Recenzja "Trąby jerychońskie" Unica Zürn

Wydawca: Drzazgi

Liczba stron: 232


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Małgorzata Łukasiewicz, Maryna Ochab

Premiera: październik 2021

Unica Zürn nie była do tej pory w Polsce rozpoznawalna. Wydanie „Trąb jerychońskich” pewnie tej percepcji znacząco nie zmieni, ale jest dobrym przyczynkiem do przedstawienia postaci rówieśniczki Gregory’ego Pecka. Niemiecka pisarka i rysownicza urodziła się w Berlinie w 1916 roku. Była córką pisarza, redaktora i oficera kawalerii, którego uwielbiała (chociaż był często nieobecny), oraz pozbawionej ambicji matki (tej z kolei nienawidziła). Ukończyła studia handlowe i rozpoczęła pracę jako stenotypistka. Później działała także jako scenarzystka i autorka filmów reklamowych oraz modelka. Pierwsze wprawki pisarskie rozpoczęła po zakończeniu II wojny światowej, gdy porzuciła męża i dwójkę dzieci. Wraz z kolejnym związkiem i przeprowadzką do Paryża zaczął się nowy rozdział w życiu artystki. Tam Unica Zürn poznała surrealistów, zaczęła tworzyć rysunki, napisała teksty, które obecnie możemy czytać w „Trąbach jerychońskich”. W 1957 roku zaczęła chorować na depresję i schizofrenię. Ostatecznie niemiecka pisarka popełniła samobójstwo w 1970 roku, skacząc z okna apartamentu Bellmera.

Wczytanie się w biografię autorki jest szalenie ważne w kontekście interpretowania jej dzieł. Na „Trąby jerychońskie” składają się trzy opowiadania: „Ciemna wiosna”, „Mężczyzna w jaśminach” i tytułowe. Już w pierwszym widzimy niepokojący finał. To swego rodzaju pamiętnik z dorastania młodej dziewczynki (autorka w jednej z rozmów przyznała, że opowieść oparta jest na wydarzeniach z jej dzieciństwa). Bohaterka jest bezimienna, mieszka gdzieś na berlińskich przedmieściach. Wychowuje się w rodzinie, którą trudno uznać za ubogą czy patologiczną. Pewnego dnia małżeństwo jednak rozpada się, a rodzice regularnie zaniedbują swoją pociechę. Matka zamknęła się w pokoju oddając się pisaniu i spotkaniom, zaś ojciec ma inne obowiązki (i uciechy!). Protagonistka doświadcza z kolei inicjacji seksualnej, którą opisuje chłodno i drobiazgowo (w rzeczywistości gwałtu na autorce dokonał jej brat). Koniec opowiadania to swoista zapowiedź tego, co Unica Zürn zrealizowała wiele lat później.

„Ciemna wiosna” jest tekstem bolesnym i raniącym czytelnika. Naturalną reakcją jest próba chronienia dziecka. Ta jednak skazana jest na porażkę. Młodej protagonistce nikt nie chce pomóc. Jeszcze dotkliwiej rozpoczyna się kolejna opowieść. Widzimy w niej bohaterkę w ciąży. Brzydzi się dziecka, które nosi w sobie. Uważa je za zdeformowane i potworne. Za wszelką cenę chce się go pozbyć, chociażby poprzez uderzania się w brzuch. A to początkowa faza choroby, dopiero zalążek tego, co będzie opisane w dalszej części pracy. Unica Zürn pisze rzeczowo. Jej narracja o szaleństwa wydaje się niemal niewinna. Jest na przemian niepokojąca, przygnębiająca, zabawna i poetycka. W tekście pojawiają się także zabawy słowne w postaci wierszowanych anagramów wplatanych w ciąg przemyśleń, które tylko pogłębiają wrażenie narastającego zagubienia i szaleństwa. „Mężczyzna w jaśminach” to wielkie surrealistyczne dzieło i jedna z nielicznych udanych prób opisów obłędu od środka.

Wreszcie trzecie, tytułowe opowiadanie. Na kilkudziesięciu stronach Unica Zürn nawiązuje do jej wielu traum: gwałtu z dzieciństwa, aborcji, utraty opieki nad dziećmi z pierwszego małżeństwa, odkrycia działalności nazistowskiej. To opowiadanie trudne, pełne surrealistycznych obrazów i nieoczywistych metafor. Praktyka artystyczna autorki jest nierozerwalnie związana z jej napadami choroby psychicznej i doskonale objawia się to właśnie w tym tekście. Podobnie jak pozostałe zaprezentowane w zbiorze utwory, Unica Zürn tworzyła go w latach spędzonych w szpitalach psychiatrycznych. „Trąby jerychońskie” odzwierciedlają poczucie bycia obserwowanym zarówno przez personel, jak i innych pacjentów w placówkach. Ta książka może wyczerpać emocjonalnie, może obrzydzić czytelnikowi bycie człowiekiem, może też zachwycić, choć ostatecznie jest to swego rodzaju ‘masochizn literacki’. Jest to tom bardzo szczery, traktujący o samotności, zagubieniu, złości. Lektura opowiadań przyprawia o dreszcze i to całkiem dosłownie. Zdecydowanie tylko dla ludzi o mocnych nerwach.

Recenzja "Koleje losu" Paco Roca

Wydawca: Timof i cisi wspólnicy

Liczba stron: 320


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Aleksandra Jackiewicz, Jakub Jankowski

Premiera: 11 października
2021

Osiemdziesiąt dwa lata temu, pod koniec marca 1939 roku, nabrzeże hiszpańskiego Alicante było prawdziwym piekłem. Wojna domowa miała się właśnie ku końcowi. Armie rebeliantów Franco święciły kolejne sukcesy, a ostatnim bastionem utrzymywanym przez Republikanów był właśnie port w Alicante. Zgromadziły się tam tysiące uchodźców, których marzeniem była ucieczka przed nieuniknionym najazdem nacjonalistów.

Ratunek mógł nadejść tylko z jednej strony – morza. To jednak nie było takie proste, bo wrogie siły blokowały wszelką pomoc. Do czasu. W ten morderczy chaos udało się wedrzeć brytyjskiemu statkowi Stanbrook, którym dowodził Archibald Dickson. Stary, ponad 30-letni parowiec miał ledwie 230 stóp długości i 1300 ton wagi. Mógł pomieścić maksymalnie 800 osób, ale ostatecznie na jego pokładzie zameldowało się 2638 dusz. To i tak kropla w morzu potrzeb, bo na lądzie pozostało kolejnych 12 tysięcy potrzebujących: kobiet, dzieci, osób starszych, kupców, żołnierzy. Im się nie udało. Już 3 dni później Alicante upadło całkowicie, a nabrzeże zostało zbombardowane i zrównane z ziemią.

Stanbrook miał dużo szczęścia. Uniknął pięciu pocisków wystrzelonych przez francuski krążownik Canarias, który blokował port w Alicante. Później dzięki pomocy innego krążownika, udało mu się obrać kurs na Algierię. W ten sposób, po 22 godzinach morderczej podróży dobił do portu Mazalquivir koło Oranu. Ściśnięci ludzie musieli spać na stojąco, byli pozbawieni pożywienia i dostępu do toalet. Jak się później okazało, ten niewiarygodny epizod w dziejach ludzkości był dopiero początkiem katorgi i ścieżki wojennej.

Stabrookiem płynął także Miguel Campos, a właściwie Miguel Ruiz. To prawdziwa postać, o której dziś wiemy tylko tyle, że po wyzwoleniu Paryża dosłownie rozpłynęła się w powietrzu. Jego tajemnicza droga na tyle zafascynowała Paco Rocę, że ten poświęcił mu swój album. Badając różnorodne dane historyczne, studiując atlasy i rozmawiając z ekspertami, spróbował nakreślić jego koleje losu. Nie takie, jakimi były faktycznie, ale takie, jakimi mogły być. W swoim komiksie zdecydował się na prosty zabieg, najbardziej znany chyba z „Titanica”. Do wiekowego Miguela przybywa ambitny poszukiwacz prawdy i w szeregu dyskusji stopniowo odkrywa tajemnice jego życia. Mamy zatem dwie perspektywy czasowe i szereg retrospekcji.

Życie Miguela to prawdziwa karuzela emocji. Stanbrook był tylko początkiem jego wieloletniej tułaczki. Był więźniem, mięsem armatnim, żołnierzem na froncie afrykańskim i europejskim. Po wielu stoczonych bitwach i przejściu szeregu kuriozalnych szkoleń trafił do słynnej Dziewiątki – Kompanii wchodzącej w skład francuskiej 2. Dywizji Pancernej (Leclerca). Składała się one ze 160 mężczyzn, z których 146 było hiszpańskimi republikanami. Dziewiątka została oddana pod dowództwo kapitana Raymonda Dronne'a i porucznika Amado Granella. Do historii przeszli jako wyzwoliciele Paryża. To oni byli jednymi z pierwszych, którzy wkroczyli do stolicy Francji wieczorem 24 sierpnia 1944 roku.

Paco Roca przez pryzmat losów jednego żołnierza, maluje nam dramat milionów innych osób wplątanych w konflikt wojny domowej i II wojny światowej. W jego komiksie sporo jest przemocy, cierpienia i smutku, ale też nadziei. To właśnie ona pomagała przetrwać bohaterowie w najtrudniejszych momentach, gdy nie można było iść spać, nie było co jeść, a z każdej strony świszczały nadlatujące pociski. „Koleje losu” to komiks pomnik, hołd złożony wszystkim Hiszpanom walczącym z faszyzmem. Polski czytelnik dzięki niemu będzie mógł lepiej poznać wciąż mało znany epizod tamtych czasów.

Sukces historyczny tomu nie byłby tak spektakularny, gdyby nie konstrukcja dzieła. Paco Roca stworzył dzieło, jakkolwiek to brzmi, „przyjemne do czytania”. Budowane na znanym schemacie, niespecjalnie brutalne, dopowiadające wiele niejasności. Nie jest to artystyczne czy przeintelektualizowane studium rozpadu jednostkowej psychiki. Autora zdecydowanie bardziej interesuje szerszy kontekst i to jemu podporządkowuje z gruntu prostą narrację. Jeśli miałbym to przenieść na grunt filmowy – bliżej „Kolejom losu” do takiego „Pianisty”, czyli dzieła podobającego się większości, niż „Syna Szawła”, który przez swoją specyfikę trafia do gustu wytrawnych kinomanów. Nie ma tu jakichś stylistycznych wygibasów, ornamentów czy filozoficznych zagadek. Całość broni się przede wszystkim dzięki prawdzie (jakkolwiek fikcyjnej) i fabule. Siłę przekazu wzmacnia także formalnie prosta, cartoonowa kreska i gra kolorami. Wszystko to sprawia, że nowość hiszpańskiego rysownika być może trudno nazwać arcydziełem, ale to z pewnością kawał bardzo dobrej, trafiającej do szerokiego grona czytelników, emocjonalnej historii. Zdecydowanie czytajcie!

Recenzja "Trucizny" Piotr Dardziński

Wydawca: Instytut  Literatury

Liczba stron: 92


Oprawa: miękka

Premiera: 16 października 2021

Było ich czworo. Dokładnie tyle samo co członków Drużyny A lub klanu niepokonanych żółwi ninja. O ile jednak popkulturowi bohaterowie mieli za zadanie dzielnie stawiać czoła wszelkim niebezpieczeństwom, o tyle Adam, Maria i ich dzieci przygód nie doświadczali praktycznie wcale. A przynajmniej nam czytelnikom nic na ten temat nie będzie wiadomo.

To właściwie mogła być klasyczna Polska rodzina. Jest przecież małżeństwo uświęcone na kościelnym kobiercu. Jest dwójka dzieci, podana w idealnych proporcjach. Jest też praca, dom i względnie stabilna sytuacja finansowa. Teoretycznie nic niepokojącego nie powinno się tu wydarzyć. A jednak.

Ten, na którym miał opierać się fundament całej rodziny, nie spełnił pokładanych w nim nadziei, Adam jest postacią centralną, to od jego narracji rozpoczynamy całą historię. Swoją wybrankę poznał na spotkaniu formacji religijnej. Był osobą głęboko wierzącą, wychwalającą Boga i miłość do bliźnich. Kończąca studia, młoda i prawdopodobnie niedoświadczona w obcowaniu z mężczyzną Maria, nie mogła się oprzeć jego urokowi. Złączyli swoje losy, jak robi to milion innych Polaków każdego roku. Z czasem ta doskonale naoliwiona maszyna zaczęła jednak rzęzić. Trybiki powychodziły ze swoich miejsc, automatyzm musiał ustąpić miejsca nerwowemu obgryzaniu paznokci, a wszystko to co banalne, zaczęło przeradzać się w góry niemożliwe do sforsowania.

Adama denerwowało praktycznie wszystko: przedmioty odłożone nie na swoje miejsce, improwizacja, nieporządek. Skąd się to wzięło? Czy to charakterystyki dziedziczone z pokolenia na pokolenie? Jakaś choroba? A może chodzi o zwykłe zmęczenie? Tego się nie dowiemy. Możemy co najwyżej parę rzeczy sobie dośpiewać, bo autor nie daje właściwie żadnych wskazówek. W „Truciznach” to niepewność i niedopowiedzenie grają pierwsze skrzypce. Dokładnie wiemy kiedy padł pierwszy cios, ale geneza jego zadania jest nakreślona bardzo wyrywkowo. Adam okazał się tyranem, ale czy nie był też ofiarą? Czy  biorąc pod uwagę ostateczne rozłożenie na planszy życia, to nie on przegrał najwięcej?

No właśnie. W tym miejscu powinny pojawiać się jakieś oceny, stereotypy. Pokrzywdzona matka, bezbronne dzieci, traumy przenoszone pokoleniami. Tak się jednak nie dzieje. To nie jest kolejna prosta narracja o nałogach i przemocy w rodzinie. Spójrzmy chociażby na Marię. W relacji Adama jest, dostosowując się do języka bohatera, kurwą, zdzirą, mendą. Jest ofiarą przemocy, obiektywnie patrząc na sytuację – niesłusznie pokrzywdzoną bezbronną kobietą. Później to jednak ona dostaje głos. I coś tu nam zaczyna się gmatwać. Czy ta niewinna osoba naprawdę mówi nam wprost o potrzebie doświadczenia minety? O tym jak bardzo chciała poczuć swojego męża w innej pozycji, niż tylko leżąc? Czy ten brutalnie męski macho, naprawdę boi zapalić światła podczas stosunku?

Tu powstają kolejne pytania w głowie czytelnika. Chociażby o to, po czyjej stronie jest prawda i komu mamy kibicować. I znowuż autor nam w tym nie pomoże, bo jego celem wcale nie jest ocenianie ani robienie widowiska. On chce raczej pokazać nam, jak bardzo skomplikowane potrafią być pozornie proste historie rodzinne i jak czasami trudno odczytać pierwsze sygnały (glosolalia). Z tego też powodu oddaje głos również młodszemu pokoleniu. Zamiast jednak budować napięcie osaczenia i strachu, przenosi nas w czasie nieco dalej, gdy Kajtek zaczyna już wchodzić w dorosłość. Jego uczucia są więc bardziej poukładane, a różne zdarzenia dogłębnie przemyślane. Razem z siostrą pewnie chcieliby zapomnieć o tym czego doświadczyli, ale nie mogę. Choć brzydzą się czynów ojca, czują też smutek, że ta historia zakończyła się tak, a nie inaczej. Są naznaczeni i już do końca będą mieć w sobie tę ranę.

W „Truciznach” mamy więc różne punkty widzenia, ale także odmienne języki. Adam jest wulgarny, Maria zaborcza, Tosia zagubiona, a syn zraniony. Każdorazowo padające słowa są dosadne, surowe i niezwykle celne. Cechą charakterystyczną książki jest jej ograniczona długość. Dziewięćdziesiąt stron to lektura idealna na dwie godziny. Dzięki temu możemy wejść w historię całkowicie. Nie odkładamy jej na później, nie przerywamy innymi, przyziemnymi problemami.

Powieść Piotra Dardzińskiego to wreszcie także gra z różnymi dziełami sztuki. Jest tu całkiem sporo odwołań do literatury (Nisza, Pauza, Karakter) czy muzyki i odnoszę wrażenie, że za każdym razem jest to bardziej forma dialogu z pewnymi motywami, a nie pustego przepisywania cytatów. Choć krótkie, „Trucizny” są zaskakująco wielowymiarowe, doskonale skomponowane i świeże. Może nie tyle w tematyce, bo o przemocy w rodzinie napisano już całkiem sporo, ale właśnie w podejściu do tematu i budowania emocji. To książka, która uwiera i nie pozostawia obojętnym. Tekst, który zostaje z czytelnikiem i domaga się kolejnych refleksji.