Recenzja "Taipi" Herman Melville

Wydawca: PIW

Liczba stron: 200

Tłumaczenie: Bronisław Zieliński

Oprawa: twarda

Premiera: 22 października 2019 r.

Bohaterem „Taipi” jest Tommo, młody amerykański żeglarz, uciekinier ze statku. Tommo wraz ze swoim przyjacielem trafia na ląd polinezyjskiej wyspy Nuka Hiva, gdzie obserwuje życie i zwyczaje panujące u tubylczej ludności. Opisuje ich skłonność do radowania się dniem, pogodną naturę, zwyczaje kulinarne, ceremonie religijne. Przedstawia sielankowy świat kultywujący tradycję i funkcjonowanie w zgodzie z naturą. W tym kontekście „Taipi” jest przede wszystkim spotkaniem z przygodą i egzotyczną kulturą. Dzięki walorom faktograficznym sprawia wrażenie książki podróżniczej, w którą wpleciono fikcyjne obrzędy i wydarzenia. Z tego też powodu rękopis „Taipi” był początkowo odrzucany przez wydawców, a gdy już ujrzał światło dzienne, z miejsca wyniósł nazwisko autora do grona najpoczytniejszych w kraju. I co ważne, książkę nadal czyta się świetnie, mimo upływającego czasu.

Gdy jednak spojrzymy na tę powieść z perspektywy historycznej, okaże się ona krokiem milowym w rozwoju warsztatu autora i jednocześnie koniecznością, dzięki której później mogły powstać „Moby Dick” Czy „Billy Budd”. Książka została oparta na autentycznej historii jaką przeżył autor. Są tu jednak zawarte szczegóły, które kłócą się z prawdą. Melville spędził na wyspie miesiąc, w książce są ich aż cztery. Na prawdziwej wyspie nie ma jeziora, podczas gdy w książce Tommo płynie po takowym. Nie ma na niej też gór, po których bohater wraz z kolegą mogliby wspinać się po ucieczce ze statku. Te wszystkie, jak i parę innych elementów są zwykłymi kłamstwami, które Melville zaadaptował do swojej opowieści, aby poruszyć wyobraźnią czytelnika. „Taipi” nie jest zatem ani wycinkiem autobiografii, ani czystą fantazją. To swobodny miszmasz własnych doświadczeń, bujnej wyobraźni i wyczytanych gdzie indziej motywów.

Wróćmy jednak do historii. Aby dobrze zrozumieć o jak odległych czasach mówimy, warto zdać sobie sprawę, że w 1846 roku na świat przyszedł Henryk Sienkiewicz, a swoje książki publikowali akurat Nathaniel Hawthorne, Honoré de Balzac, Charles Dickens, Fiodor Dostojewski, Aleksander Dumas czy George Sand. Herman Melville rozpoczynając pisanie swojego debiutu miał raptem 25 lat, a w momencie wydania, kończył 27 rok. Komu w obecnych czasach, w tak młodym wieku, chciałoby się pisać blisko 500-stronicową powieść? A przy tym ilu z obecnych absolwentów uniwersytetów (lub pracowników) mogłoby równać się z warsztatem Melville’a, który nie odebrał przecież nawet elementarnego wykształcenia? Jego bogate doświadczenia zawodowe (robotnik rolny, ekspedient, urzędnik bankowy), połączone z niesamowitą historią jaka spotkała go podczas wizyty na wyspie Nuka Hiva, zaowocowały powieścią, która swoją popularność zawdzięczała głównie niezrozumieniu. 

Każdy, kto zna późniejszego Melville’a wie, że jego książki należy czytać między wierszami. U autora „Moby Dicka” każda postać, każdy gest i wypowiadane słowo może kryć za sobą dodatkowe znaczenie. Czytając „Taipi” moją uwagę zwróciła przede wszystkim możliwość interpretacji wyspy Nuka Hiva jako swoistego Edenu. Szczęśliwi ludzie, brak trosk, święte drzewo – te wszystkie elementy układają mi się w obraz Raju przedstawiony w Biblii. Poszlak jest zresztą więcej. W opisie przeprawy Tomma i Toby’ego przez góry i wąwozy padają słowa o rajskich ogrodach doliny Taipi. A kogo spotykają bohaterowie najpierw? Chłopca i dziewczynkę, którzy są zupełnie nadzy z wyjątkiem niewielkiej przepaski z kory. Tylko jeśli napotkane dzieci są odwzorowaniem Adama i Ewy, kim jest para nowoprzybyłych? Tu znowu mogę wesprzeć się cytatem, który mówi, że przyjaciele muszą „czołgać się i pełzać na podobieństwo pary wężów”. Czy Tommo jest zatem tym złym, który ma wejść w nową społeczność i zarażać ją błędami rozwiniętych cywilizacji?  Dużo pytań, mnóstwo poszlak i niedopowiedzeń. 

„Taipi” może być także rozpatrywane jako zestawienie dwóch światów. Tommo przybywa z Ameryki, gdzie doświadczył rozwoju, pogoni za pieniędzmi, edukacji. Rzeczywistość Taipisów pozbawiona jest tego typu trosk i uciech. Żyjąc spokojnie skupiają się przede wszystkim na drugim człowieku i relacjach, za nic mając władzę i chęć zysku. Zamieszczony w książce opis odkrycia w Gajach Tabu bezładnych szczątków ludzkiego szkieletu o kościach jeszcze wilgotnych, swego czasu wywołał nie lada sensację u recenzentów i czytelników. Wątek ten nadał Melville’owi łatkę człowieka żyjącego wśród kanibali. Takie odczytanie mógł zaproponować tylko człowiek oddalony od ludowych wierzeń. Szukanie sensacyjnych wizji ludożerstwa, rozumianego jako czynność o charakterze kulinarnym najlepiej pokazuje różnice kulturowe. U Taipisów był to prawdopodobnie rytuał powtórnego pochówku, rzecz normalna i powszechnie stosowana. Dla człowieka Zachodu ten epizod uwidaczniał krwawą naturę ‘dzikusów’. Kanibalizm nie był jedynym wątkiem rozpatrywanym jako sensacja i burzenie tabu. Kontrowersję wzbudzały między innymi kwestie erotyczne oraz nieprzychylny opis działalności misjonarzy, usiłujących nawracać tubylców.

Co chciał nam powiedzieć Melville pisząc tę książkę? Czy jest to spowiedź człowieka z zewnątrz, który wchodząc w nowe otoczenie zasiał ziarno grzechu? A może jest to wyraz tęsknoty po powrocie do ‘normalnego’ życia? Może też, tak jak chcieli niektórzy, jest to książka podróżnicza, w której autor dał upust kreatywność jaka w nim drzemie? Nigdy się już nie dowiemy jakie były intencje. Zachęcam jednak gorąco do lektury, bo choć nie jest to książka tak wysmakowana, głęboka i otwarta na dyskusję jak późniejsze dzieła amerykańskiego mistrza, rzuca ona nowe światło na jego charakter i rozwój twórczy. A przy okazji jest pięknie wydana i opatrzona wyjątkowo trafnym posłowiem. 

Recenzja "Pustostany" Dorota Kotas

Wydawca: Niebieska Studnia

Liczba stron: 183

Oprawa: miękka

Premiera: 17 stycznia 2019 r.

Czytając „Pustostany” bardziej niż nad treścią, zastanawiałem się nad sensem pisania. Istnieje przecież jakiś cel, który przyświeca temu, co tu dużo mówić, karkołomnemu zadaniu. Wydanie książki, nawet jeśli już do tego dojdzie, nie jest zazwyczaj przedsięwzięciem ekonomicznie uzasadnionym. Chociaż mam wrażenie, że pisarze gatunkowi nadal w ten napływ gotówki wierzą i zapełniając strony schematami, widzą siebie na okładkach gazet. Koniecznie w ekskluzywnych garniturach i w luksusowych autach. Pomijając jednak tę sytuację, tworzenie wiąże się z jakąś ideą. Może nią być na przykład chęć zdobycia uznania i nagród. Książka może mieć też znaczenie terapeutyczne, porządkujące myśli, wyzwalające z wciąż powracających, mrocznych wizji. Są też powieści pisane dla zabawy, z nudy, dla pozostania w obiegu, z troski, z chęcią podzielenia się jakimiś przemyśleniami, albo po to, by udokumentować jakieś wydarzenie czy epokę. Motywów jest pewnie więcej, może nawet tyle, co pisarzy. Jaki z nich pasuje do „Pustostanów”? Tak sobie myślę, że chyba tylko chęć zabawy i wygadania. I to w jakimś sensie oddaje moje wrażenia po lekturze.

Autorka w jednej ze scen sama wypowiada się o kreacji „W mojej książce znalazłoby się wiele smutnych oraz zabawnych historii. Ale mimo wszystko więcej smutnych, nawet gdyby były zabawne”. Właśnie takie są „Pustostany”. To przewrotny miraż nic nieznaczących scen. Narratorka, w miejsce której moja wyobraźnia podstawia samą autorkę, mówi o wszystkim tym, co banalne, starając się nadać temu znamiona niezwykłości. A to wygląda przez okno i opisuje co widzi, a to wymyśla nowe smaki sezonowe do pączkarni, a to znowu słucha przez telefon relacji o trzech ciężkich mastifach angielskich. Innym razem wiesza na balkonie tęczową flagę komuny L, marzy o tym, jak to rodzice dzieci fundują jej książkę jako nagrodę kangura matematycznego, lub gra ze znajomymi w chińczyka. Wszystko to podane trochę z przymrużeniem oka i trochę też z frustracją. Dorota Kotas w swoich przemyśleniach uderza w różne elementy rzeczywistości, które zwyczajnie ją wkurzają, albo może śmieszą. Dostaje się przede wszystkim masie. Dobrze widać to w scenie dziejącej się w sklepie „wszystko za złotówkę”, gdzie ukraińska sprzedawczyni musi odpowiadać na milion pytań o cenę danego artykułu. Bezmyślność ludzi, zostaje tu groteskowo zaprezentowana razem z innym elementem rzeczywistości – imigracji zarobkowej. W innym miejscu autorka uderza jeszcze mocniej we współczesnych Polaków „Tego dnia rozpoczęłam korespondencję z drugą najwięk­szą gwiazdą popkultury po Jezusie Chrystusie. Zdobyłam nieza­pomniane życiowe doświadczenie, o którym zamierzam opowia­dać swoim wnukom, choć nigdy ich nie będę miała. Rozpoczęłam i zakończyłam wymianę listów z ojcem Tadeuszem Rydzykiem, Dyrektorem Radia Maryja”. Kulturalne obśmiewanie różnych trendów nie ominie uczęszczania na kursy mindfulness, czerpania porad na wszystko od coachów, mistrzów zen, joginów i dietetyków, a nawet bezgranicznej wiary w opisy zamieszczone na produktach (jak chociażby na temat uzdrawiającej i stymulującej roli białych szumów). A to raptem szczyt góry niezrozumienia, jakie autorka wlewa w umysły czytelnika.

Piszę o tym wszystkim aby podkreślić, że „Pustostany” to dla mnie książka o niczym. Krytykowanie, sklecanie zdań zaprzeczających samym sobie (mam tu na myśli zaprzeczenie świadome), obserwowanie absurdów codzienności i przedstawianie ich w jeszcze bardziej karykaturalnej postaci – to wszystko naprawdę mnie nie ponosi. Ani to odkrywcze, ani ciekawe, ani nawet jakoś osobnie opisane. I nie jest dla mnie problemem czytanie książek bez akcji. Lubię nawet wielostronicowe opisy witraży w kościołach. Ale to wszystko tylko wtedy, jeśli wnosi jakąś wartość do mojego życia. „Pustostany” nie wniosły nic. Najmocniejszą stroną powieści jest próba pogłębienia portretu kobiecej bohaterki, która jest jednocześnie nam bliska i daleka. I to tyle. Wystarczająco na rozmowę, trochę za mało na książkę. Marzę o czasach, w którym polscy pisarze będą potrafili zapanować nad żywiołem języka. Niestety zbyt często, tak jak i w tej książce, przejmuje on kontrolę nad narracją, prowadzi ją donikąd. A że sam nie nosi znamion indywidualności tylko zasłyszanych tu i ówdzie sloganów, powstają książki z ambicją portretowania naszej rzeczywistości społecznej, które można przeczytać, ale zdecydowanie nie trzeba tego robić.

Recenzja "Praga Noir"

Wydawca: Claroscuro

Liczba stron: 330

Tłumaczenie: Dorota Dobrew i Anna Radwan-Żbikowska

Oprawa: miękka

Premiera: grudzień 2019 r.

Kategoria noir jest bardzo pojemna, o czym we wstępie książki przypomina jej redaktor Pavel Mandys. Dzięki temu, nawet kraj bez bogatej historii literatury sensacyjnej i kryminalnej, może doczekać się swojego tomu serii Noir. Istnieje jednak ryzyko, że bez odpowiednich poszukiwań i dużego zaplecza powstanie tom nierówny, a czasami wręcz chaotyczny o czym „Praga Noir” najlepiej może zaświadczyć.

Myliłby się ten, kto uważa literaturę czeską za pozbawioną dramatycznych i skrajnych emocji. Już pierwsze zdania kilku opowiadań zebranych w tomie informują czytelnika, że autorzy nie boją się podejmować mrocznych tematów. „Martwa dziewczyna z pałacu grozy” (jaki tytuł!) zaczyna się następująco „W gospodzie skrzypiał wentylator, wtórując nieregularnemu biciu mojego serca”. W „Oldzie numer 3” także od samego początku napięcie osiąga niebezpieczne rejestry: „Obudził mnie krzyk”. Szczytem jest jednak to, co zaproponował Ondrej Neff w „Kamiennym kręgu” „Facet leżał na ziemi, a w jego zmiażdżonej piersi tkwiło dłuto młota udarowego”. Jeśli więc szukacie spokojnej lektury do poduszki to nie ten adres.

Książka już tradycyjne została podzielona na cztery części: Ostre chłopaki, Praga magiczna, Cienie przeszłości i W niebezpieczeństwie. Nazwy kolejnych epizodów dobrze oddają to, co zostało w nich zamieszczone. Martin Goffa, Stepan Kopriva, Milos Urban i Jiri Prochazka zaprezentowali opowieści najbardziej mroczne i ociekające krwią. Najlepsza jest tu chyba pierwsza narracja („Trzej muszkieterowie”), traktująca o smutku i konsekwencjach zdrady przyjaźni. To oparta na dialogu scena spotkania po latach, która z powodzeniem mogłaby być finałem jakiegoś gangsterskiego filmu Martina Scorsese. W pamięć zapada także „Znikanie na moście”. Tym razem w roli głównej występują policjanci, którzy dzięki użyciu nowych technologii, wpadają na trop agencji serwującej eutanazję po romantycznym wieczorze spędzonym na praskich ulicach (tak tak, czescy pisarze od lat słynęli z bujnej wyobraźni i ta kwestia ma w „Praga Noir” swoje odbicie).

Praga magiczna serwuje nam trzy opowieści, w których najsilniej (obok historii Tuckovej) odczuć można wpływ historii na rzeczywistość współczesnych Czechów.  Obok eksponowanego kontekstu legend i podań, pojawiają się tu także przedstawiciele nacji, którzy przed wojną stanowili trzon mieszkańców miasta: Czesi, Niemcy i Żydzi. W „Magicznym amulecie” bohaterami jest rodzina Żydów, która dzięki tajemniczym mocom tytułowego przedmiotu potrafi przetrwać najtrudniejsze momenty. „Gabinet siedmiu przebitych książek” przenosi nas do roku 1865 do praskiego getta, gdzie pewnego dnia giną dwie osoby, w tym jasnowidz. Co kierowało zabójcą? Gdzie się znajduje? To bardzo przewrotna historia, w której niewiedza co do kształtów przyszłości pociągnie za sobą dramatyczne decyzje.

Gdyby przed lekturą ktoś mnie zapytał, na którą część książki czekam najbardziej, wskazał bym chyba właśnie Cienie przeszłości. Markéta Pilátová i Kateřina Tučková już nie raz udowodniły polskiemu czytelnikowi, że są świetnymi pisarkami. Tym większe było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że najlepiej wypadł wcześniej mi nieznany Michal Sýkora z jego „Percy Thrillingtonem”. To właściwie typowa historia kryminalna. Jest wiszące ciało, zagadka (kto zabił?), szczątkowe poszlaki, motyw, nieustępliwy detektyw. Nie ma więc tętniącego napięcia, a typowa zabawa szczegółami, która jest jednak tak zgrabnie napisana, że przypada do gustu. Są też Beatlesi w tle, których gorąco polecam włączyć podczas lektury tego opowiadania.

Tak jak wszystkie omówione części składały się z opowieści różnych jakościowo, tak ostatni epizod książki od początku trzyma równy poziom. Historię Klevisovej polubiłem za pięknie zbudowany mikroświat, relację Hejdovej za ukazanie, że nawet najbardziej banalne sytuacje mogą, przy błędnej interpretacji, urosnąć do miana wielkich wydarzeń, zaś opowiadanie Sabacha za zwariowany humor korespondujący z jak najbardziej poważną treścią. Z pewnością jednak najmocniejszym punktem części , co nie będzie zaskoczeniem, jest historia opowiedziana przez Petrę Soukupovą. To jak autorka „Pod śniegiem” potrafi zahipnotyzować, jak przy użyciu gęstej narracji połączonej ze strumieniem świadomości stopniowo odkrywa przed nami brud codziennych rodzinnych relacji, wreszcie to jak udaje jej się łączyć tajemnicę z nostalgią, to wszystko jest literacką magią. „Kolejny najgorszy dzień” nie mówi nam o niczym nowym, nie sili się na ekspansję w niezbadane do tej pory rejony, a mimo to wywołuje w człowieku uczucie ograbienia z prywatności, odsłonięcia jego czarnej strony. To jedyne opowiadanie w zbiorze, które z czystym sercem mogę nazwać bardzo dobrym, albo wręcz ocierającym się o coś wyjątkowego. 

„Praga noir” nie jest przewodnikiem po pięknym mieście, mimo że dotyka ważnych dla niego punktów: Cmentarz na Olsanach, Pankrac, Most Karola, Pohorelec, Plac Malostranski czy Dworzec Towarowy Zizkov. To książka stanowiąca niejednorodną kompozycję, w które tajemnica i mrok, miesza się z melancholią i problemami społecznymi. Trzeba dużo cierpliwości, aby dokopać się do najlepszych, prawdziwie pięknych opowiadań (ostatnia część). One z naddatkiem wynagrodzą często dość przeciętne opowieści o mordercach, tajemniczych zniknięciach i wierze w zjawiska paranormalne. Na koniec podkreślę to jeszcze raz - Petra Soukupova jest genialną pisarką i choćby dla tej jej krótkiej opowieści powinniście po książkę sięgnąć.

Recenzja "Wady snu" Radka Denemarková

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 246

Tłumaczenie: Olga Czernikow

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 29 stycznia 2020 r.

Bardzo mocno zaczyna się rok 2020 dla literatury czeskiej wydawanej w Polsce. Na pierwszy rzut poszła sztuka teatralna, czyli gatunek aktualnie raczej rzadko wykorzystywany. Jej autorką jest dobrze znana polskiemu czytelnikowi Radka Denemarková, którą przy okazji omawiania jej „Kobolda” nazwałem czeską Olgą Tokarczuk (wtedy jeszcze nie mówiło się głośno o Noblu). Tak jak w dwustronnej opowieści czeską pisarkę zajmowała przemoc rodzinna, tak w „Wadach snu” skupia się na nieco innej tematyce.

Na początek warto zwrócić uwagę, że dla Denemarkovej najważniejsze są jednak historie i relacje. Tło sceniczne jest tylko mgliście zarysowane. Tak naprawdę w żadnym momencie nie zostaje wyjaśnione, gdzie zostały osadzone aktorki dramatu. Czyściec? Poczekalnia? A może marzenia senne? Tego się nie dowiemy, podobnie jak wielu szczegółów aranżacji tego miejsca. Autorka celowo odciąga myśli czytelnika od obrazowania przestrzennego, aby tym dokładniej wsłuchał się w wypowiadane słowa. Namacalne elementy otoczenia pojawiają się tylko wtedy, gdy współgrają z toczącą się na scenie gonitwą emocji. Tapetowanie stronami książek jest tu istotnym elementem pokazu siły. Wanna ma znaczenie metaforyczne i odnosi się do przeszłości. Okno jest jedyną nadzieją, a po kolejnym rozczarowaniu, wzmaga poczucie rezygnacji. Tajemnicze regulatory powietrza zagęszczają atmosferę. Każda rzecz ma więc swoje drobiazgowe uzasadnienie, a to, że nie wiemy ile jest pokoi, czy bohaterki leżą na wygodnych sofach, czy kuchenka na której gotują jest gazowa czy może indukcyjna – to wszystko każdy z nas musi dopowiedzieć sobie sam. Bo przedstawiona tu opowieść nic by nie znaczyła, bez naszego czynnego w niej udziału.

Można by napisać, że dziejąca się w „Wadach snu” historia, to rodzaj zderzenia kultur i postaw. Trudno zresztą podjąć jakąkolwiek polemikę z taką interpretacją. Virginia Woolf żyła na przełomie XIX i XX wieku. Wychowała się w czasach wiktoriańskich w dobrze sytuowanej rodzinie arystokratycznej. Sylvia Plath jest przedstawicielką młodszego pokolenia, a jednocześnie kobietą cierpiącą na depresję i stany maniakalne. Ivana Trump żyje i z tego co ogólnie wiadomo, ma się całkiem dobrze. Wszystkie panie łączy nie tylko płeć, ale też literackie korzenie. Virginia to pisarka skryta, nie afiszująca się ze swoją twórczością w bezpośrednim kontakcie, Sylvia żyje poezją, zaś Ivana jest modelowym wytworem popkultury, który za nic ma jakość dzieła. W rozmowach między bohaterkami toczą się zażarte debaty na temat roli literatury, podejścia do pisania, kosztów jakie one niosą dla życia psychicznego. Wizja Ivany, która posługując się zdolnościami innych osób, kreuje światy poddane jasnej strukturalizacji i schematyzacji, może wyglądać komicznie przy pełnych emocji i poświęcenia opisach Virginii Woolf. A poprzez literaturę, pisarki reprezentują także określone modele bycia. Życie w samotności czy toksyczne związki? Homoseksualizm, biseksualizm czy może tradycyjne, utarte w społeczeństwie trwanie z mężem za wszelką cenę? Te i wiele innych kwestii silnie wybrzmiewają w dramacie i zestawione ze sobą dają podstawę do głębszych refleksji i zażartych dyskusji.

Jak pisałem można traktować dramat Denemarkovej właśnie jako przyczynek do rozważań na temat zmiany kulturowej. Chciałbym jednak podkreślić jeszcze inną, rzucającą mi się w oczy interpretację. Chodzi mi tu mianowicie o potraktowaniu trójki bohaterek jako małej grupy społecznej. Zamiast kultywowania podziałów, staram się doszukać w nich łączności. Sylvia zajmuje się gotowaniem, jest wrażliwa i często musi odcinać dopływ tlenu, aby zostać usłyszaną. Virginia niewiele robi, nawet pokrojenie jabłka może się okazać dla niej zadaniem ponad siły. Lubi zamykać się w sobie i mieć rację. Ivana czuje że wie więcej od swoich koleżanek. Odkryła sekret sławy i jest gotowa poświęcić zdrowie swoich bliskich dla zachowania prestiżu. Lubi też eksperymentować z szybkimi motocyklami, nie boi się ryzyka. Te wszystkie przymioty, połączone ze scenkami jakie bohaterki rozgrywają między sobą, przypominają mi rodzinę. Może nie taką zwykłą, utartą w XIX-wiecznych powieściach, ale tę dzisiejszą. Są tu naszkicowane kluczowe problemy: apatia, potrzeba niezależności, podejście do wychowania, różnice pokoleniowe, depresja. To wszystko z czym obecnie człowiekowi przychodzi się mierzyć. Odczytanie „Wad snu” w tym kluczu, sprawia że historia jeszcze zyskuje na uniwersalności. Nie jest to już tylko inteligentna rozprawa o kobiecości i podejściu do sztuki, ale także symboliczny portret życia w XXI wieku.

Właśnie w połączeniu tych dwóch, a może nawet trzech przestrzeni upatruję siły „Wad snu”. Radka Denemarková wychodząc od różnych charakterów i biografii, buduje naprawdę skomplikowaną strukturę, którą można odczytać na kilku płaszczyznach. Cenne są tu także liczne odwołania do życia wszystkich Pań. Podkreślają, jak istotną pracę wykonała autorka jeszcze przed samym procesem pisania. Bo tak jak w „Koboldzie” odnaleźć można elementy eksperymentu formalnego, tak i tu czeska pisarka poddaje swoje dzieło nieustannemu mieszaniu formuł. Czytając Denemarkovą można mieć pewność, że za każdym zdaniem kryje się konkretny pomysł wypełniający z góry obrany plan. Tu nie ma przypadku i improwizacji (mimo że jest to w jakimś sensie twórczy eksperyment), jest za to mrówcza praca i ciągła chęć do obrazowania teraźniejszości, przez pryzmat niekończącego się procesu historycznego. „Wady snu” są swego rodzaju wielowymiarowym freskiem, w którym to co klasyczne, łączy się z awangardą i popularnością.

Recenzja "Billy Budd. Opowieść wtajemniczonego" Herman Melville


Wydawca: PIW

Liczba stron: 200

Tłumaczenie: Bronisław Zieliński

Oprawa: twarda

Premiera: 25 czerwca 2019 r.

„Billy Budd. Opowieść wtajemniczonego” jest dziś nazywana testamentem mistrza amerykańskiej literatury. Trudno się temu sformułowaniu dziwić. Melville napisał rzeczoną nowelę w 1891 roku, dokładnie 34 lata po wydaniu wcześniejszej powieści („Oszusta”) i jednocześnie w roku swojej śmierci. W międzyczasie pisał wyłącznie poezje, zebrane w tomach „Battle-Pieces and Aspects of the War”, „John Marr and Other Sailors”, „Timoleon” oraz jeden poemat „Clarel: A Poem and Pilgrimage in the Holy Land”. „Billy Budd” na swoje pierwsze wydanie musiał czekać kolejne 33 lata. Początkowo miał być to kolejny wiersz, którego bohaterem był starszy mężczyzna skazany za podżeganie do buntu. Ostatecznie z nieukończonej ballady powstał oszałamiający, chaotyczny, wielokrotnie poprawiany, pocięty manuskrypt liczący 351 arkuszy rękopisu. Pierwszą korektą i ułożeniem dzieła zajęła się żona pisarza, która starając się podążać za tokiem myśli męża, dokonała ciężkostrawnej edycji. Ostatecznie niezadowolona z efektów pracy, umieściła dokumenty w skrzynce, w której przeleżały kolejne 28 lat. To w jakimś sensie wyjaśnia, czemu świat musiał czekać tak długo, na poznanie ostatniego słowa Melville’a.

Słowa o testamentalnym znaczeniu „Billy’ego Budda” można też zrozumieć z nieco innej perspektywy – czysto literackiej. Opowieść o Buddzie zawiera wszystkie elementy, które Melville przez lata wprowadzał w swoich utworach. Akcja książki ponownie została osadzona na oceanie (wcześniej ten zabieg wykorzystany został w „Moby Docku”, „Clarel” i poemacie „Pebbles”). Wielka woda stanowi tu mityczny prawzorzec egzystencji. Autor oddaje się swojemu oceanicznemu marzeniu przywołując nostalgiczne wspomnienia swojej młodości spędzonej na Pacyfiku. To we właściwościach morza, w swobodnym, miarowym kołysaniu i delikatnym szumie fali, upatruje on swoje katharsis. Statek, na którym rozgrywa się akcja, jest dla niego synekdochą państwa, a bohaterowie – symbolicznym odwzorowaniem różnorodnych postaw społecznych.

Rzecz dzieje się w 1797 roku, chwilę po tak zwanym Wielkim Buncie. Na okręcie wojennym pojawia się nowy marynarz. Billy jest młody, przystojny i silny. Jego przymioty nie są tu jednak mile widziane. Będąc ikoną nowego, pięknego pokolenia zostaje on przyporządkowany do roli oskarżonego o udział w ewentualnym szerzeniu się na statku nastrojów antypaństwowych. Billy w następstwie niesprawiedliwego oskarżenia ze strony Claggarta staje się kozłem ofiarnym, a jego publiczna egzekucja ma znaczenie filtrujące. Czasami bowiem trzeba pozbyć się niechcianego nadmiaru, aby utrzymać satysfakcjonujące status quo. Ta historyczna interpretacja dzieła nie jest jednak wystarczająca, a spłycenie „Billy’ego Budda” do tak prostej materii byłoby krzywdzące.

Znacznie ciekawszym tropem jest dla mnie postać kapitana statku, poczciwego Vere’a. To człowiek otoczony aurą doskonałości. Jego każdy krok jest dokładnie przemyślany i już w momencie stawiania stopy na ziemi Vere wie, że powzięta decyzja była jedyną możliwą. Sprawiający wrażenie erudyty człowiek nie ma problemu z tym, aby w jednej scenie pocieszyć głównego bohatera „Wierzę ci, mój chłopcze”, by po chwili w rozbudowanej mowie sądowej skazać go na śmierć. Kapitan wie, że to całe zamieszczanie jest zwykłą mistyfikacją, nie wacha się jednak użyć ostrych kryteriów Ustawy o Buncie, by powierzyć ciało swojego młodego marynarza wodzie. Vere jest więc uosobieniem człowieka ze wszech miar posłusznego władzy, gotowego oddać całe swoje życie, sumienie i wartości w imię poprawności politycznej. Kwintesencją jego filozoficznej drogi jest zdanie  „To jest Natura. Ale czy te guziki, które nosimy na mundurach, świadczą, że mamy obowiązek wierności wobec Natury? Nie, wobec króla”

Podobnie interesująca jest charakterystyka Claggarta, który w różnych momentach może być postrzegany jako biblijny Szatan, albo nacechowany nieuzasadnioną troską głos ludu. Bo czyż nie jest właśnie tak, nawet dziś, nawet w tym momencie, że korzystając z prawa głosu, ludzie krzyczą na siebie nawzajem i skazują się na męki psychiczne? Czyż skazanie niewinnego obywatela i dzisiaj nie bywa nazywane patriotycznym obowiązkiem? Nie ma wątpliwości, że jako obywatel, Claggart ma pełne prawo wystąpić ze swoimi roszczeniami. Kieruje nim strach i troska o wspólne dobro. To sąd (Vere) winien wziąć na siebie odpowiedzialność za podjęcie prawidłowej decyzji w sporze. Po której jednak stronie i my byśmy stanęli, będąc zewnętrznymi świadkami tych zdarzeń? Czy urzekłby nas doświadczony, pełen idei, spokojny marynarz, czy jąkający młodzian, który w decydującym starciu nie wytrzyma próby, i zamiast użyć słownych argumentów, użyje przemocy? Czy i dzisiaj nie jest tak, że osoby w jakimś sensie ułomne, poprzez niedostosowanie warunków ich bytowania, są często skazywane na użycie siły?

Właśnie ten tragiczny wątek, jest dla mnie esencją testamentu Melville’a. Autor „Moby Dicka” pokazuje nam w pełnej krasie polityczny impas, z którego nie potrafimy wyjść do dzisiaj. Vere postąpił zgodnie z prawidłami porządku prawa. Claggart to wzorowy obywatel. Może nieco ograniczony, ale za to przedkładający wspólne dobro, ponad indywidualną obojętność. Wreszcie Billy, niepełnosprawna ofiara, która nie umie walczyć o swoje. Starożytny porządek demokracji trwający nadal: władza-demagog-lud. Dramat jednostki wykluczonej ze sfery życia politycznego przybiera tu formę jąkały – Billy doskonale wie, co chce powiedzieć, ale nie może tego uczynić. Nie ma też gdzie szukać pomocy.

Tak sformułowany problem noweli wcale nie wyczerpuje możliwości interpretacyjnych. Można na podstawie „Billy’ego Budda” snuć dyskusje na temat zasadności kary śmierci, można rozprawiać o kwestii naginania prawa w imię logiki i sprawiedliwości, można wreszcie wykrywać w aktorach tego dramatu przeciwstawnych postaw w historycznym konflikcie poetów z filozofami. Pojawiły się nawet próby ukazania tego dzieła, przez pryzmat cielesności jego bohaterów i doszukiwania się w ich gestach podstaw homoseksualizmu. Choć wydaje mi się, że takie postawienie sprawy jest już przesadą, a podczas lektury ani przez chwilę nie postały w mojej głowie obrazy homoseksualizmu, nie mam wątpliwości, że ostatnie dzieło Melville’a jest pozycją otwartą na różne scenariusze interpretacyjne. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że niezależnie od doświadczenia życiowego, poglądów czy pochodzenia etnicznego, każdy czytelnik w postaciach kapitana, marynarza i Claggarta odnajdzie cząstkę swojego otoczenia. Uniwersalność „Billy’ego Budda”, jego aktualność i głębia, każą mi go stawiać w jednym rzędzie z czołówką najlepszych amerykańskich powieści. Tak właśnie powinno się pisać o świecie.