Recenzja "Śmierć jest innym gatunkiem muzyki" Peter Asmussen

Wydawca: ADiT

Liczba stron:  225

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Paweł Partyka

Premiera: 2015 r.

Osobom blisko związanym z teatrem, postaci Petera Asmussena bliżej przedstawiać nie trzeba. W Polsce mieliśmy już możliwość oglądać co najmniej kilka spektaklów, opartych na jego sztukach. Wszystko zaczęło się w Toruniu, w Teatrze im. Williama Horzycy, gdzie 9 września 2006 roku miała miejsce premiera „Plaży” w reżyserii Iwony Kępy. Później były jeszcze „Nikt (nie) spotyka nikogo”, „Za chwilę” czy „Słoneczny pokój”, pokazywane między innymi w Krakowie, Katowicach, Częstochowie czy Sopocie. Zakładam jednak, że mimo wysiłku twórców, nadal spora część oczytanej części Polski duńskiego mistrza dramatu może nie kojarzyć. Przedstawię go więc inaczej, jako autora filmowych scenariuszów, a właściwie jednego, tego najbardziej popularnego. To właśnie  Peter Asmussen jest odpowiedzialny za „Przełamując fale”, niezapomnianą historię Jana i Bess, granych przez Stellana Skarsgårda i Emily Watson. Film von Triera może być w jakimś sensie wyznacznikiem tego, co w mikroświatach duńskiego dramaturga jest najważniejsze – niepokój, cierpienie, mrok i niedopowiedzenie.

Jak sam przyznaje w wywiadzie, zamieszczonym na końcu książki, jego pokrewnymi duszami byli „Franz Kafka, Harold Pinter czy Tadeusz Kantor”. Mnie lektura sztuk „Śmierć jest innym gatunkiem muzyki” skojarzyła się bezpośrednio z Jonem Fosse, norweskim pisarzem i dramaturgiem. Obu Panów łączy przede wszystkim minimalizm, rozumiany bardzo szeroko. Przestrzeń jest ograniczona do niezbędnego minimum – czasami pojawi się krzesło, drzewo lub inny charakterystyczny przedmiot, umożliwiający natychmiastowe rozpoznanie miejsca. Akcja praktycznie nie występuje. Wszelkie napięcie powstaje na styku relacji międzyludzkich (lub ściślej mówiąc, w miejscu ich rozłączenia). To właśnie emocje są tu motorem napędowym, nie zaś wydarzenia. Minimalizm można odnaleźć także w wyborze bohaterów, często bezimiennych. Nie są tu opisane ich cechy charakterystyczne, nie wiemy jak wyglądają, nie zawsze można się domyślić nawet, ile mają lat, ani dlaczego znaleźliśmy się w tym, a nie innym punkcie ich życie. Zarówno Asmussena, jak i Fossego interesuje zwyczajność i samotność, będąca efektem nieumiejętności w zawiązywaniu więzi z innymi. Nie ma tu miejsca dla politykę, bieżące wydarzenia ze świata, czy krytykę panujących mód. Gra idzie o zupełnie inną stawkę.

Zbiór wydany przez Agencję Dramatu i Teatru zawiera sześć sztuk, pisanych w różnych momentach życia autora. Stanowią one wizytówkę jego zainteresowań i możliwości. Choć widać między nimi pewne różnice, szczególnie w kontekście ich kompozycji, zwraca uwagę raczej to, co jest wspólne. Kryje się za tym także niebezpieczeństwo. Brak wyraźnie zaznaczonej fabuły, żartu, mocnych charakterów i dynamiki scenicznej może stanowić barierę nie do przeskoczenia dla części odbiorców. Duży problem mogą mieć także wszyscy ci, którzy każdy widziany kadr muszą sobie intelektualnie przetłumaczyć. A tu nie ma czego tłumaczyć. Tu chodzi o wspólną wrażliwość, która będzie tym silniejsza, im większe doświadczenia przynosimy ze sobą. W sztuki Asmussena należy wejść na bardzo intymny poziom nieoczywistych skojarzeń i skrajnych uczuć. Tylko pełne otworzenie się na dziejący się przed oczami dramat, daje jakiekolwiek nadzieje na wyniesienie z tej lektury czegoś dla siebie.

Duński pisarz silnie akcentuje motyw niepewności. Dostrzegamy go chociażby w sztuce „Kości” oraz Nikt nie spotyka nikogo”. Obserwujemy tu kilku bohaterów, którzy w zależności od sceny znają się, lub też nie, kochają, albo nienawidzą, krzywdzą, lub opowiadają ciepłe słowa, żyją, lub wykrwawiają się w aucie. Tak naprawdę nie wiemy do końca, czy cały czas widzimy przed sobą te same osoby, czy może gdzieś między jednym i drugim wyciemnieniem doszło do jakiejś podmiany. Świat przedstawiony został nielinearnie. Poszczególnych scen nie łączy czytelne następstwo przyczynowo-skutkowe. Postacie Asmussena zanurzone są w zupełnie innym wymiarze, gdzie przeżywanie czasu i logika, nie są tak oczywiste jak w naszej rzeczywistości. Jednocześnie sam ten sposób przeżywania staje się poniekąd głównym tematem zbioru i to z niego wyrastają kolejne gałęzie z pytaniami o naturę człowieka.

Asmussen nie chce niczego ułatwiać. Jego teksty pełne są bolesnych doświadczeń i niepokojąco obojętnych odpowiedzi. Znajdziemy tu gwałt, pedofilię, torturowanie, obnażanie się przed córką i jeszcze parę innych, nieprzyjemnych zdarzeń. Większość sztuk kipi erotyzmem i to wcale nie tym narzeczeńskim, a raczej perwersyjnym. Akcja potrafi przenosić się między czasami (np. w Pokoju ze słońcem”). W dialogach zwracają uwagę liczne powtórzenia. Wszystkie te chwyty mają za zadanie odtworzyć przed nami ziemskie, międzyludzkie piekło bezradności. I to głownie od nas zależy, czy je dostrzeżemy. „Śmierć jest innym gatunkiem muzyki” to książka nie pozostawiająca żadnych złudzeń, nie dająca też choćby odrobiny nadziei. Chciałoby się ją podrzeć i spalić, ale to trochę jak opluwanie samego siebie, jak wypieranie się prawdy. Jeśli lubicie czasami wewnętrznie pocierpieć, gorąco polecam.

Recenzja "Korszakowo" Jakub Michalczenia

Wydawca: Korporacja Ha!art

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: grudzień 2020 r

Istnieją pisarze, których unikalnego głosu nie sposób pomylić z jakimkolwiek innym. Jednym z nich bez wątpienia jest Jakub Michalczenia, urodzony w 1986 roku w Kętrzynie, autor wydanego niedawno przez Korporację Ha!art zbioru opowiadań „Gigusie”. W 2016 roku nakładem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich ukazało się „Korszakowo”, debiutancki tom opowieści o prostym, nieskomplikowanym życiu elementu z Korsz. Cztery lata później książka doczeka się wznowienia, a zamieszczone w nim historie będą nie tylko ponownie zredagowane, ale także uzupełnione o nowe opowiadanie.

Już pierwsze opowiadanie w „Gigusiach” dotyka życia Cina, młodocianego przestępcy, który za swoje wykroczenia trafił do więzienia. Na temat jego przeszłości wiemy niewiele, ot parę informacji wypływających podczas rozmowy z odwiedzającą go rodziną. Te biograficzne niejasności rozwiewa nam lektura „Korszakowa”. Tu także pierwsze skrzypce należą do Cina chociaż młodszego, unikającego szkoły, wynajmującego tępego goryla, który będzie dla niego gwarancją bezpieczeństwa podczas handlu proszkami. Rozpoczęcie przygody z dziełami Michalczenia od „Gigusiów” wiąże się ze świadomym wniknięciem do świata literatury, który już funkcjonuje, a właściwy jego początek mógł przybrać różnoraki kształt. Coś tam możemy podejrzewać, ale jak udowadnia autor, niekoniecznie przypuszczenia będą zawsze zgodne z prawdą. W „Gigusiach” nie uzyskujemy odpowiedzi na parę istotnych kwestii, nurtujących czytelnika podczas lektury. Skąd bierze się to całe lumpowskie zachowanie bohaterów? Jak to się stało, że Pełne Gacie, Spermojad i Czołodup nazywają się tak, a nie inaczej? Dlaczego kolej, jest w tej historii tak ważna? Między innymi te kwestie wyjaśnia „Korszakowo”, chociaż sprowadzenie jego roli do uzupełnienia wątków, byłoby krzywdzące. Po przeczytaniu całości, śmiało mogę postawić tezę, że ‘najnowsze’ dzieło Michalczenia to nie tylko blokowe scenki opowiedziane łamaną polszczyzną. To czarująca swoim sarkazmem symfonia, łącząca w sobie zarówno geniusz kompozytorski, jak i liryczny. Trzyma też bardzo wysoki poziom poprzedniej książki autora.

Czytanie „Korszakowa” jest jak podróż do innych czasów. Już pierwsze zdanie książki - „Nie tak z własnej i nieprzymuszonej woli wstał Cino z wyra tego akurat dnia” – obiecuje nam kontynuację strategii pisania surowego i realistycznego. Język narratora oraz poszczególnych postaci, jest przede wszystkim bardzo naturalny, oderwany od słownika poprawności politycznej. Czuć tu przesiąknięcie tym małomiasteczkowym klimatem. Widać, że autor stamtąd pochodzi, tam się wychował, mimowolnie stał się jednym z puzzli tego otoczenia. A jednocześnie umie ustawić się w cieniu, oddać głos innym w ich codziennych, mało znaczących rolach. Michalczenia przyjmuje bardzo trafną optykę pisania tego jak było, nie tego, jak on to widział, ani co o tym myślał. Nie konfrontuje opisywanych kadrów z innymi punktami odniesienia, nie pisze pod potrzeby mieszczuchów, którzy chcą oglądać polską prowincję jako krainę pełną nostalgii, albo wręcz odwrotnie, jako miejsce całkowitego zaprzedania duszy diabłu. Autorowi z Kętrzyna udaje się osiągnąć coś jeszcze innego – jego świat jest tak mocno naturalny i niedorzeczny jednocześnie, że zyskuje wymiar nadrealny. Jest w tym też zasługa odpowiedniego doboru scen – na tyle oburzających, że człowiek wpada w zdenerwowanie, ale przy tym też zwyczajnych i wielokrotnie przedstawionych zabawnie, przez co czytelnik upatruje w nich swojego dawnego otoczenia i charakterów. 

Mogłoby się wydawać, że opowiadania bardzo celnie trafiają w krytykę postsocjalistycznego systemu. Widmo transformacji krąży nad całą opowieścią, chociażby we wspomnieniach Pana Jankowskiego, relacji z życia Moniczki Dynksiary czy bogatej w szczegóły dokumentacji kolejarskiego bytu małej miejscowości. Choć nie jest to powiedziane wprost, czuć tu myśli Władysława Tatarkiewicza, który w „Historii filozofii” w rozdziale poświęconym Spinozie pisał tak „czyny ludzkie są tak samo wytworem konieczności, jak wszystko inne, i one nie są wolne”. To właśnie bezwzględny, opresyjnie ustawiony przez państwo byt i takaż konieczność, kształtują bardzo określony model życia człowieka. Bohaterowie poszczególnych historii od dzieciństwa doświadczają samych wykluczeń: muszą zarabiać na siebie, są bici, zaniedbani, molestowani przez rówieśników, niewyedukowani. Podpatrują starsze pokolenia, które nie dbając o jakość swojej egzystencji, mówią do młodszych na przykład tak, jak Pan Jankowski w jednej ze scen „Te narkomaniaki to powinne się w dupcię nawzajemnie poładować, a nie brać te gówiena!... Jakby ciebie zapuszkowali, jak mojego syna, to w więzieniu byłbyś cwelunem!…”. Padające tu wulgarne słowa, wygrażanie policją, chowanie po kątach szmuglowanych zza granicy papierosów, niema akceptacja dla handlowania narkotykami – wszystko to determinuje późniejsze dzieje wyrzutka.

Autor szczególnie wysokie tempo narzuca w opowiadaniach, traktujących bezpośrednio o dzieciach. Skupia się tam nie tylko na ich języku i otoczeniu, ale także na rekwizytach: lokomotywach, grach, tortach lodowych, winie. W ten sposób buduje skansen końcówki XX wieku, w którym naprawdę sporo się dzieje, chociaż niekoniecznie tego dobrego. W zbiorze nie brakuje również momentów wolniejszych. W opowiadaniu „Kolejorze”, ważniejsze od fabuły jest tło całej historii. To bodaj jedna z najważniejszych części składowych całego cyklu, łącząca historyczną rolę Korsz z wyjaśnieniem dziedziczności łobuzerskich zachowań oraz istotą sąsiedzkich waśni. Udowadnia też, że w tym całym portretowaniu małej ojczyzny, jest pomysł, a sam układ miniatur nie jest przypadkowy.

Jakub Michalczenia w „Korszakowie” mówi o tych samych tematach, co w „Gigusiach”, ale robi to jeszcze bardziej surowo, jeszcze mocniej i dobitniej. Wybrane fragmenty, na przykład związane z pójściem w krzaczki czy do piwnicy, jeżą włosy na głowie, mimo że przecież są ukazane w sposób bardzo humorystyczny. Czytanie tej książki to trochę śmiech przez łzy. Dojmującej beznadziei i zdeterminowanej wcześniej przyszłości nie da się bowiem przykryć żartem, mimo że ci młodzi ludzie bezustannie starają się tak właśnie działać. Najbardziej boli jednak podejście dorosłych, którzy swoim brakiem zainteresowania utwierdzają w kolejnych pokoleniach taki model życia. Jak pokazuje Michalczenia, ta ich stagnacja i brak ambicji też nie wzięła się z niczego. To lektura zdecydowanie osobna, mówiąca dużo, a przede wszystkim wymykająca się szablonom relacji melancholijnych. Jej styl zachwyca, a używane, powykręcane słowa, dobrze podkreślają wrogą przestrzeń, w której dzieje się akcja. To żadne wydumane bzdety o samotności, odrzuceniu i nietolerancji. To konkretny sierpowy, który niejednego dobrze postawionego jełopa, zwaliłby z nóg. Krótkie, gęste i polifoniczne. Tu każde słowo ma swoje miejsce, a co trzecie zdanie uderza jak skórzany bicz. Język kipi energią i czarnym dowcipem, a jednocześnie jest brutalny i pełen awersji. To w nim dostrzegamy powolną agonię wyższych uczuć i ludzkich relacji. Aż chciałoby się wierzyć, że to tylko surrealizm. Taka literatura jest nam obecnie bardzo potrzebna.