Recenzja "Struktura Iki" Shūzō Kuki

Wydawca: Karakter

Liczba stron:  120

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Henryk Lipszyc

Premiera: 15 listopada 2017 rok

Seria japońska Wydawnictwa Karakter liczy sobie cztery tytuły. Łączy je forma eseju oraz tematyka, wprowadzająca czytelnika do trudnej i wieloznacznej kultury Kraju Kwitnącej Wiśni. „Struktura Iki” podejmuje temat, wydawać by się mogło, skazany na niepowodzenie. Pojęcie iki jest nierozerwalnie związane z kodem estetycznym tworzonym przez setki lat w kulturze japońskiej. Jest to kategoria wrażliwa, nieuchwytna, zdawać być się mogło, totalnie nieliteracka. Nie da się jej skumulować w kilkuzdaniowej definicji, nie ma też jednoznacznego przykładu, który byłby dobry w każdej sytuacji.  Shūzō Kuki podjął się zadania szalenie trudnego, tym bardziej należy się pochylić nad jego pracą.

Omówienie „Struktura iki” warto rozpocząć od postaci autora. Shūzō Kuki urodził się w czasach, gdy Natsume Sōseki był jeszcze nikomu nieznanym nauczycielem w szkole średniej w Matsuyama na Sikoku. W tych latach przyszło na świat całe pokolenie ważnych dla kultury japońskiej twórców: dwa lata wcześniej urodził się Jun'ichirō Tanizaki, a cztery lata później, swój pierwszy okrzyk wydał Ryūnosuke Akutagawa. Choć dzisiaj są już mniej rozpoznawalni, warto też wspomnieć o takich artystach jak: Hakushū Kitahara (1885 rok), Saneatsu Mushanokōji (również 1885 rok) oraz Naoya Shiga (1883 rok). Shūzō Kuki dorastał więc w otoczeniu wielkich poetów, prozaików i myślicieli przełomu wieków. Sam jednak poszedł nieco inną drogą. Pochodził z bogatej, arystokratycznej rodziny. Jego ojciec był wysoko postawionym urzędnikiem w japońskim Ministerstwie Kultury i Edukacji. Pytanie czy faktycznie był jego ojcem, nadal pozostaje otwarte, bo choć o romansie jego mamy z Kakuzō Okakurą dzisiaj mówimy tylko jako o ciekawostce, w dawnych czasach na ten temat plotkowała cała japońska elita. Na kształtowanie się poglądów Kukiego istotniejszy wpływ miało jednak filozoficzne wykształcenie odebrane na Uniwersytecie Tokijskim oraz w Europie. Był słuchaczem: Husserla, Bergsona, Rickerta i Heideggera. To myśli tych postaci najsilniej będą pobrzmiewać w „Strukturze iki”. Heidegger pisał:  „Artysta jest źródłem dzieła. Dzieło jest źródłem artysty”. Z kolei Heinrich Rickert nauczał, że wartości nie istnieją ani cieleśnie, ani duchowo, ale według specyficznego dla siebie sposobu bycia.

Iki jest dla Kukiego właśnie taką rickertowską wartością. Japoński filozof swój wywód dzieli na trzy najważniejsze cechy iki: kokieteria, zalotność (bitai), hardość, buta (ikiji) oraz wyrzeczenie, rezygnacja (akairame). Każdą opisuje przez szereg przykładów, które mają zobrazować  (znowu Heidegger „Podstawowym procesem nowożytności jest podbój świata jako obrazu”) odbiorcom spoza kręgu kulturowego Kraju Kwitnącej Wiśni to pojęcie. I tak zalotność ukazana jest przez pryzmat typowego flirtu. Iki określa moment najwyższego uniesienia, czas zakochania. Znika wraz z przejściem w rutynę, ze złapaniem szczęścia na stałe. W tym znaczeniu mogą określać je takie przymioty jak: zmysłowy czy arealny. W kontekst związku mężczyzny z kobietą wpleciony zostać też drugi filar iki – buta.  Kuki zrywa z przedmiotowym traktowaniem płci przeciwnej. Iki jest wyrazem odwagi i brawury, ale także romantyczności i dumy z posiadania skarbu u swojego boku. Wreszcie wyrzeczenia niesie w sobie wyzbycie się wszelkich złudzeń. Z cierpienia rodzi się poznanie nowego, które intuicyjnie kreuje nowe iki (Bergson „Poznanie docierające do istoty rzeczy operuje intuicją”).

Tak oto poznajemy strukturę iki, która pozostaje ideą symbiotycznych przeciwieństw. To wyraz świadomość i wrażliwości, a nie znane nam z nauczania w szkole pojęcie. Kuki nie zostawia nas jednak z tą filozofią i na przykładach stara się umacniać nowe wrażenie estetyczne. Iki odnosi do architektury, wzornictwa, kolorów czy pawilonów herbacianych. Najciekawszym jest właśnie moment odwołania do barw. Wszelkie jaskrawości nie mają w sobie wystarczająco dużo subtelności i uroku, by móc nazwać je iki. Żółcienie czy czerwienie należy zatem usunąć z orbity tego zjawiska. Co innego z szarością, brązem czy odcieniami niebieskiego i zielonego. To w nich iki odnajduje się w pełni, bo jak pisze Kuki „adaptacja naszej siatkówki do zmniejszonej intensywności światła nie pozwala dojrzeć czerwieni, kolorów pomarańczowych i żółtych. Serce pogrążając się w mroku, traci na te kolory wrażliwość. W przeciwieństwie do nich kolory z rodziny zieleni, niebieskich i fioletów, dzięki zdolności adaptacji naszej duszy do widzenia w ciemności, nadal pozostają widoczne”.

I tak właśnie kształtuje się w człowieku idea iki. W często poetyckich zdaniach autor przybliża nam nieuchwytne piękno. To krótka, ale bardzo intensywna lektura. Filozof skupia się na drobnych szczegółach otoczenia, zauważa faktury i zależności, o których zwykły człowiek nie myśli. Niuansuje nam nasze patrzenie na otoczenie i przygotowuje do jeszcze pełniejszego odbioru japońskiej kultury. Ważna książka dla każdego badacza, ale też dla przeciętnego czytelnika, który chciałby otworzyć się niekoniecznie na wiedzę, a raczej na sferę intymności i świadomości.

Recenzja "Wspomnijcie synów Ulsteru i inne sztuki" Frank McGuinness

Wydawca: ADiT

Liczba stron:  320

Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Michał Lachman, Klaudyna Rozhin, Jacek Kaduczak

Premiera: 2012 rok

Frank McGuinness urodził się w Buncrana, mieście położonym na półwyspie Inishowen w hrabstwie Donegal w Irlandii. W swojej pracy twórczej wykorzystywał najróżniejsze formy literackie. Wydał cztery tomiki poezji, dwie powieści, napisał 5 scenariuszów do filmów, operę i musical. Jest też wziętym tłumaczem. Największą sławę przyniosła mu działalność dramatyczna. Zaczęło się od „The Factory Girl”, nadal nieprzetłumaczonej na język polski, po której nastąpiło ugruntowanie wysokiej pozycji dzięki „Wspomnijcie synów Ulsteru”. Sztuka została najpierw wystawiona w Dublin's Abbey Theatre i na arenie międzynarodowej, właściwą przepustką była jednak adaptacja w Hampstead Theatre. Frank McGuinness zdobył wiele wyróżnień, w tym nagrodę London Evening Standard dla najbardziej obiecującego dramaturga i nagrodę Christophera Ewart-Biggsa Memorial Prize.

Jak sam wspomina, jego marzeniem było pisanie tekstów do piosenek. Chciał być nowym Paulem McCartneyem lub Joni Mitchell. Los wybrał jednak inaczej. McGuinness nie ukrywa, że jego warsztat pisarski determinowały lektury, które przekładał na język angielski. Można w nich znaleźć dzieła: Henryka Ibsena, Augusta Strinberga, Ramón María del Valle-Inclána, Jean Baptiste Racine’a, Antoniego Czechowa, Federico Garcia Lorca czy Luigi Pirandello. To od nich także wyciągnął ideę budowania opowieści na fundamencie momentów zwrotnych w historii sztuki, wojskowości czy polityki. I tak „Wspomnijcie synów Ulsteru” przedstawia losy irlandzkich protestantów z 36. Batalionu Irlandzkich Ochotników wcielonych do armii brytyjskiej i walczących w bitwie pod Sommą w 1916 roku; „Niewinność czyli życie i śmierć Michelangela Merisi da Caravaggio” nakreśla jeden dzień i jedną noc z życia sławnego Caravaggia; „Mary i Lizzie” portretuje dwie mało znane, ale jak najbardziej autentyczne postaci sióstr Burns, które spotykają Fryderyka Engelsa i Karola Marksa i dowodzą im, że jako mieszkanki Manchesteru mają „większą świadomość niesprawiedliwości dziejowej, bo wiedzę swą czerpią z własnego doświadczenia, a nie z lektur pism Hegla”. Nieco inną strategię obrał w ostatnich dwu, chronologicznie patrząc, najnowszych sztukach. „Ktoś, kto będzie czuwał nade mną” to intymne studium cierpienia wpisane w konflikt militarny, zaś „Jedzie Cygan drogą” oddaje głos członkom rodziny pogrążonej w żałobie po stracie młodocianego syna. Wielkie momenty i ważne postaci są dla McGuinnessa o tyle ważne, że za ich pomocą może snuć refleksje na temat postaw moralnych, wolności w sztuce, czy doktryn politycznych. A jest istotne, ponieważ w centrum tych rozmyślań zawsze pozostaje Irlandia.

Tę Irlandię doskonale widać chociażby w pierwszej sztuce. Bohaterami są tu żołnierze wkraczający do prowizorycznych koszar. Widzimy wśród nich protestantów w szarfach ze stoczni Belfastu, fabryk Coleraine, czy kościołów w Enniskillen. Przygotowują się do bitwy w okopach pierwszej wojny światowej, z tym samym nieprzejednanym buntem, który charakteryzował historyczną obronę Ulsteru. McGuinness maluje ich ze współczuciem i zrozumieniem. Pomimo wszystkich swoich chłopskich odruchów, są uczciwymi ludźmi, dumnymi ze swojej kultury, ale także bezbronnymi w obliczu wroga. Kontrastując pejzaż zabójczego frontu z przemyśleniami ich krótkiego urlopu, dramaturg demaskuje lęki, niepewność, miłość i pasje pokolenia skazanego na przedwczesną śmierć. Pokazuje też proces formowania się przyjaźni w gronie obcych sobie osób, których bliskość zbudowana została na nieakceptowanym przez nich fundamencie brutalnej doktryny politycznej. To właśnie ona, w imię chłodnych kalkulacji i ambicji jednostek, wykorzystuje naiwność zwykłego człowieka i jego potrzebę do posiadania narodowej tożsamości. Tragicznym zakończeniem sztuki uwrażliwia nas nie tylko na daremną utratę życia, ale także na zniszczenie marzeń o wolności.

McGuinness we „Wspomnijcie synów Ulsteru” przedstawia portret społeczności zamglonej, ale jednocześnie jego protagoniści są przedstawieni jako pełnokrwiste postaci zmagające się z okolicznościami czasu i miejsca, w którym przyszło im żyć. W każdym kolejnym tekście doświadczymy tego samego wrażenia. Jednostki mówią tu za ogół społeczności. Jest to typowy zabieg podejmujący temat teatralności. Jak pisze we wstępie Michał Lachman: „Celowo użyte tu zostaje pojęcie teatralność, a nie na przykład popularne i modne performatywność. To dlatego, że dramatyczne obrazy McGuinnessa są właśnie teatralne, czyli przede wszystkim sztuczne, ukazane jako odegrane, wymyślone i skonstruowane. Nie udają realności tam, gdzie jej nie ma, nie dążą do utopii przeżywania zdarzeń tu i teraz, nie wychodzą z teatru, by pozbyć się konwencjonalnego bagażu chwytów i technik, ani by udawać, że nic ich nie różni od codziennego życia ulicy. Te dramaty są sztuczne w najbardziej dosłownym znaczeniu tego pojęcia. Budują zatem dystans między tym, o czym mówią a widzem, którego poprzez ten zabieg utwierdzają w przekonaniu, że właśnie tym jest – widzem, a nie uczestnikiem. Utwory te nie są zdarzeniem realnym a literackim zapisem zdarzeń wymyślonych.”

Zebrane w tomie „Wspomnijcie synów Ulsteru i inne sztuki” teksty pokazują z jednej strony najważniejsze cechy pisarstwa Franka McGuinnessa, z drugiej dają możliwość poznania jego różnorodności. Sugestywnie naszkicowane postacie mogą wzbudzać odrazę, ale także empatię. Mimo, że część tekstów przesycona jest wulgaryzmami czy seksem, wyczuwa się w nich również niezaspokojoną tęsknotę i pochylenie się nad słabościami każdego człowieka. Autor mówi o czymś bardzo ważnym. Biorąc na warsztat bieżące wydarzenia polityczne, opowiada o ich wpływie na ludzki los. Jego utwory to produkty skończone, nie wymagające dopowiedzenia czy ulepszenia. Są wyraziste i trafiają prosto w serce.

Recenzja "Bracia krwi" Peter Milček

Wydawca: Wolno

Liczba stron:  40

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Bohdan Zadura

Premiera: maj 2020 r.

Wydawnictwo Wolno proponuje polskiemu czytelnikowi niewielkich rozmiarów książkę prozatorską pisaną poezją. Zarówno jej okładka, jak i ciekawie skomponowane, opatrzone szkicami Alicji Białej wnętrze, mogą sugerować, że dzieło przeznaczone jest dla najmłodszych czytelników. To wrażenie potęguje fakt, że już na początku czytamy dedykację dla dzieci autora. Nic jednak bardziej mylnego. Grafiki misiów czy ptaszków tylko pozornie sprawiają wrażenie wycinków młodzieńczej fantazji. Obecność łańcuchów oraz innych przedmiotów, a przede wszystkim treść krótkich tekstów, świadczą o zupełnie innym zamyśle autora. Peter Milček dotyka ważnych w życiu tematów: bliskości, odkrywania tożsamości, więzi braterstwa, miłości i odchodzenia. Owszem, przepuszcza je przez filtr dziecięcej wyobraźni, ale pisze jak najbardziej serio, boleśnie, bez nadmiernego upiększania. Także z istotnymi, symbolicznymi i intertekstualnymi odniesieniami, przez co lektura wcale do banalnych nie należy.

Zastanawiające, że „Bracia krwi” pisane były przez ponad dwadzieścia lat. Uparty czytelnik mógłby przeczytać je w kilkanaście minut, choć pewnie przy takim tempie, niewiele by z tego wyniósł. Długotrwały proces kreacji pokazuje, że z jednej strony autorowi nigdzie się nie spieszy, a gotowy produkt jest efektem wielokrotnie przemyślanej kompozycji. Z drugiej strony „Bracia krwi” są tez dziełem w jakimś sensie przekrojowym, pokazują rozwój ludzkich refleksji, spowodowanych zmieniającym się otoczeniem i nabywanym doświadczeniem.

Peter Milčák, urodzony w 1966 roku słowacki poeta, wydawca i tłumacz, stawia w swoich tekstach na surrealistyczny klimat, świeżość i jednocześnie prostotę. Ważne myśli potrafi przemycać pod figurą najzwyklejszych rzeczy. W utworze „Karol, Victor i Pralinka” zestawia ze sobą tabliczkę czekolady, którą można „przełamać na pół, potem znów na pół i dodatkowo znów i znów na pół”, z tytułową pralinką. Ta druga ma jednak inne zadanie niż czekolada. Ją można rozgryźć i delektować się smakiem, ale słodycz to nie wszystko. Pralinka może być drogą do innego świata, może być bramą, po przekroczeniu której nic już nie będzie takie, jakie było wcześniej. Jest bowiem doznanie prawdziwe, jak i czynności codzienne, jest świat bez pralinki i jest świat z pralinką.

Peter Milčák nie stawia na oczywistość. Potrafi łączyć nieuchwytne wrażenia z banalną stroną życia. Pokazuje magię rzeczywistości, ale także tęsknotę za harmonią świata. U niego każde, nawet najmniej istotne zdarzenie, dzięki spotkaniu z dziecięcą fantazją, może otrzymać nowy, daleko poważniejszy sens. Jest to przede wszystkim książka otwarta na różne optyki, nie narzucająca żadnych gotowych scenariuszy czy tez. W pralince można przecież zobaczyć wszystko: miłość, przyjaźń, pracę zawodową, hobby. Odczytanie jest w tej sytuacji wypadkową doświadczeń własnych czytelnika i stanu emocjonalnego, w jakim się znajduje. W tym tkwi siła tej poetyckiej prozy. Nieważne czy czytamy ją pierwszy, dziesiąty czy setny raz, zawsze możemy ujrzeć w niej nowe sensy. Trzeba tylko trochę uwagi i otwartości. Naprawdę urocza książka.

Recenzja " Złap i ukręć łeb Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli" Ronan Farrow

Wydawca: Czarne

Liczba stron:  448

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Anna Dzierzgowska i Sławomir Królak

Premiera: 2 września 2020 r.

Zacznijmy może od tego, co w książce Farrowa nie przekonuje, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Mam tu na myśli jej wątpliwą literackość. Nie chodzi nawet tyle o język – prosty, operujący na powtórzeniach i popędzający akcję do przodu, ile o samą strukturę kształtowania historii. Przenikają się tu różnorodne perspektywy: narrator pierwszoosobowy, wspomnienia, dialogi, maile, fragmenty akt. I to jest ok., tak się pisze reportaże. U Farrowa widać jednak pewnie nieuporządkowanie. Jakby każde zdanie wyszarpywał z własnej duszy, albo pisał z przystawionym pistoletem do głowy. Skutkuje to zachwianiem harmonii całego tekstu. Przeskoki są zbyt dynamiczne, momenty przyspieszenia, zmieniają się nieoczekiwanie w dłuższe opowieści o jakiejś postaci, miejscu czy zdarzeniu. Nie jest to może chaos, ale doświadczony dziennikarz poukładał by te puzzle w barwniejszą całość. Pytanie tylko, czy Farrow chciał opowiedzieć nam coś ładnego?

Przedstawiona w „Złap i ukręć łeb” historia swój początek miała w 2017 roku. To wtedy młody dziennikarz, Ronan Farrow, opublikował w magazynie The New Yorker artykuł, w którym oskarżał o molestowanie seksualne Harveya Weinsteina.  Ta informacja na przeciętnym Polaku być może nie robi wrażenia, ale poznanie kontekstów kulturowych tematu, z miejsca zmienia tę perspektywę. Harvey Weinstein to jeden z najbardziej wpływowych ludzi Hollywood. Jego produkcje nominowano do Oscara ponad 300 razy, a nagrodzono ponad 80 razy. W dorobku znajdują się między innymi: „Pulp Fiction”, „Angielski pacjent”, „Gangi Nowego Jorku” , trylogia „ Władca Pierścieni”, „Nienawistna ósemka”, „Jak zostać królem”, „Aviator”, „Lektor”, „Marzyciel”, „Chicago” i wiele wiele innych. Maczał więc palce w tym, co większość z nas oglądała przez ostatnie lata. Weinstein czuł się nietykalny. Nie spodziewał się, że raptem trzydziestoletni początkujący dziennikarz narobi mu takich problemów. I pewnie by nie narobił, gdyby nie był Ronanem Farrowem.

Nazwisko autora książki przypadkowe nie jest. Farrow w świecie filmowym kojarzy się nierozerwanie z Mia Farrow, aktorką rozpoznawalną z roli w takich filmach jak: „Wielki Gatsby”, „Śmierć na Nilu”, „Dziecko Rosemary” i całego pakietu dzieł Woody’ego Allena. To ostatnie nazwisko, również w tej sprawie ma znaczenia. Ronan jest bowiem synem Mii oraz Allena, choć oboje rodzice przyznają, że stuprocentowej pewności dla tego faktu nie ma. W sprawę może być też zamieszany Frank Sinatra. Nie wchodząc jednak w szczegóły Hollywoodzkiego modelu rodziny, przyjmijmy za fakt, że Ronan ma znanych rodziców, silnie związanych z branżą kinematografii. Nie raz bywał na planie filmowym, dużo słyszał, zyskał całkiem sporo znajomości. Jak chociażby ze scenarzystą Johnem Lovettem, jego partnerem, autorem przemówień Baracka Obamy oraz Hillary Clinton.

Morał z tego wprowadzenia jest taki, że Farrow jest autentyczny. Także ważny marketingowo, dzięki czemu pewnie nadal żyje. „Złap i ukręć łeb” oparty jest na historii Weinsteina, ale jak się z czasem okazuje, siła reportażu tkwi w czymś zupełnie innym. Farrow zagłębia się w świat, który zabezpiecza się z każdej strony. To, że Weinstein wykorzystywał swoją pozycję dla dokonywania obrzydliwych praktyk seksualnych, nie było tajemnicą. Temat znało wiele osób, a mimo to milcząco go akceptowali. Nawet po upublicznieniu tego procederu, broniono producenta. Pracodawca Farrowa, telewizja NBC, namawiała go do przerwania prac na reportażem. Wielu świadków było regularnie zastraszanych, a co najgorsze, dziennikarz na każdym kroku odkrywał co raz to nowe przypadki i osoby czerpiące inspiracje z dokonań Weinsteina. „Złap i ukręć łeb” nie jest więc tylko studium przypadku molestowania seksualnego, ale realnym zmaganiem się ze ścianą dezinformacji. Farrow był prowokowany, manipulowany, śledzony, zastraszany. A wszystko dlatego, że chciał przerwać trwającą od dawna zmowę milczenia.

Książka Ronana Farrowa to napisany w formie quasi-kryminału reportaż śledczy, opisujący niewygodny problem, o którym nie mówi się głośno. To mocny i merytoryczny głos w sprawie ciemnej strony Hollywood. Już dzisiaj widać jego efekty. Podziwiam odwagę autora. Opuścił strefę komfortu, pokazał własnemu środowisko środkowy palec, a wszystko po to, by wywołać medialną wojnę i przypomnieć o tych, których tak łatwo się nie słyszy. Swój cel osiągnął, Harvey Weinstein trafił do więzienia, sprawa stała się nośna, za swój wkład w obalenie wielu mitów otrzymał w 2018 roku Nagrodę Pulitzera. I chociaż nie przepadam za tą nagrodą, „Złap i ukręć łeb” czytałem z dużym zainteresowaniem. Kafkowskie, niesprecyzowane zagrożenie trzyma w napięciu, a mnogość odniesień, znanych nazwisk i marek – szokuje. Mocny punkt Serii Amerykańskiej.