obrazów, ani mebli, ani kwiatów), gdy zmoczony, brudny i zmęczony postanowi jak bezdomny z tej wanny skorzystać, ten plecak zginie. Nie będzie świadków, podejrzanych ani śladów kradzieży. Cała przeszłość Yoava zostanie za nim, a jedyne co mu pozostanie, to ukrywanie nagości pod przypadkowo znalezionym na innym piętrze kocem. Zdezorientowany przybysz kładzie się ponownie w wannie, w której pewnie by i zamarzł, gdyby nie para apatycznych Francuzów. Niespełniony pisarz oraz grająca w orkiestrze na oboju Caroline przygarną obcego i dadzą mu schronienie, za co ten oficjalnie powiadomi ich “Przybyłem, aby Was ocalić”. To zdanie, to całe zdarzenie jako żywo przypomina mi postać Gościa z „Teorematu” Passoliniego. Prorok w filmie włoskiego mistrza niósł odkupienie win i nadzieję na zbawienie. Czy i Yoav, a szerzej patrząc, imigranci mogą przynieść Europie oczyszczenie, wyciągnąć ich z doskwierającego dwójce bohaterów letargu? Czy obudzi ich do aktywności?

Cały film jest takim potokiem różnorodnych kadrów, które nie układają się w żadną względnie spójną narrację. Yoav będzie przemierzał ulice Paryża w musztardowej kurtce, nie uczestnicząc przy tym, w żadnej mniej lub bardziej czytelnej intrydze. „Synonimy” są w pewnym sensie zbiorem formalnych koncepcji, raz efekciarskich, innym razem bliższych marazmowi, z których wyłania się hołd złożony Nowej Fali Francuskiej. Bo Pasolini to jedno, ale jest jeszcze związek między bohaterami, który więcej ma z Truffauta niż słynnych trójkątów Lubitscha. Także rozrzucone swobodnie sceny czerpią całymi garściami z improwizacji, porzucając ustrukturalizowany układ, co przecież jest cechą szczególną dzieł Goddarda. Skojarzeń z tą szkołą może być więcej. Ot choćby postać Yoava, będącego obiektem kontemplacji kamery. Jego ciało staje się w pewnym momencie kluczowym elementem fabuły. Także jego charakterystyka jest jakby żywcem wycięta z obrazów Godarda – młody, zwykły człowiek, z nizin społecznych, bez korzeni w postaci rodziny. Są też zależności w technicznej warstwie dzieła – nierówna praca kamery, raz operująca ujęciami statycznymi, innym razem licznymi sekwencjami realizowanymi cyfrowym urządzeniem z ręki – ma w widzu wzmocnić uczucie zagubienia i spontaniczności. Efekty najbardziej przecież cenione przez autora „Do utraty tchu”.

Na koniec słów parę o semantyce. Bo język, nie tylko ten wizualny, ma w „Synonimach” swoje ważne miejsce. Yoav nie zna języka francuskiego, a jednocześnie całkowicie wyrzeka się mowy ojczystej. Aby być rozumianym, zaopatruje się w lekki słownik, w którym wciąż poszukuje tytułowych synonimów. Jego kaleczona mowa jeszcze bardziej podsyca niejednoznaczny stosunek do rzeczywistości. Służy też jako narzędzie do poszukiwania swojej tożsamości, której de facto, w tym filmie Yoav nie odnajdzie. Synonimy nie są wystarczającym środkiem do określenia świata, w jakim przyszło mu żyć, ani też nie przybliżą go wystarczająco do poziomu autoklasyfikacji. Ostatecznie zostanie wchłonięty we francuską falę, już nieważne czy tę Nową, czy może jeszcze inną. Podobnie jak reżyser, który w swoim bohaterze ucieleśnia własne doświadczenia. W ten sposób, po raz kolejny dzieło filmowe przenikać się będzie z życiem, a efekty tej wzajemnej korelacji będą trudne, chociaż bardzo ciekawe. Polecam Waszej uwadze.

Recenzja "Święto odległości" Jerzy Franczak


Wydawca: FORMA

Liczba stron: 64

Oprawa: miękka

Premiera: 2018 r.

W „Innym świecie” Gustaw Herling-Grudziński pisał „Boże, daj mi sa­mot­ność, bo niena­widzę ludzi”. Jerzy Franczak tak stanowczy nie jest, o czym wymownie zaświadczy druga historia, opisana w jego książce. Odnoszę też wrażenie, że tytułowa ‘odległość’, wcale nie jest tu wołaniem o wolność i wyrwanie się z więzów codziennego mozołu (patrz historia pierwsza). Oczywiście, bohaterowie książki przed czymś uciekają, coś ich od środka toczy i nie pozwala spać spokojnie. A jednak kluczowe pytanie jakie nasuwa mi się przy lekturze tej mikropowieści nie brzmi przed czym, ale dokąd.

W kilku recenzjach „Święta odległości” czytamy o możliwych interpretacjach filozoficznych utworu. Przede wszystkim o trzech przemianach ducha Nietzschego, ale także kategorii popędów życiowych Freuda. Z dwóch powodów ja o tym pisać nie będę. Po pierwsze dlatego, że kto chętny, niech szuka dalej. Drugi powód jest znacznie ważniejszy – podczas lektury myślałem o tym co mnie otacza, nie zaś o niemieckim filozofie. Być może, takie moje podejście zostanie odczytane jako ślizganie się po powierzchni literackiej uczty, albo co gorsza, niekompetentne spłaszczanie misternie ułożonej mozaiki odniesień i sensów. A niech tam! Kto by się tym przejmował? Jerzy Franczak dał mi wystarczająco dużo pretekstów do tego, aby przez pryzmat jego najnowszej książki spojrzeć nieco innym okiem na pojęcia męskości i polskości, czyli inaczej mówiąc, także na mnie.

Autor rozpisał swoją niewielką książkę jako swego rodzaju tryptyk o różnych charakterach i życiorysach, które ostatecznie łączą te same problemy niedopasowania. W pierwszej narratorem jest Michał, dziennikarz i ojciec dwójki dzieci. Jego na wskroś poukładane życie mierzi swoją wychuchaną strukturą. Każda sekunda wkomponowana w z góry określoną organizację, podporządkowana jest skutecznemu pełnieniu ról społecznych ojca, męża i pracownika. Szczątki wolnej woli co rusz przygniatane są cywilizacyjnymi nakazami: zrób, idź, zarób, przynieś, wyglądaj, szanuj. W tym skategoryzowanym, rutynowym świecie nawet męski wyjazd poza miasto okaże się wydarzeniem wartym wzmiankowania, a może nawet określającym prawdziwą twarz bohatera. To właśnie gdzieś w Beskidzie Niskim, Michał i jego koledzy, już bez cywilizacyjnych kajdan, odkryją w sobie młodzieńczą buńczuczność i egoizm. Polegując w otoczonym lasem namiocie, będą pić, śmiecić, niszczyć, gubić się, a przede wszystkim bawić, bez cenzury i strachu o publiczną konfiskatę swojego statusu. To tam będą żyć pełnią życia. Ale czy na pewno o to chodzi?

Monotonia i nuda życia codziennego Michała nie grozi bohaterowi drugiej opowieści. Tomasz wolności ma aż za dużo. Po rozwodzie jego życie z każdym dniem przekształca się w nieuniknioną ruinę. Traci oparcie, miejsce zamieszkania, środki do życia. Nie umie zbudować pożądanej relacji z synem, ponieważ orbitują w innych światopoglądach. Coś, co dla jednego jest istotą funkcjonowania (wyzwolenie), dla drugiego jest niezrozumiałą fanaberią i powodem do pogardy. Jak się okazuje, także rzeczywistość bez perspektyw, rodzinnych powinności i społecznych więzów, wcale nie musi dawać szczęścia. Prędzej czy później forsowana pod prąd oczekiwaniom innych wolność, będzie powodem innego typu deficytów: braku przynależności, zrozumienia, wsparcia i co najważniejsze, braku materialnych zasobów przetrwania. 

Sytuacja trzeciej postaci jest swoistym dopełnieniem dyskursu o roli mężczyzny (człowieka?) we współczesnym świecie. Paweł to naukowiec, właśnie świętujący habilitację. W przeciwieństwie do poprzednich postaci, jest dopiero na początku swojej rodzinnej drogi. Najważniejszą kobietą życia, jest matka, która pod wpływem zauroczenia, ustępuje miejsca węgierskiej studentce o imieniu Ildiko. Ta jednak szybko znika, jak zjawa z sennego koszmaru. Próby odnalezienia śladów jej bytności, będą prowadzić bohatera w głąb jego wewnętrznego szaleństwa. Autor nie pomoże tu czytelnikowi w ocenie co jest prawdą, a co owocem wyobraźni. Jedno jest pewne – Paweł, podobnie jak pozostałe typy męskiego gatunku, tonie w morzu niezrozumienia i wiecznego poszukiwania harmonii. Harmonii, której zdaniem Jerzego Franczaka, odnaleźć zdaje się nie da. Przynajmniej na dłuższą metę. A może po prostu źle jej szukamy?

Trzy osobowości, trzy odmienne role społeczne, trzy powody do eksponowania braku. W „Święcie odległości” wszystko się ze sobą w dziwny sposób styka, ale mam wrażenie, że nic się do końca na siebie nie składa. Odmienna za każdym razem narracja nie zespala się tu wzdłuż wyznaczonej linii prostej, nie dąży do jakiegoś krytycznego punktu, a raczej zatacza schizofreniczne kręgi wokół obranego tematu. Celem autora nie jest stawianie i dowodzenie jakiejś tezy, nie zamyka dróg interpretacyjnych ani kalejdoskopu charakterów. Jemu chodzi o zatrzymanie się, o chociaż szczątkową refleksję nad błędnym kołem popadania w oczywiste skrajności. O próbę zmierzenia się z mentalnymi odległościami dzielącymi ludzi. Co ważne, pisarz nie pragnie nas przy tym uczyć ani karmić morałami. On tylko zauważa, sugeruje, dostarcza materiału do przemyśleń. Jest to też książka o niezrozumieniu przez innych, wynikającym z niezrozumienia samego siebie. O braku radości z tego kim się jest i czego można dokonać w swoim szarym, nic nieznaczącym bycie. Nade wszystko jest to opowieść o narodzie stojącym w obliczu setnej rocznicy Święta Niepodległości, narodzie, który mimo braku zewnętrznego pęta, wciąż nie może poradzić sobie z czysto ludzkim niedopasowaniem, z próbą zdefiniowania miejsca, do którego dążymy.

Recenzja "Budząc lwy" Ayelet Gundar-Goshen

Wydawca: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Liczba stron: 352

Tłumaczenie:
Marta Dudzik-Rudkowska

Oprawa: miękka

Premiera: 21 maja 2019 r.

Oto jedna z najlepszych książek roku 2019. Przynajmniej w Polsce, bo oryginał ukazał się trzy lata wcześniej. I właściwie nic nie wskazywało na to, że „Budząc lwy” może być aż tak dobre. Autorka nie ma wielkiego dorobku literackiego, jest młoda a na dodatek jest dziennikarką publikującą w poczytnych gazetach. Co jeszcze bardziej znamienne, sama książka reklamowana jest jako wciągający thriller, a na jej podstawie powstaje serial telewizyjny. Właściwie nie ma więc atrybutu, który mógłby skłonić bardziej wymagającego czytelnika do lektury. No może poza Wydawnictwem Uniwersytetu Jagiellońskiego, które w Serii z Żurawiem stawia na tytuły zawsze ponadprzeciętne.

Zacznę może od tego, że tak jak Ayelet Gundar-Goshen już po prostu się nie pisze. Albo robi się to bardzo rzadko. Czytając kolejne strony przychodzili mi na myśl Graham Greene, Mario Vargas Llosa, Albert Camus, Jarosław Iwaszkiewicz czy Virginia Woolf. Skojarzenia są oczywiście dość luźne, u jednych cechą wspólną jest psychologiczny dylemat głównego bohatera, u innych metoda łączenia słów w zdania, u jeszcze następnych podejście do kreowania postaci kobiet w literaturze, czy specyficzny rytm, jaki izraelska pisarka narzuciła sobie od początku i trzymała się go aż do końca powieści. Co jednak zwraca uwagę w tych skojarzeniach to ranga pisarzy: albo Nobliści (wyjątkowo zasłużeni), albo klasycy (jeszcze bardziej zasłużeni). Tak, nie boję się używać mocnych słów – „Budząc lwy” to książka z poziomu wielkiej literatury. Taka powieść, o której za wiele lat nadal będziemy rozmawiać, choć pewnie w wąskim gronie.

Fabuła jest dla Ayelet Gundar-Goshen tylko pretekstem do rozważań nad innymi tematami. Poznajemy tu cenionego i zrównoważonego neurochirurga, Ejtana Grina, który pod wpływem chwilowego pożądania rusza w nocną przejażdżkę swoim samochodem terenowym. Śpiewając z nagłośnioną przez radio Janis Joplin, potrąca człowieka. Poszkodowanym jest Erytrejczyk, którego stan, doświadczony lekarz, ocenia jako niemożliwy do uratowania. Mając do wyboru potencjalne więzienie i społeczny margines, albo obciążone sumienie, Ejtan wybiera to drugie. Ucieka z miejsca wypadku. Zapomina jednak o portfelu, który lada moment przyniesie mu Sikrit – żona zmarłego. Jej wizyta stanie się dla bohatera momentem przełomowym w życiu, a konsekwencje swojej decyzji, zaprowadzą go do rozkładu tak upragnionego, szczelnie chronionego przez lata układu rodzinnego.

Tak więc mamy tradycyjny kształt dreszczowca. Już na początku pojawia się trup, zagadka, gdzieś w pewnym momencie wyjdą na jaw także powiązania z grupami etnicznymi, gangami, narkotykami, kolejnymi zabójstwami. Jest też pani policjant, dzielnie próbująca rozwiązać tajemnicę. Wszystko układa się w jeden wzór, popularnie nazywany kalką. Ale to tylko zmyłka. Co warte podkreślenia, Ayelet Gundar-Goshen tak umiejętnie wykorzystuje gotowe szablony, że czytając nawet nie dostrzegamy, że już to znamy. Ma to też drugą implikację – „Budząc lwy” faktycznie utrzymuje czytelnika w permanentnym napięciu. Otrzymujemy więc obiecany thriller, uzyskujemy podwyższony poziom adrenaliny, rebus do rozwiązania, a nawet happy end (choć smakujący czymś cierpkim). Jest więc dobrze, już na tym poziomie, ale uwierzcie mi, to dopiero początek.

Są w „Budząc lwy” inne, cenniejsze tropy odczytania. Pierwszy nazwę poetyką powieści psychologicznej. Właściwie od zarania tego gatunku głównym problemem był sposób odtworzenia życia wewnętrznego postaci. Zastosowane konwencje analizy psychologicznej i motywacji bohaterów należy rozpatrywać w podwójnym kontekście: języka oraz wyobrażeń na temat osobowości człowieka. Ayelet Gundar-Goshen w swoim utworze marginalizuje metodę motywacji stematyzowanej, którą z powodzeniem zastępuje motywacja implikowana. W jej książce zamiast mówienia wprost, wiele miejsca poświęca się celowym przemilczeniom i stopniowemu, poszlakowemu ujawnianiu faktów (dla przykładu dotyczących relacji małżeńskich Ejtana i Liat czy Sikrit, lub też roli rodzicielstwa). Ta technika nie służy autorce wyłącznie do podtrzymywania ciekawości czytelnika, ale jest też jedną z konsekwencji przekonania o niepoznawalności świata i ludzkiej natury. Ayelet Gundar-Goshen przy pomocy złożonych, pozbawionych dialogów zdań, kreuje harmonijną i kompletną semantykę agnostycyzmu istnienia. Właściwie na każdym poziomie wypowiedzi, dostrzec można spójną realizację wyżej postawionego założenia: w planie kompozycji (brak konkluzji narratorów), w planie języka (niedomówienia), w planie narracji (sens wydarzeń oraz konsekwencje działań są nieczytelne dla postaci), a także w planie zdarzeń (wypadki są niespodziankami, a reakcje bohaterów do końca są zagadką). W świecie izraelskiej dziennikarki nie ma powszechnie obowiązujących reguł życia wewnętrznego. Postępowanie bohaterów, co warte podkreślenia, różnych bohaterów, jest w świetle przyjętym w naszej kulturze, zaskakujące i nie umotywowane (dlaczego ułożony mężczyzna porzuca rodzinę i jedzie ratować morderczynię?). Wytrąca to czytelnika z pozycji komfortu tym bardziej, że materiałem analizy psychologicznej stają się mo­menty, w których nieświadomie podejmowane są decyzje o przełomowym znaczeniu: wierzyć czy nie wierzyć, wystawić na ostracyzm rodzinę, czy zatopić się w wewnętrznym bólu, bronić siebie przed oskarżeniami o morderstwo, czy wydać skrywany romans?

Odnoszę wrażenie, że Ayelet Gundar-Goshen fascynuje idea ofiary, która nie jest tu celem bezinteresownego poznania, ale narzędziem eksplikacji decyzji moralnych. W tym sensie „Budząc lwy” są także pewnego rodzaju kompromisem w sporze o ustalenie hierarchii determinantów psychiki bohatera. Co jest bowiem ważniejsze w procesie socjalizacji: dziedziczność czy środowisko? Z jednej strony mamy doskonale ukazane tło społeczne, z drugiej każda decyzja przemyślana jest dogłębnie, a sama autorka motywuje ją poprzez retrospekcje z życia. W jednej ze scen Gundar-Goshen zwraca uwagę na drobny szczegół – ton głosu. Ten ton jest ważny, bo będzie powodem rodzinnego kryzysu. Liat ten ton, zanim jeszcze usłyszy konkretne słowa, przywiódł na myśl inną historię. Wiele lat temu, jeszcze jako młodzi i niepokorni, razem z Ejtanem przebywali na Pustyni Judzkiej. Tam, w samotności, gdzieś nieopodal porzuconej cysterny uprawiali seks. Zatopieni we wzajemnym pożądaniu, zapomnieli o niebezpieczeństwach otoczenia. To wtedy, w pewnym momencie Ejtan właśnie tym tonem zakazał jej się ruszać, bo zauważył małego czarnego węża. W powietrzu zawisło napięcie i groza podobne do tych, jakie obecnie staje się udziałem jej i dzieci. I tak właśnie historia przenika się z teraźniejszością, a dziedziczne przywary ze środowiskowymi konwenansami. W „Budząc lwy” nie ma przypadku, każdy drobiazg jest szczegółowo wyjaśniony, nawet jeśli prowadzi do kluczowego niedopowiedzenia w strukturze emocji.

Wrócę jeszcze do tropów odczytania, bo oprócz psychologii jest jeszcze tło kulturalne. Izrael u Ayelet Gundar-Goshen to miejsce, gdzie ludzie martwią się przede wszystkim o własny komfort. O dobro swojej rodziny, a nie wychodzenie przed szereg, o opinię. Każda niestandardowa zachcianka, błędny krok, może prowadzić do innego świata. Problem uchodźctwa, handlu narkotykami, braku opieki medycznej, został tu ukazany bez nadmiernego epatowania przemocą oraz politycznych przepychanek. Autorka z reporterską uwagą i literackim talentem rejestruje porażające zdarzenia i niesprawiedliwość (od wykorzystywania młodych mężczyzn do kradzieży i likwidowania zbędnych elementów otoczenia, przez zemstę za nieoczekiwaną miłość, aż po sposoby wyzysku ciąży czy śmierci). Oto krajobraz wojny, drobnych układów i korupcji, który kłóci się z wyobrażeniem Ziemi Obiecanej, tak ochoczo wpajanym nam przez media. Po takiej książce jestem skłonny zgodzić się z Doris Lessing, która uważała, że wyobraźnia skuteczniej dociera do prawdy, niż rzeczywistość.

Ostatnio przeczytałem takie zdanie o  „Asymetrii” Lisy Halliday „Dajcie Nobla debiutantce Lisie Halliday za jej bezczelnie dobrą powieść!”. Jeśli tą miarą oceniać „Budząc lwy”, a w sumie czemu nie, to też książka o problemach współczesnego świata, powieść napisana przez kobietę i to nawet młodszą, co więcej, powieść o imigracji i romansie, jeśli więc tym sposobem oceniać książkę Ayelet Gundar-Goshen, to mamy murowanego kandydata to klasyka. I będę się upierał, że „Budząc lwy”, choć może bywa przegadane czy pretensjonalne, to nie wynika to ze słabości warsztatu tylko wręcz przeciwnie – jest efektem przegadania i pretensjonalności naszego życia. A pokazać to w czytelny i elektryzujący sposób, potrafią tylko najlepsi.

Recenzja "Kobold" Radka Denemarková

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 430

Tłumaczenie: Olga Czernikow, Agata Wróbel

Oprawa: miękka

Premiera: 8 czerwca 2019 r.

Centralnym tematem książki czeskiej pisarki jest istnienie, czyli mówiąc nieco inaczej, ból. Na odmienne sposoby i w stosunku do rozmaitych bohaterów opowiada, albo lepiej, powiela jedną opowieść. A tych jest w „Koboldzie” kilka. Bo choć pozornie książka wyróżnia się dwustronnością i dwubiegunowością, to tak naprawdę każda postać musi przejść swoją drogę przez mękę. Z dwu historii, będących fundamentem treści, wyrasta zatem całe drzewo ballad i podań o beznadziei i niemym lamencie, nad którym czuwa czysto fizyczna, choć też metaforyczna postać Kobolda (z niemieckiego można tłumaczyć jako monstrum czy kreatura), ojca rodziny, opiekuna rzecznych skarbów. Wspomniana droga nigdy bowiem nie prowadzi do błogiego katharsis. Jest za to kolejnym etapem wiecznego pokutowania niesprawiedliwości i egzystencjalnego totalitaryzmu. Bez optymizmu, ciepłych słów i pozostawienia marginesu na choćby małą radość. Denemarková całość opowieści zszywa cienkimi nićmi powiązań, dzięki czemu losy bohaterów układają się w misternie przemyślaną historię, tyleż spójną, co nietrwałą. Czasami wystarczy skarga klienta, by dążąca do romantycznej puenty opowieść, przemieniła się w kolejną odsłonę ponurej kaźni.

„Kobold” daje wgląd w rozmaite odmiany bólu. Jest nim niezawiniona choroba, wielodzietność, odrzucenie, nacjonalizm, brak wykształcenia. Także cierpienie w relacjach i spotkaniach z ludźmi: odczuwane fizycznie i psychicznie przeżycie deficytu i utraty, rozdzielenia i wspomnienia, braku bliskości i nigdy niespełnionych nadziei, ból pamięci, zwłaszcza ból pamięci zła. Denemarková nie boi się wchodzić w różne dusze. Raz nakreśla zapis myśli i trosk samotnej matki, by po chwili odwrócić relacje i wejść w skórę aroganckiego i egocentrycznego dyrektora ośrodka pomocy społecznej. Głos w tej powieści dostają właściwie wszyscy: dzieci, niedorozwinięci, rodzice, przypadkowi przechodnie. Takie ukazanie stosunków międzyludzkich stanowi swoiste rozwinięcie życia rodzinnego, poszerza i potęguje przestrzeń domową, terytorium wiecznego zniszczenia. Daje nam także możliwość percepcji kilku punktów widzenia, wyczuwanie odłamków wiary, czerpanie z emocji różnych istot o odmiennych doświadczeniach i wiedzy.

Powieść Denemarkovej zaludniona jest postaciami, które autorka otacza matczyną empatią, nawet jeżeli mówimy o nekrofilu i złodzieju. Wielokrotnie mówi, zwraca się do kogoś, podejmuje z nim polemikę, czy inicjuje jakiś ważny społecznie temat do dyskusji. Szuka osób i okazji do dyskusji, aby wyrzucić z siebie gromadzony przez lata ból istnienia. „Kobold” jest właśnie przyczynkiem do rozważań o istocie zła. A może nie tyle istocie, ile jego konsekwencjach i cyklu życia. I to nie koniecznie zła krwawego, rzucającego się w oczy. Raczej mówimy tu o stopniowej destrukcji społecznej jednostki. O wewnętrznej izolacji, która zamiast spodziewanego rozwiązywania problemów, prowadzi do całkowitej alienacji. Tak jak w przywołanym cytacie Camusa z „Obcego” do historii „O wodzie” „W początkach mego uwięzienia najcięższe było […] to, że miałem myśli wolnego człowieka. […] Ale to trwało zaledwie kilka miesięcy. Potem miałem już tylko myśli więźnia”.

Są tez próby wyjścia z impasu. Wspólnota duchowa, bliskość i zażyłość to pewne pomysły na minimalizację codziennego piekła. Udział w cudzym losie, łagodzi uciążliwość własnego, wzywa również do szacunku i pokory wobec tego, co w człowieku splątane, ułomne i przerażające. Dlatego Quasimodo będzie codziennie podrzucał Justynie prezenty. Nawet nie tyle, aby szukać u niej ścieżki miłości, ile aby ulżyć jej cierpieniu i sprawić, że będzie patrzyła innymi barwami na otoczenie. Bo ta zmieniona optyka, te skrawki uśmiechu, są mu tak samo potrzebne, jak jej i dzieciom. Jednocześnie odnoszę wrażenie, że autorka mówi nam, iż obrona człowieka przed goryczą wydaje się jedną z najgorszych metod budowania człowieczeństwa. Człowiek pozbawiony możliwości doświadczenia cierpienia wewnętrznego i rozpaczy, nie stanie się człowiekiem w pełni. Przykładów tej tezy możemy doszukać się w obu opowieściach, gdzie ci „normalni” i „zrównoważeni” wchodzą w rolę oprawców. Nawet jeśli czasami jest to rola mimowolna. To bardzo bolesny, ale konieczny wniosek. Każdy winien poczuć troski doczesności, poddać się autorefleksji i upadkowi, inaczej jest jak ten posąg wyłowiony z rzeki – chłodny i enigmatyczny. Swoistym podsumowaniem tej poszlaki interpretacyjnej jest też suplement do niebieskiej części książki, w którym Denemarkova rzuca wyzwanie ludzkiej agresji i obojętności. To z niej bierze się owe zło, które naturalnymi prawami nauki, przeradza się w wewnętrzną apatię i dalej, w dziedziczność patologii.

Autorka, przy całym swoim fabularnym kunszcie, nie zapomina także o sile słowa i literatury. Wie, że człowieka w dużej mierze konstytuuje język jakim się posługuje. Dlatego w jej książce każdy mówi, jąka, kaleczy słownictwo na swój sposób. Jest indywiduum zarówno w swoim cierpieniu, jak i w zewnętrznej powłoce. Ma swoją historię, korzenie, także niepewność i wieloaspektowość. Możemy go lubić, mimo że okrada zmarłych, albo odwrotnie, nienawidzić, chociaż wykonuje swoje służbowe czynności. Wszystko zależy od punktu patrzenia. A te, autorka nakreśla ze staranności i wyjątkową wyobraźnią. W „Koboldzie” nawet przedmioty żyją własnym życiem i niosą ze sobą ważne znaczenia. Jak chociażby czerwony materiał rzucony do rzeki czy tort niesiony podczas ulewy przez miasto.

Denemarková dowodzi, że jest wielką pisarką. Jej status w ojczyźnie, porównywany do naszej Olgi Tokarczuk, nie może dziwić. Zresztą punktów wspólnych w pisarstwie obu Pań można doszukiwać się całkiem sporo: od inspiracji historią i wierzeniami ludowymi, przez ekspozycję lingwistyczną, zmieniające się punkty widzenia, aż po motyw drogi zmierzającej w kierunku, który każdy musi sam odnaleźć. „Kobold” zachwyca na wielu płaszczyznach. Jego lektura kłuje i boli. I to dosłownie. Szalenie trudno jest pisać o cierpieniu, bez nadmiernego fetyszyzowania urazów. A to udaje się czeskiej pisarce doskonale. I to tylko jeden z atutów tej, nie będę owijać w bawełnę, wielkiej książki. Przeczytajcie, przeżyjcie, stańcie się lepszymi ludźmi.