Recenzja "Wieczna wolność" Joe Haldeman

Wydawca: Rebis

Liczba stron: 296


Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki

Premiera: 18 maja 2021

„Wieczna wojna” w 1974 roku zgarnęła Nagrodę Hugo i Campbella, a przede wszystkim na stałe wpisała się w kanon klasyki science-fiction. Bohaterem książki był żołnierz William Mandella, który dzięki różnicom czasowym przeżył swoją rzeczywistość o ponad tysiąc lat. Powrót do codzienności wymagał od niego wielkiego poświęcenia. Na Ziemi zmieniło się przecież praktycznie wszystko: technologia poszła do przodu, mentalność ludzi uległa  zmianie o 180 stopni, kwestie moralności i obyczajowości także dalece odbiegały od tego, co Mandella znał z czasu przed podróżą. A wszystko wzięło się od kluczowego problemu przeludnienia i wyczerpania zasobów naturalnych.

Zakończenie książki nie sugerowało, że możemy doczekać się kontynuacji. I przez wiele lat nic na to nie wskazywało. A jednak w tym samym roku, w którym Arjan Bakker założył w Poznaniu firmę Allegro, Stephen King został potrącony przez furgonetkę, a polscy widzowie mogli po raz pierwszy ujrzeć na ekranach Paździocha i Boczna, Haldeman zdecydował się na wydanie sequela swojego sztandarowego projektu. „Wieczna wolność” powstała więc w zupełnie innych realiach, dlatego jej odczytanie, należy przefiltrować przez inne wydarzenia.

Bohaterem tej części jest ponownie William Mandella. Jak się okazuje, nie wytrzymał na Ziemi. Wyemigrował na odległą planetę pokrytą śniegiem. To miejsce azylu przeznaczone dla ludzi takich jak on, którzy przez dziwne zrządzenie losu znaleźli się we właściwym miejscu, ale o nieodpowiedniej porze. Mandella prowadzi standardowe życie biorąc pod uwagę współczesne nam zasady i realia. Ma żonę, dwójkę dzieci i stałą pracę. Pewnie gdyby nie ingerencja ze strony ‘nowych ludzi’, dożyłby tak do końca swoich dni. Zamiast jednak wymarzonego spokoju i stabilizacji, musi ponownie ruszyć na przygodę życia, by bronić przyszłości swojego potomstwa.

Niezwykle trudne jest napisanie wartościowej kontynuacji, szczególnie jeśli między dwoma książkami powstała prawdziwa czasowa przepaść. Przez te 25 lat na świcie zmieniło się bardzo wiele. Upadły rządy komunistów, wolna gospodarka przyspieszyła rozwój konsumpcjonizmu, postęp technologiczny pozwolił człowiekowi komunikować się z dowolnego miejsca na świecie. Zmianie uległy także ludzkie przyzwyczajenia i społeczne realia. To właśnie o nich traktuje „Wieczna wolność”. Autor dobrze odczytuje wielkie wydarzenia na świecie. Trafnie diagnozuje, że to nie wojna jest już największym problemem i zagrożenie ludzkości, ale właśnie wolność. Z jego słów bije przekonanie, że człowiek sam pod sobą dołki kopie. I mimo, że od premiery „Wiecznej wolności” minęło już ponad 20 lat, trudno amerykańskiemu pisarzowi nie przyznać racji.

Ta książka może rozczarować fanów pierwowzoru. Nie ma się co dziwić. Choć język i sposób konstrukcji postaci pozostał niezmieniony, opisywany problem jest nieco mniej widowiskowy. Nie pobudza wyobraźni aż tak bardzo, jak „Wieczna wojna”. Ja jednak będę się upierał, że walory rozrywkowe w tym wypadku warto odłożyć na drugi tor. Najważniejsze jest tu starcie nowego ze starym, coś, o co bezskutecznie nawołują obecnie bardziej doświadczone pokolenia. Nie sądzę, aby powtórzyło się zakończenie z omawianej książki, ale mam dziwne przekonanie, że Haldeman siedząc teraz wygodnie na fotelu w swoim domu, śmieje się z nas. I ma rację. Mimo licznych ostrzeżeń, nie potrafimy znaleźć broni na samych siebie. Wieczna wolność powoli staje się kluczowym problemem ludzkości.

"Siudmak. Fantastyczne światy" - recenzja

Wydawca: Rebis

Liczba stron: 256


Oprawa: płótnopodobna z obwalutą

Premiera: 5 maja 2021

Wojciech Siudmak stał się ikoną, rozpoznawalną nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie. Urodzony w Wieluniu malarz, ukończył warszawską Akademię Sztuk Pięknych, a w latach 1967-1968 studiował w renomowanej Ecole des Beaux- Arts w Paryżu (absolwentami tej uczelni byli między innymi: Eugène Delacroix, Henri Matisse czy Jean-Auguste-Dominique Ingres). Od ponad 50 lat mieszka i tworzy we Francji, gdzie uchodzi za czołowego przedstawiciela nurtu realizmu fantastycznego. Jednym z jego najważniejszych dzieł są ilustracje do cyklu „Diuny”, słynnych Kronik napisanych przez Franka Herberta.

Pierwsza książka z cyklu ukazała się w 1965 roku. Z miejsca zyskała uznanie i rozgłos. Przyznano jej też dwa najważniejsze wyróżnienie w świecie fantastyki – nagrodę Nebula i Hugo. Herbert kontynuował pracę nad rozwojem uniwersum i już 1969 roku opracował kontynuację - „Mesjasz Diuny”. Później były jeszcze „Dzieci Diuny”, „Bóg Imperator”, „Heretycy Diuny” i „Diuna Kapitularz”. Po śmierci autora działania nad kontynuowaniem powieści przejął jego syn Brian Herbert wspólnie z Kevinem Andersonem. Na ekrany kina Diunę przeniósł David Lynch. Polscy czytelnicy po raz pierwszy z historią osadzoną na Arrakis mogli zapoznać się w 1985 roku, dzięki nakładowi Wydawnictwa Iskry. Później powieść wydawały także Phantom Press, Zysk i S-ka i wreszcie Dom Wydawniczy Rebis. To właśnie ostatnie ze wspomnianych wydań, zawierało ilustracje Wojciecha Siudmaka.

Grafiki artysty pełne są fantastycznych postaci. Klasyczne piękno osiągnięte dzięki użyciu prostej, czystej kreski, sąsiaduje tu z deformacją i okaleczeniem. Liczne wizje kosmicznych podróży i kobiece włosy rozlatujące się w stada motyli przeplatają się  ze spektakularnymi kataklizmami. To kwintesencja sennych marzeń, które powstały na kanwie literackiego katharsis. Pytany o to, kto inspiruje jego prace, Siudmak odpowiada: Hieronim Bosch, Giuseppe Arcimboldo, William Blake, Caspar David Friedrich czy Arnold Bocklin.

Każdą z jego ilustracji chciałoby się wyciąć z książki, odbić w większym formacie, odpowiednio oprawić i powiesić na ścianie. Siudmak z upodobaniem maluje głównie mroczne, fantastyczne pejzaże przeniknięte niesamowitą senną atmosferą i otoczone aurą tajemniczości. Fenomen tej estetyki idealnie oddają „Fantastyczne światy”. W jednym tomie zawarte zostały wszystkie obrazy i grafiki pojawiające się w Kronikach Diuny. Album został podzielony na części odpowiadające poszczególnym elementom cyklu. Oprócz odpowiedniej segregacji, zawarto w nim obszerną biografię artysty, specjalnie wprowadzenie stworzone przez Wojciecha Siudmaka oraz dedykację napisaną przez Denisa Villeneuve’a, reżysera najnowszej adaptacji Diuny.

Malowanie jest dla Siudmaka drogą porozumienia z odbiorcą. Postacie z jego grafik mają zazwyczaj wzrok skierowany ku nieznanemu. To metafora jedności z nieubłaganą siłą natury. Jego ilustracje pełne są szczegółu, który każdorazowo ma duże znaczenie. Istotne są chociażby obłoki uosabiające tajemnicę, będące głównym czynnikiem nieznanego świata, do którego czytelnik nie ma dostępu. W innych miejscach dostrzec możemy upadające budowle. Przez stonowane kolory i dramatycznie walące się części architektury, widzimy w tym pejzażu symbol przemijania. Każda strona wypełniona jest nowymi sensami i znaczeniami. Strach miesza się z nadzieją, przerażenie i błogością, niepewność z zainteresowaniem. Odkrywanie drugiego dna ciągle na nowo stanowi nie lada wyzwania i przyjemność. Wracanie do „Fantastycznych światów” to rzecz oczywista, jak wieczorny prysznic. Nie polecam odkładać tego albumu wysoko. Zapewniam, że działa on hipnotyzująco. Raz przejrzany będzie wracał do naszych myśli tak często, aż sięgniemy po niego ponownie. Piękna rzecz.

Recenzja "Ogród" Hiroko Oyamada

Wydawca: Tajfuny

Liczba stron: 232


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Anna Wołcyrz

Premiera: 5 maja 2021

Hiroko Oyamada, rocznik 1983, jest autorką czterech książek. Jej dwie pierwsze powieści przetłumaczone na język angielski, „The Factory” i „The Hole”, zostały uhonorowane odpowiednio Nagrodą Shincho dla Nowych Pisarzy i Nagrodą Akutagawy. „Ogród” to z kolei wydany w 2018 roku zbiór opowiadań. Tą pozycją Oyamada debiutuje na polskim rynku wydawniczym.

W tym miejscu powinien pojawić się jakiś opis, próba przybliżenia potencjalnemu czytelnikowi tego, o czym autorka chce nam opowiedzieć. Niestety dla osób spragnionych fabuł, linearnie rozwijających się zdarzeń i relacji przyczynowo-skutkowych mam złą wiadomość – w „Ogrodzie” nic nie dzieje się tak, jak to znamy z życia. Są oczywiście jakieś wątki, bohaterowie, powracające motywy, ale to tak naprawdę tylko przygrywka. Poprzez nieuniknioną i absurdalną egzystencję swoich postaci, historie Hiroko Oyamady pozostawiają odbiorcę z pustką, którą może wypełnić albo totalnym odtrąceniem, albo pogłębioną refleksją.

Areną jej miniatur bywają miejsca prozaiczne – tytułowe ogrody, nowo zamieszkane domy, zoo, odległe miejscowości. Nie ma tu superbohaterów a przeciętni ludzie, których mijamy na ulicy każdego dnia. Jedni chcą odwiedzić swoich rodziców po długiej rozłące, inni wejść na szczyt widokowy i podziwiać okoliczną panoramę, są też tacy, którzy po prostu pragną żyć w spokoju. Harmonia nie jest jednak im dana, bo przestrzeń, w której się znajdują jest snem.

Hiroko Oyamada nie tworzy charakterów, z którymi chcemy się utożsamiać. Interakcje między ludźmi są zatarte, emocje ograniczone do minimum, a logika opowieści, bardzo często ustępuje miejsce absurdowi. Dobrze obrazują to ostatnie zdania opowiadań. To w nich objawia się cały surrealistyczny świat autorki. Z premedytacją odtrąca mocne puenty, na rzecz zaburzenia równowagi. Ot pozwoli komuś obsikać bohatera, albo uruchomi jakiemuś psu aparat mowy, by ten wypowiedział coś na miarę klątwy XXI wieku.

Hiroki Kawakami, znana w Polsce japońska autorka, była jedną z członkiń jury podczas rozdania nagród Akutagawy, Wybór Oyamady tłumaczyła bardzo krótko – za biegłość w pisaniu „fantazji w realiach". To bardzo trafne stwierdzenie. Każda miniatura Oyamady zaczyna się czystym realizmem. Powoli wciągamy się w potok zdarzeń, by za chwilę doświadczyć przeskoku. A to pojawi się znikąd jakiś przedmiot, a to utoniemy w morzu opisów, a to znowu twarze protagonistów staną się wyraziste i groteskowe. Tak naprawdę każda opowieść jest halucynacją, z której rodzi się egzystencjalny lęk. 

W nowości Oyamady ważne są relacje człowieka z naturą, kwestie rodziny i szacunku do rodziców, macierzyństwo i rola płci we współczesnym świecie. Listę poruszanych wątków można oczywiście dowolnie wydłużać, ale chyba nie o to chodzi. Najważniejsze zdaje się to, co ta lektura daje człowiekowi, co z nim zostaje na dłużej. I tu mam złą informację. Podobnie jak w kilku innych książkach Tajfunów, zaproszenie do intelektualnej uczty było krótkoterminowe. Zagłębienie się w potoki słów autorki wymaga naprawdę dużego skupienia. Wielokrotnie musiałem czytać zdania ponownie, żeby przekonać się, kto w danej scenie mówi (nie ma tu tradycyjnie rozpisanych dialogów), tudzież wyraża swoje myśli. A to nie jedyna trudność, bowiem autorka lubi wprowadzać udziwnienia, rwać rytm opowieści, rozmontowywać coś, co zaczęło przybierać już jako tako czytelną formę.

„Ogród” to po raz kolejny przede wszystkim piękne opakowanie, z którego wyjąłem dla siebie bardzo niewiele. Kończąc czytać „Mądrego psa”, właściwie zupełnie nie pamiętałem, o czym było pierwsze opowiadanie zbioru. I to mimo, że starałem się każde przemyśleć po lekturze. To kolejna z książek, o której łatwiej się pisze, niż czyta. Pasują do niej te wszystkie wyświechtane sformułowania w stylu „oniryczna proza”, „kafkowski styl”, „surrealistyczna sceneria”. To jednak trochę za mało, przynajmniej dla mnie i na ten moment mojego życia. Wyróżnić mogę tylko „Zagubionego w zoo”. To bardzo dobre opowiadanie, sądzę nawet, że jedno z lepszych, jakie czytałem w tym roku. Szkoda tylko, że pozostała część zbioru, nie dostosowała się do tego poziomu.

Recenzja "Krótka historia ruchu" Petra Hůlová

Wydawca: Afera

Liczba stron: 232


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Julia Różewicz

Premiera: 10 maja 2021

Petra Hůlová, czeska specjalistka od literackich ‘afer’, tym razem wzięła na warsztat kwestię płci, temat odmieniany w ostatnich latach przez wszystkie przypadki. Jednocześnie odchodzi od historii wprzężonych we współczesne realia. „Krótka historia Ruchu” jest dystopią osadzoną poza czasem i przestrzenią. Całość akcji została zamknięta w Instytucji – miejscu resocjalizacji napastliwych mężczyzn. Jest to wielki gmach, zaadaptowany po byłych zakładach mięsnych (co oczywiście ma tu znaczenie symboliczne). Trafiają do niego panowie, których żony postanowiły zapłacić wysoką cenę, w zamian za ich oświecenie.

Główną bohaterką książki jest Vera, jedna z najbardziej wytrwałych pracownic Instytutu. Szkoli ona swoich podopiecznych w wieloetapowym cyklu nauczania. Celem wszelkich podejmowanych działań jest przekonanie mężczyzn, że nadrzędną wartością pozostaje wnętrze kobiety, nie zaś jej uroda. W tym nowym, lepszym świecie nie ma miejsca na operacje plastyczne, pielęgnowanie cery czy atrakcyjne stroje. Zdjęcia starszych, nagich kobiet, mają prowadzić do dokładnie takich samych efektów, jak znana od wieków pornografia. Jedną z zasad jest tu zresztą zezwolenie na masturbację wyłącznie przy fotografiach modelek po siedemdziesiątce. Petra Hůlová słowami swojej bohaterki mówi wprost, że rzeczywistość byłaby lepsza, gdyby penisy posiadały iloraz inteligencji 130.

Autorka co stronę wprowadza czytelnika w konsternację. Mamy tu opisy scen anty-erotycznych oraz brutalną przestrzeń postmoderny (elektrowstrząsy). Hůlová uwodzi czytelnika kryzysem wartości. W imię bezceremonialnych zabiegów zgadzamy się na pornografizację fabuły i myśli, rozgrzeszamy bohaterów, którzy są przerysowani i z którymi trudno się identyfikować. To właśnie skandal jest kołem napędowym tej prozy. Z tego powodu trudno „Krótką historię Ruchu” zignorować, co wcale nie oznacza, że można ją przyjmować bezkrytycznie.

Kilka kwestii u Hůlovej wywołuje irytację i sprzeciw. Pierwszą z nich jest sam temat książki. Feminizm opisano już na milion sposobów, a nowa książka czeskiej pisarki naprawdę nie przynosi żadnych świeżych spostrzeżeń. Krytykę patriarchatu i krytykę radykalnego feminizmu dostrzegam każdego dnia w telewizji, w mediach społecznościowych, w prasie. Jest ona także jednym z wiodących dyskursów literackich. Przyznam szczerze, znudziło mnie to już. Przejadło się. I nie ma znaczenia czy chodzi o opowieść, reportaż czy pastisz. Wszystko sprowadza się do tych samych reguł. 

Po przeczytaniu najnowszej książki Wydawnictwa Afera trudno mi także odpowiedzieć na pytanie, jakich wartości broni autorka i dlaczego? Hůlová ukrywa się za maską cynizmu tak skutecznie, że brakuje mi w jej prozie jakiejś wartości dodanej. Czegoś, na czym mógłbym oprzeć akceptację dla licznych uproszczeń fabularnych. Spójrzmy chociażby na konstrukcję bohatera. Vera co prawda posiada jakieś jednostkowe cechy (cierpliwość, upór, wiara w swoje ideały), zbudowana jest jednak tak, jak gdyby była everymanem. Kobietą narodzoną z ponowoczesnych lęków. Osobą zaplątaną w ogólny schemat (samotność – odrzucenie). Jest po prostu groteskową metaforą. Nie bardzo jednak wiem kogo i przed czym ma ostrzegać. Jej mechaniczne życie pozbawione jest rozmachu i przygód, które mogłyby pogłębić tragizm jej osobowości. Takich jednowymiarowych charakterów i problemów jest tu więcej. Na tym fundamencie nie da się zbudować wartościowej, poruszającej lektury.

„Krótka historia Ruchu” nie jest w mojej opinii książką udaną. Trzeba jednak oddać Hůlovej, że nawet w tym literackim eksperymencie udowadnia swój duży talent. Jej zdania są długie, wielokrotnie złożone, doskonale oddające wibracje myśli, meandrujące między wiarą w  słowa charyzmatycznej przywódczyni Rity, a trudem i znojem codziennego, nudnego powtarzania tych samych czynności. Podoba mi się także włączenie w dyskusję o feminizmie roli kobiet. I nie mam tu na myśli tylko radykalnych przywódczyń, z których Hůlová sobie regularnie drwi, ale także zwykłe dziewczyny, malujące się i strojące tylko po to, żeby nadal czuć się obiektem pożądania napastliwych samców. To jednak trochę za mało dla tak wytrawnej pisarki. Stać ją na zdecydowanie więcej.