Recenzja "Chłopiec z gór" Séverine Gauthier, Amélie Fléchais

Wydawca: Kultura Gniewu

Liczba stron: 48


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Julia Szustak
 
Premiera: 22 listopada 2021 rok

Słownik frazeologiczny podaje, że sformułowanie „przenosić góry” oznacza „mieć przekonanie, wiarę, że wszystkiego można dokonać, wszystko może się udać”. Ten sens nie do końca pasuje mi do postępowania bohatera „Chłopca z gór”, mimo że motywacją skłaniającą go do odbycia magicznej podróży jest właśnie chęć przeniesienia pasma górskiego wyrosłego na jego dziadku. Młody człowiek jest w tym wypadku całkowicie bezrefleksyjny, stanowi białą kartkę, na której wszelkie emocje, marzenia, wątpliwości muszą się dopiero zapisać.

Tak to właśnie bywa z dziećmi. Bohater wie jedno – kocha dziadka i dla jego spokoju jest w stanie zrobić wszystko. Nawet wyruszyć w (szaleńczą) podróż na szczyt najwyższej z gór. Co może się nie udać prawda? I tak jak postanawia, tak też czyni. Bez zbędnych przygotowań. Jego celem jest wiatr. To on ma pomóc dziadkowi w odbyciu ostatniej drogi. Dzięki jego podmuchom góry przeniosą się do innej przestrzeni z gracją i bez wysiłku.

Młody adept idzie więc w baśniowej krainie. Spotyka gadające drzewo, komunikatywne, staczające się kamienie, czy jednorożca. Każde ze stworzeń ma nie tylko duszę, ale także dobre usposobienie i radę. Uczą protagonistę świata – tego, że nie zawsze trzeba wszystko rozumieć, że czasami lepiej po prostu działać; również tego, że każdy ma swoje korzenie. Przy ich pomocy nasz dzielny śmiałek dopina swojego zamierzenia. Po wielu znojach (no, może nie znowu aż tak wielu, bo całość mieści się na 40 stronach), po spaniu w futrze zwierzaka albo wspinaniu na mrozie, dociera do szczytu góry i prosi wiatr o pomoc. A co będzie dalej? Tego Wam już nie zdradzę, choć pewnie część z Was wie, co może się wydarzyć.

I taki właśnie jest „Chłopiec z gór”. To prosta, metaforyczna i bajkowa opowieść o przygodzie, o miłości, odpowiedzialności, ale także domu. Bohater podczas swojej podróży uczy się bardzo wiele, a młody czytelnik, który zdecyduje się po lekturę sięgnąć, będzie mógł przeżyć dokładnie to samo. To taka historia, obok której trudno przejść obojętnie, nawet jeśli dla nas, dorosłych, może być momentami nieco wtórna. Dużą zaletą jest tu z pewnością utrzymany w ryzach język i szata graficzna. Za ilustracje do książki odpowiadała Amelia Fléchais i trzeba przyznać, że ze swojego zadania wywiązała się na medal. Stworzona kraina jest unikatowa. Raz piękna i nostalgiczna, w innym znów momencie mroczna i straszna. Bohaterów trudno porównać z innymi pracami – są indywidualni, ale jednocześnie wiarygodni. Nastrój momentu podkreśla bogata paleta barw i dynamika zmieniającego się kadru. Wszystko to bliższe malarstwu, niż tradycyjnej książki dla dzieci.

„Chłopiec z gór” będzie dobrym prezentem dla nieco starszych dzieci. Takich, które lubią zanurzyć się w czarodziejskiej i olśniewającej atmosferze i potrafią już dostrzegać drugie dno. Nie ma tu fałszywych nut, krętactwa czy zabawy pod publikę. Nie ma też niepotrzebnych wtrętów politycznych czy modnych tematów społecznych. To „bezpieczna” opowieść, która będzie bawić i uczyć.

Recenzja "City 5. Antologia polskich opowiadań grozy" praca zbiorowa

Wydawca: Forma

Liczba stron: 232


Oprawa:broszurowa
ze skrzydełkami
 
Premiera: maj 2022 rok

Zbiory opowiadań niesamowitych, w których niepewność, tajemnica i groza mieszają się z wątkami fantastycznymi, nie są na rynku wydawniczym czymś nowym. W ostatnich latach polski czytelnik otrzymał ich całkiem sporo. Praktycznie równocześnie z tomem City 5 wychodzą „Opowieści niesamowite z Hispanoameryki”, gdzie możemy zapoznać się z tekstami pisarzy pochodzących z Argentyny, Meksyku, Peru czy Nikaragui. Zbiory opowiada niesamowitych potrafią zaskakiwać nie tylko fabułą, ale także formą i nazwiskami! Jeśli spojrzeć na ten gatunek w szerszej perspektywie, okaże się, że z chęcią sięgali po niego klasycy: Charles Dickens, Johann Wolfgang Goethe, Fiodor Dostojewski, Iwan Turgieniew, Anatole France, Carlos Fuentes czy Franz Kafka. Literatura grozy ma bowiem nie tylko straszyć, ale także komentować rzeczywistość.

„City 5. Antologia polskich opowiadań grozy” jest zbiorem ciekawym z trzech głównych powodów. Po pierwsze mamy tu do czynienia z piątym już tomem serii, który warto czytać w korespondencji z poprzednimi częściami. Po drugie autorzy o różnych doświadczeniach, poglądach i stylach starają się poruszać aktualne problemy. I wreszcie po trzecie książka ma swój motyw przewodni, który może być rozumiany w bardzo szerokim kontekście.

City 5 po raz kolejny ogniskuje uwagę wokół tytułowego miasta. Mamy tu przestrzenie realne (jak chociażby Kraków, Dąbrowe Górniczą czy Toruń), ale także krainy wymyślone, całkowicie abstrakcyjne. Akcja opowieści może toczyć się w samym centrum metropolii, by za chwilę przenieść na do opuszczonych przedmieść, odległego Slab City czy bajecznej Talaporii. W większości tekstów miasto jest terytorium zamkniętym. Groza wynika przede wszystkim z tego, że nie sposób go opuścić. Poza nim i jego dziwnościami świat nie istnieje. Industrialna przestrzeń miejska przytłacza bohaterów, niejednokrotnie doprowadza do obłędu, ukazuje mizerię i beznadzieję egzystencji w pełnej krasie. Najlepiej ów koszmar widać chyba w „Kwarantannie” Jerzego A. Kozłowskiego. W niewielkiej, trzydziestotysięcznej miejscowości Rewna dochodzi do rzeczy niesamowitych. Mimo śmierci, ludzie ożywają. Proceder dotyka coraz większej liczby osób, przez co miasto zostaje odcięte od świata. Kordony wojska i policji stoją przy graniach i nie pozwalają przemknąć się uciekinierom. To opowiadanie łączy w sobie bardzo wiele ważnych tematów. Mamy tu motyw epidemii, brutalne tłumienie podczas przechodzenie przez granicę czy wreszcie rozdział rodziny.

Miasto potrafi także żyć. Czasami wysyła znaki i czeka na kogoś, kto prawidłowo je rozszyfruje. W ten sposób rozwijają się losy koleżanek z „Miejskiej gry” Margoty Kott. Odwiedzając księgarnię kameralną, ratusz staromiejski czy pub doświadczają coraz mroczniejszych przeżyć. Zamiast jednak wycofać się w porę idą dalej, by w opuszczonym forcie zrozumieć, że nawet urokliwe miasto potrafi być potworem.

Trudno uwolnić się od pełnokrwistej wizji zaproponowanej przez Kornela Mikołajczyka w „Skrwi”. Protagonista błąkając się po mieście bez celu, znajduje na swojej drodze przydrożny pawilon. Wokół miejsca nie działo się nic. Okoliczny sklep z farbami, centrum ogrodnicze i serwis narzędzi ziały pustkami. Wszystko zarosło, pordzewiało i chyliło się ku upadkowi. Życie przeniosło się do wielkopowierzchniowych centrów handlowych. Opuszczony pawilon idealnie jednak nadawał się do realizacji celu, którym wcale nie było nakręcenie filmu, o czym dowiadujemy się na początku opowieści. Do czego dąży bohater? Co z tym wszystkim wspólnego ma seryjny morderca? Ta makabryczna historia ma w sobie lekkość narracji braci Coen i jest absolutnie bezkompromisowa w swoim przesłaniu.

Pisząc o „City 5. Antologia polskich opowiadań grozy” nie mogę pominąć tekstu Marka Zychla pod tytułem „Slab City”. Tytułowa przestrzeń to alternatywna jednostka społeczna. Zamiast domów są namioty lub kampery, stacje paliw zastępują bezcenne kanistry, a jedyną rozrywką jest zabezpieczanie się przed atakami współmieszkańców. Slab City jest epicentrum zła, co wprowadza bohaterkę na drogę transformacji gatunkowej. W tym krótkim tekście Marka Zychla mówi między innymi o popularnej ostatnio wolności, bardzo często prowadzącej do niezrozumienia i eskalacji przemocy. Nie boi się także poddać gruntownej krytyce rozpadu więzi międzyludzkich, do którego dochodzi nie tylko w wielkich miastach, ale także w małych społecznościach.

Więcej niż satysfakcjonująca była także lektura „Leny” Dariusza Muszera. Tym razem zamiast horroru mamy do czynienia z science-fiction. Już pierwsze zdanie („Włamali się do mojego mózgu”) przykuwa uwagę i nie pozwala jej ulecieć do końca. Starszy człowiek znajduje się w miejscu leżącym na przecięciu świata wirtualnego i rzeczywistego. Kontaktuje się z osobami, które nie do końca chcą mu mówić prawdę. Chodzi na spacery z Leną, która realizuje tajemniczy program. Jego dni powtarzają się, jak refren prostej piosenki, jednocześnie wcale nie zbliżając protagonisty do rozwiązania zagadki jego istnienia. Muszer ostrzega nas przed potęgą technologii, a jednocześnie pokazuje, jak trudno radzić sobie ze stratą.

W „City 5. Antologia polskich opowiadań grozy” nie zabraknie oczywiście ożywających trupów, nawiedzonych mieszkań, przystojnych mężczyzn wysysających energię z troskliwych kobiet czy tajemniczych sił niszczących miasta i ich obywateli. To spójny tematycznie zbiór, który raz lepiej, innym razem trochę gorzej opowiada o obłędzie, strachu i przytłoczeniu szarą rzeczywistością. Z ciekawością śledzę także ewolucję pojmowania fantastyki grozy u takich twórców jak Dariusz Muszer, Anna Szczęsna czy Kazimierz Kyrcz Jr, których teksty znalazły się już w kolejnym tomie serii. „City 5. Antologia polskich opowiadań grozy” to kawał dobrej rozrywki, która potrafi też skłonić do myślenia.

Recenzja "Mario" Jakub Michalczenia

Wydawca: papierwdole

Liczba stron: 100


Oprawa: miękka

 
Premiera: maj 2022 rok

Jakub Michalczenia przyzwyczaił swoich czytelników do kilku elementów regularnie ujmowanych w jego prozie. Tak w „Korszakowie”, jak i „Gigusiach” pojawiają się ci sami bohaterowie, zamieszkujący tę samą przestrzeń w małym warmińsko-mazurskim miasteczku. Podobne są czynności, którym się oddają, a sam sposób mówienia o nich jest jednakowo surowy i potoczny. Same fabuły zamknięte są w krótkich formach, które niekoniecznie mają odpowiadać nam na jakiekolwiek pytania. Tak to wyglądało do tej pory. A jaki jest „Mario”?

To przede wszystkim nie jest zbiór miniatur. Nie jest to też powieść czy poemat. „Mario” to rozbudowane opowiadanie, które z „Korszakowem” i „Gigusiami” łączy wiele, ale jednocześnie sporo dzieli. Zacznijmy może od wiadomości dobrych. Tak, tu ponownie spotkamy Cina, Bobka, Kociębe czy Dzikuna. Ba, oni znowu będą dziećmi! Pojawi się też Pan Pawłowski i lokalny maszynista - Pan Jankowski (choć o samej kolei będzie tym razem nieco mniej). Ponownie w centrum znajdzie się blok, w którym młodzi ludzie podejmują szereg istotnych dla przetrwania czynności: grają w gry, żują gumy, smarują trzepak żywym gównem. Ich życie toczy się wolno i bezcelowo. To historia zwykłych dzieci z prowincji w ich naturalnym środowisku. Wszystko to jednak do czasu.

Tu właśnie kończymy z tym co dobre, by zanurzyć się w to co jeszcze lepsze. Całą beznadzieję codzienności Michalczenia rozwiewa przybyciem Maria. To chłopak wyrosły w tym miejscu, ‘swój koleżka’ jak pada w jednym miejscu. Nie pochodzi z pokolenia ułożonego, wykorzystującego urządzenia zgodnie z ich przeznaczeniem. Mario podobnie jak koledzy miał głowę nabitą dziwnymi pomysłami, które z radością wcielał w życie. Przynajmniej kiedyś tak było. Dzisiaj Mario mieszka w wielkiej Ameryce, chodzi do tamtejszej szkoły i gra w te wszystkie tytuły, które młodym mieszkańcom Korsz śnią się w najpiękniejszych marzeniach. Mario wnosi do krajobrazu życia kolegów świeżość, dzięki czemu w opowiadaniu wydarzy się naprawdę wiele, mimo że tak naprawdę dziać będzie się mało.

Jakub Michalczenia jest w najnowszej narracji jeszcze bardziej dygresyjny. To nie wielkie czyny są fundamentem opowiadania, a opisy życia w latach dziewięćdziesiątych. Na przedstawioną historię składają się sekwencje obrazków z codzienności - to zabawnych i gorzkich, to znów sarkastycznych i ironicznych. Wszystkie działania przybierają tu nowy wymiar – służą nie tylko trwaniu i wzajemnemu dopieprzaniu, ale też porównaniu z tym co inne. Pokazaniu, że to co tutejsze, wcale nie musi być gorsze niż to, co globalne. Czasami zresztą to co międzynarodowe, chętnie czerpie wzorce z tego, co swojskie. Losy bohaterów służą także do ukazania mechanizmu zachowania Polaków względem tego, co obce. W tym kontekście autor pokazuje w jaki sposób tworzymy swoją etykietę, jak przyprawiamy innym gęby i jakże często blado wypadamy w kontaktach z tym, co nie jest nam dobrze znane. Wreszcie „Mario” jawi mi się jako swego rodzaju opowieść o tym, że amerykanizacja nie tak łatwo ogarnia polską wieś. O ile większe miasta chętnie przywożą zza oceanu zwyczaje, przedmioty i mowę, o tyle małomiasteczkowe enklawy, ten postęp mocno sobie reglamentują.

„Mario” cechuje się dużą dbałością o szczegół i misternie wykończoną frazą, zarówno w płaszczyźnie stylistycznej, jak kompozycyjnej. To proza bez fikcji, wznosząca realizm na wyższy poziom wrażliwości. Literacka szczególność książki polega między innymi na tym, że emocjonalność jest artystycznie ukryta pod piętrami anegdot i artefaktów z przeszłości. Autor własny, osobny styl narracyjny manifestuje w demonstracyjnej rzeczowości, z jaką traktuje się nie tylko bodźce zewnętrzne, lecz także indywidualne doświadczenia człowieka. Nie ma chyba lepszego sposobu na odtworzenie dawnych czasów i uczuć, jak poprzez skupienie się na analityczności. Myślę, że „Mario” właśnie dzięki użyciu odpowiednich dekoracji, eksponowaniu prowincjonalnej mentalności i wpleceniu rzeczy dziś już niedostępnych, najlepiej trafi do czytelników, którzy dorastali w czasach transformacji ustrojowej.

Jeśli i wy kiedyś z uporem godnym lepszej sprawy mówiliście „Do widzenia, ślepa Gienia, kup se trąbkę do pierdzenia!”, czekaliście na pojawienie się objazdowej strzelnicy albo mieliście problem z uciułaniem choćby kilku groszy na gumę balonową, powinniście przeczytać „Maria”. Jego lektura jest jak wehikuł czasu, przenosi nas do innego miejsca i pozwala się w nim zatopić w całości. To kronika życia, ale nie tego pełnego współczesnych barw, tylko raczej upokarzającego i nieoferującego żadnych pocieszeń. Splatające się losy protagonistów tworzą fabularną osnowę opowieści, stanowiącą tło dla refleksji o kwestiach tożsamościowych, o izolacji i języku.