Wydawca: FORMA
Liczba stron: 64
Oprawa: miękka
Oprawa: miękka
Premiera: 2018 r.
W „Innym świecie” Gustaw
Herling-Grudziński pisał „Boże, daj mi samotność, bo nienawidzę ludzi”. Jerzy
Franczak tak stanowczy nie jest, o czym wymownie zaświadczy druga historia,
opisana w jego książce. Odnoszę też wrażenie, że tytułowa ‘odległość’, wcale
nie jest tu wołaniem o wolność i wyrwanie się z więzów codziennego mozołu
(patrz historia pierwsza). Oczywiście, bohaterowie książki przed czymś
uciekają, coś ich od środka toczy i nie pozwala spać spokojnie. A jednak
kluczowe pytanie jakie nasuwa mi się przy lekturze tej mikropowieści nie brzmi
przed czym, ale dokąd.
W kilku recenzjach „Święta
odległości” czytamy o możliwych interpretacjach filozoficznych utworu. Przede
wszystkim o trzech przemianach ducha Nietzschego, ale także kategorii popędów
życiowych Freuda. Z dwóch powodów ja o tym pisać nie będę. Po pierwsze dlatego,
że kto chętny, niech szuka dalej. Drugi powód jest znacznie ważniejszy –
podczas lektury myślałem o tym co mnie otacza, nie zaś o niemieckim filozofie. Być
może, takie moje podejście zostanie odczytane jako ślizganie się po powierzchni
literackiej uczty, albo co gorsza, niekompetentne spłaszczanie misternie
ułożonej mozaiki odniesień i sensów. A niech tam! Kto by się tym przejmował? Jerzy
Franczak dał mi wystarczająco dużo pretekstów do tego, aby przez pryzmat jego
najnowszej książki spojrzeć nieco innym okiem na pojęcia męskości i polskości,
czyli inaczej mówiąc, także na mnie.
Autor rozpisał swoją
niewielką książkę jako swego rodzaju tryptyk o różnych charakterach i
życiorysach, które ostatecznie łączą te same problemy niedopasowania. W
pierwszej narratorem jest Michał, dziennikarz i ojciec dwójki dzieci. Jego na
wskroś poukładane życie mierzi swoją wychuchaną strukturą. Każda sekunda
wkomponowana w z góry określoną organizację, podporządkowana jest skutecznemu
pełnieniu ról społecznych ojca, męża i pracownika. Szczątki wolnej woli co rusz
przygniatane są cywilizacyjnymi nakazami: zrób, idź, zarób, przynieś, wyglądaj,
szanuj. W tym skategoryzowanym, rutynowym świecie nawet męski wyjazd poza
miasto okaże się wydarzeniem wartym wzmiankowania, a może nawet określającym
prawdziwą twarz bohatera. To właśnie gdzieś w Beskidzie Niskim, Michał i jego
koledzy, już bez cywilizacyjnych kajdan, odkryją w sobie młodzieńczą
buńczuczność i egoizm. Polegując w otoczonym lasem namiocie, będą pić, śmiecić,
niszczyć, gubić się, a przede wszystkim bawić, bez cenzury i strachu o
publiczną konfiskatę swojego statusu. To tam będą żyć pełnią życia. Ale czy na
pewno o to chodzi?
Monotonia i nuda życia
codziennego Michała nie grozi bohaterowi drugiej opowieści. Tomasz wolności ma
aż za dużo. Po rozwodzie jego życie z każdym dniem przekształca się w
nieuniknioną ruinę. Traci oparcie, miejsce zamieszkania, środki do życia. Nie
umie zbudować pożądanej relacji z synem, ponieważ orbitują w innych
światopoglądach. Coś, co dla jednego jest istotą funkcjonowania (wyzwolenie),
dla drugiego jest niezrozumiałą fanaberią i powodem do pogardy. Jak się
okazuje, także rzeczywistość bez perspektyw, rodzinnych powinności i
społecznych więzów, wcale nie musi dawać szczęścia. Prędzej czy później
forsowana pod prąd oczekiwaniom innych wolność, będzie powodem innego typu
deficytów: braku przynależności, zrozumienia, wsparcia i co najważniejsze, braku
materialnych zasobów przetrwania.
Sytuacja trzeciej postaci
jest swoistym dopełnieniem dyskursu o roli mężczyzny (człowieka?) we
współczesnym świecie. Paweł to naukowiec, właśnie świętujący habilitację. W
przeciwieństwie do poprzednich postaci, jest dopiero na początku swojej
rodzinnej drogi. Najważniejszą kobietą życia, jest matka, która pod wpływem
zauroczenia, ustępuje miejsca węgierskiej studentce o imieniu Ildiko. Ta jednak
szybko znika, jak zjawa z sennego koszmaru. Próby odnalezienia śladów jej
bytności, będą prowadzić bohatera w głąb jego wewnętrznego szaleństwa. Autor
nie pomoże tu czytelnikowi w ocenie co jest prawdą, a co owocem wyobraźni.
Jedno jest pewne – Paweł, podobnie jak pozostałe typy męskiego gatunku, tonie w
morzu niezrozumienia i wiecznego poszukiwania harmonii. Harmonii, której
zdaniem Jerzego Franczaka, odnaleźć zdaje się nie da. Przynajmniej na dłuższą
metę. A może po prostu źle jej szukamy?
Trzy osobowości, trzy
odmienne role społeczne, trzy powody do eksponowania braku. W „Święcie
odległości” wszystko się ze sobą w dziwny sposób styka, ale mam wrażenie, że
nic się do końca na siebie nie składa. Odmienna za każdym razem narracja nie zespala
się tu wzdłuż wyznaczonej linii prostej, nie dąży do jakiegoś krytycznego
punktu, a raczej zatacza schizofreniczne kręgi wokół obranego tematu. Celem
autora nie jest stawianie i dowodzenie jakiejś tezy, nie zamyka dróg
interpretacyjnych ani kalejdoskopu charakterów. Jemu chodzi o zatrzymanie się,
o chociaż szczątkową refleksję nad błędnym kołem popadania w oczywiste
skrajności. O próbę zmierzenia się z mentalnymi odległościami dzielącymi ludzi.
Co ważne, pisarz nie pragnie nas przy tym uczyć ani karmić morałami. On tylko
zauważa, sugeruje, dostarcza materiału do przemyśleń. Jest to też książka o
niezrozumieniu przez innych, wynikającym z niezrozumienia samego siebie. O
braku radości z tego kim się jest i czego można dokonać w swoim szarym, nic
nieznaczącym bycie. Nade wszystko jest to opowieść o narodzie stojącym w
obliczu setnej rocznicy Święta Niepodległości, narodzie, który mimo braku
zewnętrznego pęta, wciąż nie może poradzić sobie z czysto ludzkim
niedopasowaniem, z próbą zdefiniowania miejsca, do którego dążymy.