Czas trwania: 1 godz. 56 min.
Kraj produkcji: Chiny
Premiera: 15 lutego 2016 rok
Yang Chao to
chiński reżyser, który w swoim dorobku ma raptem trzy filmy – zupełnie w Polsce
nieznany „Dai bi” z 2002 roku, wyświetlany niegdyś w telewizji „Uciec!” z 2004
roku i sensację konkursu Berlinale 2016 oraz Festiwalu Pięciu Smaków - „Rzekę
czasu”. W Berlinie obraz uzyskał nominację w konkursie głównym, a także,
całkowicie zasłużenie otrzymał wyróżnienie Srebrnego Niedźwiedzia za wybitny
wkład artystyczny w kategoriach zdjęć, montażu, muzyki, kostiumów oraz
scenografii dla Ping Bin Lee.
W warstwie
fabularnej śledzimy losy Chuna, kapitana niewielkiego i pordzewiałego statku
transportowego, płynącego w górę rzeki Jangcy. Na swojej barce znajduje on
stary i pięknie wydany notes, w całości zapełniony tajemniczymi wierszami,
spisanymi dekadę wcześniej przez osobę, która odbywała podobną podróż. Zagłębiając się w poetyckie strofy, Chun przeżywa
swoiste oderwanie od ziemi, zostaje zawieszony między realną i metafizyczną
płaszczyzną życia. Rytm jego doczesności wyznaczają powiewy wiatru, skrzypienie
wręg, dotyk przyrody i przypadkowe spotkania z tajemniczą kobietą, która w
każdym kolejnym porcie przybiera nieco inną postać.
„Rzeka czasu” jest wyjątkowym
przykładem kontemplacyjnego kina drogi, ale także medytacją nad historią kraju,
tak bardzo ewoluującego w ostatnim czasie. Chiny to nieustanne przenikanie się
dynamiki współczesności i dorobku przeszłości. Yang zagłębia się w symbolikę
klasycznej literatury i łączy ją z surowym realizmem, osiągając zadziwiający
efekt nowatorskiej odysei filozoficznej. Jego bohater niczym mityczna postać
poszukuje źródeł własnej tożsamości, co rusz błądząc i myląc fronty. Senna atmosfera potęguje wrażenie zagubienia,
a szum rzeki i rozpościerające się pejzaże odsłaniają przed bohaterem
niekończące się możliwości dotarcia do jądra własnej jasności.
Film Yanga
utrzymany został w tempie bliskim mistrzom zen. Niespieszny, snujący się montaż
wprawia widza w rodzaj swoistego hiper-transu, sprawia że postrzegamy ten
oniryczny obraz na granicy jawy i snu, przeżywając poszczególne sekwencje w całkowitym
oddaniu. „Rzeka czasu” nosi piętno swoistej czystości – zarówno opowieść, jak
i wrażenie sytuują się w ramach obrazu, kadru oraz ujęcia. Długie, często
kilkuminutowe, powolne ruchy kamery, której oko wychwytuje szczegóły na drugim
planie i zderza je ze statycznością pierwszego planu, same w sobie
stanowią wieloaspektową opowieść. Język
minimalizmu, tak adekwatny dla twórców slow-cinema, dzięki zniwelowaniu
doświadczeń emocjonalnych, zwiększeniu dystansu i wyeksponowaniu surowej
przestrzeni, pozwala nam doświadczeń czegoś na kształt epifanii. Z
pewnością obcowanie z tym dziełem wymaga wysiłku, odmiennego ukierunkowania perspektywy,
wyczulenia spojrzenia na materię szczegółu, wniknięcia w strumień plastycznego
dobra, w którym liczy się najmniejsze drgnięcie, a kluczowe może być to co
niezauważalne. Bowiem dla Ping Bin Lee nawet pokazywanie pustej przestrzeni
jest tu naturalnym kanałem do wniknięcia w stany psychodramatyczne bohatera.
Szalenie podobał
mi się ten film. Może dlatego, że żyjemy w świecie nadmiaru, multiplikacji
bodźców, pośpiechu i wielu kreacji równoległych. Przybieramy różnorodne maski,
wciąż zapominając o tym, co stanowi sedno naszej egzystencji. Dylematy, rozważania i ekranowa
obecność bohaterów mają niewiele wspólnego z portretowaniem społeczności, a ich
liryczna optyka zyskuje na sile w zestawieniu w niewielką ilością słów, które
są obciążone maksymalnym ładunkiem znaczeniowym. To takie dzieło, które mówi do
nas alegoriami, transformuje otaczający świat na nowe, głębokie rejestry i trzyma
nas w emocjonalnym klinczu, z którego trudno się wyswobodzić. Bardzo
melancholijne dzieło, pomagające ujrzeć codzienność w szerszej palecie barw.
Jeden z ważniejszych filmów jaki widziałem w ostatnich latach.
Ocena:
Ciekawa recenzja, ale to raczej nie dla mnie. 😊
OdpowiedzUsuńRaczej się nie zdecyduję.
OdpowiedzUsuń