Recenzja "Wymazywanie. Rozpad" Thomas Bernhard

Wydawca: Od Do

Liczba stron: 642


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Sława Lisiecka
 
Premiera: 16 sierpień 2021

Powieść legenda. Książka, która przez lata była w Polsce praktycznie niedostępna. Ostatnie dzieło austriackiego mistrza słowa ponownie wróciło na półki księgarń do kategorii nowość i można mieć tylko nadzieję, że mimo pokaźnych rozmiarów zyska jeszcze szersze grono czytelników. Wydana w 1986 roku  powieść to pesymistyczna fikcja, która swoją tematyką przywodzi na myśl klasyczne mizantropie realizowane wcześniej przez Jonathana Swifta czy Louisa-Ferdinanda Celine'a.

„Wymazywanie. Rozpad” to brawurowy monolog wypowiadany przez Franza-Josefa Muraua, egalitarnego sybarytę, którego wyobcowanie z zamożnej prowincjonalnej rodziny austriackiej doprowadziło do życia w Rzymie. Tam udziela lekcji z literatury niemieckojęzycznej swemu uczniowi Gambettiemu. Wrażliwość filozofa zostaje wystawiona na próbę, gdy ten zostaje poinformowany o śmierci rodziców i starszego brata w wypadku samochodowym. Murau rusza więc stawić czoła obowiązkom. To na nim spocznie obowiązek kierowania uroczystościami pogrzebowymi i pełnienie funkcji spadkobiercy majątku.

„Wymazywanie. Rozpad” nie byłaby książką wybitną, gdyby do jej pisania przystąpił ktokolwiek inny. Thomas Bernhard był autorem absolutnie wyjątkowym. Zaprezentowany tu monolog jest zarówno spowiedzią (co pewnie wydaje się oczywiste), jak i oskarżeniem (co typowe już nie jest). Murnau niczym bazyliszek obserwuje i krytykuje otoczenie. Obiektami jego nieujarzmionego gniewu stają się: fotografia, socjalizm, katolicyzm, lekarze, gołębie, małżeństwo i niemiecka literatura (dostaje się nawet Goethe, którego Bernhard określa mianem intelektualnego znachora). Niewiele osób budzi jakikolwiek podziw i szacunek u Murau. Wśród tych nielicznych są utopijny kuzyn Aleksander i kosmopolityczny wujek Georg, który podzielał niechęć swego siostrzeńca do wartości burżuazyjnych. To, co jest zdumiewające w tym potencjalnie monotonnym wylewaniu się żółci, to ilość w pełni opisanego i przeanalizowanego życia dziejącego się poza zasięgiem Murau. Jego rozprawy przybierają wymiar uniwersalnych refleksji historiozoficznych. Nie chodzi tu wyłącznie o rozliczenie się z brudną przeszłością austriackich elit akceptujących narodowo-socjalistyczną ideologię w czasach panowania Fuhrera, negatywnym działaniem Kościoła katolickiego czy problemem opresji systemu edukacyjnego, ale także o wątpliwej jakości aktywności podejmowane przez wszystkie instytucje państwowe i pozostałą część społeczeństwa.

Trudno polubić głównego bohatera. Franz-Josef jest figu­rą irytującą i pochmurną, aroganckim i egotycz­nym intelektualistą. Czasami przywodzi na myśl błazna z innej epoki, pozbawionego wstydu i prowokującego durnia. W obliczu ostatecznej klęski zdobywa się jednak na ofiarę. Próbuje odkupić zarówna własne, jak i cudze winy. Portret, jaki wyłania się z tej meandrycznej narracji, jest zatem zaskakująco ambiwalentny i niejednoznaczny. Murau, podobnie jak wcześniej analizowane otoczenie, stopniowo ulega rozpadowi. Próba wymazania przeszłości nie może się jednak powieść. Tytułowe wymazywanie jest czynnością z góry skazaną na fiasko.

„Wymazywanie.Rozpad” w sensie formalnym powiela stosowany wielokrotnie przez Bernharda sposób budowania powieści jako serii niekończących się pierwszoosobowych monologów narratora. Nie ma tu klarownie wyodrębnionych rozdziałów, dialogów czy akapitów. Autor wciąga czytelnika w świat retrospekcji przyjmujących kształt tyrad składających się z długich zdań o zawiłej składni. W sensie językowym wszystkiego jest tu po prostu za dużo, szczególnie biorąc pod uwagę ubogą akcję książki. Bernhard celowo redukuje dramatyzm fabularny, by przy użyciu mrowia słów i powtórzeń osiągnąć specyficzny rytm, w którym rozpad miesza się z ciszą, pustką i gęstą ciemnością prowadzącą na skraj szaleństwa. Zdania są ciężkie i duszące. One właśnie takie muszą być. Muszą boleć i nudzić, by ich czytanie nie niosło ze sobą typowej dla literatury współczesnej przyjemności. Lektura „Wymazywania. Rozpadu” ma być mordęgą i znojem. To tylko od nas zależy, czy damy wciągnąć się w ten wir.   

Recenzja "Sweetland" Michael Crummey

Wydawca: Wiatr od Morza

Liczba stron: 384


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Michał Alenowicz
 
Premiera: 11 maja 2015

Pisarstwo Michaela Crummeya jest jednym z najbardziej specyficznych i osobliwych dokonań na polskim rynku wydawniczym. Zagadkowość jego dorobku pogłębia fakt, że zdaje się on całkowicie niezależny od literackiej giełdy, mód czytelników czy politycznej poprawności. W jego chłodnym, nowofunlandzkim świecie ustroje i trendy są jedynie odległym tłem. Rzeczywistość rozgrywa się przede wszystkim wewnątrz prostych ludzi, którzy smagani wizjami możnowładców i opinią publiczną, wyrzekają się tego, co w ich życiu najważniejsze. Przynajmniej w większości.

„Sweetland” zbudowano na tych fundamentach. Michael Crummey tym razem napisał powieść współczesną, o czym świadczy nie tylko używany język i przywołane tu i ówdzie wydarzenia, ale też artefakty takie jak laptop, internet czy facebook. Znajdujemy się w niewielkiej rybackiej osadzie Chance Cove, położonej na wyspie Sweetland. Mieszkańcy tego miejsca właśnie otrzymali niezwykle atrakcyjną propozycję – w zamian za dostatek mają porzucić swoje obecne miejsce zamieszkania. Warunek wypłaty sowitego honorarium jest jeden – zgodę musi wyrazić każdy obywatel. I tu pojawiają się schody, bo jeden z nich, mimo licznych podchodów i gróźb jest nieugięty.

Moses Sweetland, bo o nim mowa, jest starszym człowiekiem. Całe życie (z wyjątkiem krótkich epizodów świadczenia pracy na emigracji) spędził w jednym domu. W Chance Cove mieszka jego ukochany chłopiec, z tymi budynkami, falami i polami ma jedyne wspomnienia, także tutaj jest w stanie zachować równowagę i dystans do całej tej nowoczesnej nagonki. Sweetland jest człowiekiem wielu przeciwności. Oschły, czasami wręcz wulgarny, potrafi być niezwykle czuły dla tych, których kocha. Jest gotowy na wielkie poświęcenia, jak chociażby wtedy gdy ratuje krowę sąsiada lub wchodzi do mroźnego oceanu i czeka na nadejście pomocy. Im dalej zagłębiamy się w tę powieść, tym bardziej upartość i egoizm Sweetlanda rozmywają się. Crummey w szeregu retrospekcji przedstawia bowiem dawne sytuacje i postaci, które w sposób znaczący wpłynęły na taki a nie innych sposób myślenia protagonisty.

Ze wszystkich kluczy, jakie można zastosować w lekturze „Sweetlanda”, najbardziej owocny wydaje mi się  charakterologiczny. To właśnie prowadzenie postaci głównego bohatera jest największym walorem powieści. Indywidualista, buntownik, skonfliktowany ze światem hedonista, którego do samego końca męczyć będą wyrzuty sumienia. Jaką decyzję podejmie? Jak poradzi sobie w nowych warunkach? Te i wiele innych pytań zaprzątało moją głowę praktycznie od początku, a gotowych odpowiedzi nie mam nawet kilka dni po zakończeniu lektury. Ciekawe są też jego relacje, które ukazują cały korowód szalonych życiorysów. Loveless nie potrafi zadbać o własny dobytek. Duke jest fryzjerem, który nikogo nie strzyże, za to chętnie rozgrywa partie szachów. Do tego wszystkiego zwariowani bracia Priddle. Każdy ożywia ten martwy teren, zapisuje swoją historię w pejzażu małej miejscowości. Oni wszyscy są jak mieszkańcy „Przystanku Alaska” – odmienni, charakterystyczni, komiczni i tragiczni jednocześnie.

Książka została podzielona na dwie zasadnicze części. W pierwszej przyglądamy się osadzie i jego mieszkańcom, w drugiej skupiamy się na indywidualnych losach Sweetlanda. Nie mam wątpliwości, że o ile początek można uznać za rzecz wartościową, o tyle dalszy etap rozważań jest już prawdziwym arcydziełem. Nie jest łatwo napisać wiarygodne i sugestywne studium samotności, a ta sztuka Crummeyowi udała się idealnie. Kanadyjski pisarz nie tylko doskonale oddaje stany psychiczne swojego bohatera, ale potrafi też kreować niezapomniane kadry. Obrazy postaci pojawiających się w oknie sąsiedniego domu czy jazda skuterem śnieżnym do latarni są tak namacalne, że czytając czułem przenikający do kości mróz i strach.

Crummey z jednej strony celebruje spokojne, ubogie życie, z drugiej nie boi się także łamać tematów tabu. Ot chociażby kwestii seksualności czy fanatyzmu religijnego. Niknący świat, rozpadająca się prowincja, nigdy niespełnione marzenia – „Sweetland” sytuuje się na przecięciu wielu istotnych nurtów, tradycji i konwencji gatunkowych (powieść społeczna, poetycka, bajroniczna, wiejska) sprawnie wymykając się jednoznacznym wykładniom. To powieść godna zapamiętania i wracania do lektury. Trzeba znać.

Recenzja "Ziemia trwa" George R. Stewart

Wydawca: Rebis

Liczba stron: 424


Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki
 
Premiera: 14 września 2021

W Polsce wydaje się rocznie tysiące książek, a nadal jest tak wiele klasyków, które mimo upływających lat muszą czekać na swoją kolej. Taka sytuacja dotknęła powieść „Ziemia trwa”, pierwszego zwycięzcę International Fantasy Award. Powieść, która na liście najlepszych książek science-fiction Locus Magazine znalazła się przed „Rokiem 1984” Orwella, „Ubikiem” Dicka czy „Wojną światów” Wellsa. To zresztą także debiut George’a R. Stewarta na polskim rynku wydawniczym. Dodajmy, debiut ukazujący się po 41 latach od śmierci autora i 72 latach od premiery rzeczonej książki.

Sprawa nabrała tempa dzięki pandemii. Koronawirus odcisnął piętno na wielu aspektach życia społeczno-gospodarczego. Jak się okazuje, nie zawsze w sposób jednoznacznie negatywny. Wydawnictwa chcąc odnaleźć dzieła traktujące o zarazie i zagładzie ludzkości docierały do często zapomnianych książek. Tak właśnie Dom Wydawniczy Rebis postanowił włączyć do swojej kolekcji Wehikułu Czasu powieść Stewarta.

Początek powieści żywo przypomina to, czego mogliśmy doświadczyć jakiś czas temu. Gdzieś w odległych rejonach Ziemi wybucha epidemia, która szybko rozprzestrzenia się na inne kraje. Naukowcy rozkładają ręce – kataklizmu nie da się ani zidentyfikować (do końca nie dowiemy się skąd pochodziły zarazki), ani powstrzymać. U Stewarta siła oddziaływania pandemii jest dużo większa niż koronawirus. Technologia nie pozwala na szybkie wynalezienie szczepionki, co powoduje wyginięcie większości ludzkości. Życie zachowują tylko nieliczni, którzy próbują poukładać swoje istnienie na nowo. Ich przewodnikiem zostaje Isherwood Williams, absolwent Berkeley, popularnie znany jaki Ish. Jego imię i cechy charakteru nie są przypadkowe. Stewart odwołuje się w ten sposób do postaci Ishi ostatniego znanego człowieka z ludu Yana zamieszkującego tereny Kalifornii w USA.

Autor swoją książkę poprzedza cytatem z Księgi Kaznodziei Salomona „Pokolenie odchodzi i pokolenie przychodzi, ale ziemia trwa na wieki”. Jasno wskazuje w ten sposób co interesuje go najbardziej – to natura decyduje o kontroli liczebności populacji, a człowiek jest zbyt mały, aby odpowiednio się na nią uodpornić. To samo zdanie, choć wymówione nieco innymi słowami, powtarza później także główny bohater, gdy w jednej ze scen przyznaje „Kiedy coś staje się zbyt liczne, prawdopodobnie zostanie dotknięte przez jakąś zarazę”. Skądś to znamy prawda?

Czytając „Ziemia trwa” miałem ochotę nazwać Stewarta pisarzem ekologicznym. Uwalniając krajobraz od ludzi, wnikliwie przygląda się temu, jak zmienił się świat pod ich nieobecność. Głównym bohaterem jest tu geograf-ekolog, który spogląda na nową rzeczywistość fachowym okiem. Dostrzega wiele kwestii, które przeciętnemu śmiertelnikowi walczącemu o przetrwanie pewnie by umknęły. Dostrzega na przykład zwierzęta i rośliny, które bez ludzkiej pieczy mogą swobodnie się rozmnażać w niekontrolowany sposób i żerować na sobie nawzajem. Niektóre organizmy stają się bezradne, podczas gdy kolejne przystosowują się całkiem gładko. Stewart dowodzi nam, jak ważna jest właściwa korelacja człowieka z naturą.

Równie ważnym tematem powieści jest ludzka pamięć, rozumiana nie jako pejzaż wspomnień, ale katalog posiadanych umiejętności. Po zredukowaniu ludzkości do małego rozmiarów miasteczka, brakuje zakładów przemysłowych i inżynierów. Nie ma komu naprawić instalacji elektrycznych, jedzenie nie jest już uzyskiwane w procesie przetwórstwa, ale tak jak było to dawniej – z łowienia. Cywilizacja zamiast się rozwijać, cofa się do pierwotnego stadium, gdzie problemem jest nawet poprawne używanie języka. Nie ma też jakichkolwiek form kontroli, przez co każdy ustanawia prawa zgodne z własnym sumieniem.

I wreszcie trzeci trop, który jest ściśle związany z czasami, w jakich książka powstała. Rok 1949 był jednym z tych momentów, gdy ludzkość musiała dokonać odbudowy. Okres Holokaustu przyniósł nieprawdopodobne zniszczenia tak w sferze architektonicznej, jak przede wszystkim egzystencjalnej. Pozostali przy życiu więźniowie obozów koncentracyjnych mogli czuć się jak członkowie plemienia opisanego w tej książce – samotni, nierozumiani, pogrążeni w żałobie. Musieli na nowo budować swój świat, który w niczym nie przypominał tego, co znali sprzed wojny. W tym sensie „Ziemia trwa” jest dla mnie potrzebnym studium radzenia sobie z niewyobrażalnymi traumami i drogowskazem, że najważniejsze jest odnalezienie swoich korzeni.  

Czytając książkę George’a R. Stewarta warto pamiętać, że w momencie jej premiery  świat nie znał jeszcze „Dnia tryfidów”, „Ostatniego brzegu”, „Bastionu” czy „Listonosza”. Nie chcę przez to powiedzieć, że „Ziemia trwa” była jakimś prekursorem literatury postapokaliptycznej. Stewart miał się do kogo odwoływać. Niewielu jednak przed nim umiało tak dobrze poskładać wątki w zwartą kompozycję. Amerykański pisarz nie szuka melodramatu, unika scen uniesień i skupia się na elementach naprawdę ważnych – symbiozie fauny, flory i człowieka. To taka historia ludzkości opowiedziana na opak – od nowych technologii, do systemu łowieckiego. Przemyślana, skupiona wokół jednego wątku, dobrze napisana. Mnie, mimo oczywistych uproszczeń, poruszyła.