Recenzja "Cytryna" Kajii Motojirō

Wydawca: Tajfuny

Liczba stron: 96

Tłumaczenie: Anna Karpiuk

Oprawa: miękka

Premiera: 3 lipca 2020 r.

Kajii Motojirō to jeden z wielu japońskich pisarzy, których życie zakończyło się zbyt wcześnie. Tworzył na początku ety Shōwa, czyli w momencie literatury kraju Kwitnące Wiśni, który swoją uwagę ogniskował głównie na kwestiach politycznych i społecznych. Kajii Motojirō zafascynowany był jednak innymi prądami. Jego mistrzami byli Sōseki Natsume, Ōgai Mori oraz Jun’ichirō Tanizaki, których dzieła wykraczały poza to co codzienne i doczesne. Owa młodzieńcza miłość do klasyków odcisnęła na młodym człowieku tak duże piętno, że gdy ten zachorował na nieuleczalną wtedy gruźlicę, nie poddał się, tylko zaczął pisać, spełniając tym samym swoje największe marzenie.

Dorobek twórczy Kajii Motojirō jest bardzo skromny. Reprezentuje go około dwudziestu opowiadań i kilka niedokończonych szkiców. Japoński pisarz zafrapowany był zjawiskiem ciemności w jej różnych wymiarach: mroczne cienie na ziemi, lasy opatulone czernią nocy, pustka ukryta na późnym, wiosennym niebie. Zawikłane podejście do tego tematu było niewątpliwie napędzane własną walką ze zmierzchem ideałów i marzeń. Choroba nie oszczędzała jego rodziny. Najpierw zmarła babcia, później młodsza siostra, wreszcie w 1931 roku i autora „Cytryny” dopadło smutne przeznaczenie. Warto zauważyć, że był to okres zwyżkującej rozpoznawalności artysty, wcześniej praktycznie całkowicie ignorowanego przez społeczność literacką. Przydomek ‘kultowy’ przylgnął do jego nazwiska dopiero dużo później, a jego najsłynniejsze opowiadanie, do dzisiaj czytają uczniowie japońskich liceów jako lekturę obowiązkową. 

Jako pisarz, Kajii ma kilka unikalnych cech, które odróżniają go, od współczesnych mu twórców. Stylistycznie opowieściom najbliżej do poezji prozatorskiej  (tak zwanej sanbunshi), która jest elegancka, wyrafinowana, a przy tym zwięzła. Kajii zapełnia swoje mikroświaty metaforami, a jego pisanie jest pełne żywych, intensywnych i zmysłowych wyobrażeń. Zwraca uwagę także podejście do konkretu anatomicznego, co należy powiązać z wykształceniem – zanim został studentem literatury angielskiej, próbował swoich sił w fizyce („Co nadaje kształt płatkom? Co formuje słupki i pręciki? Jakbym widział, jak ta krystaliczna ciecz, spijana przez macki korzeni, sennie i bezgłośnie pnie się w górę wewnątrz tkanek naczyniowych”). W jednej z recenzji Yukio Mishima napisał o nim tak: „Istnieją pisarze, którzy mają zdrowe ciała i schorowane dusze. Istnieją też tacy jak Kajii Motojirō, którzy są chorzy, ale których dusze są zdrowe i silne” (tłumaczenie własne). Wypływa z tych słów jasny przekaz: poetycka proza Kajii tętni siłą, odwagą i witalnością, mimo mrocznej aury, jaka z niej bije. Autor nie uciekał przed nieuniknioną śmiercią, a raczej bezlitośnie ją ścigał i analizował, ostatecznie przekształcając w zdania pełne przejmującego piękna.

Jest coś, czego można nauczyć się z fascynacji ciemnością. Jak komentuje w różnych miejscach sam autor, większość współczesnych miast jest zalanych światłem nawet w nocy, dzięki czemu kompletna i obezwładniająca ciemność nie jest już dostępna w codziennym życiu. Co w ten sposób tracimy? Opowiadania Kajii, takie jak chociażby „Zwój ciemności” czy „Zimowe muchy” zdają się mówić, że w zamian za poczucie bezpieczeństwa straciliśmy okazję do przezwyciężenia strachu przed nieznanym i odszukania harmonii w cieniu. Stabilność i gwarancja w jednym miejscu, deprecjonuje więc nasze przygotowanie na ostateczne („Musimy przeć naprzód, nawet powłócząc nogami, choć każde stąpnięcie przepełnia gorycz, niepokój, trwoga; choć musimy przyzywać demony, aby dodać sobie śmiałości”). Metaforyczne potwierdzenie tych myśli, możemy znaleźć też w pierwszym tekście zbioru „Pod drzewami wiśni”. Kajii zestawia tu brzydotę i zgniliznę martwych ciał, z finezją i ulotnym pięknem kwitnących wiśni, stanowiących symbol tego wszystkiego, co w życiu najważniejsze. Dopiero jednak w paraleli z silnym, odrzucającym kontrastem otwierają się przed nami oczy i już z czystym sumieniem, możemy usiąść wraz z autorem pod drzewami, by oddać się melancholii, która „przeniknie nas do cna”. 

Dzieła Kajii Motojirō przenika mrok, ale zdarzają się także narracje bardziej nostalgiczne, mówiące też o życiu. Ważne miejsce w jego utworach zajmują zwierzęta: koty („Pieszczoty”), żaby kajika („Spółkowanie”) czy muchy („Zimowe muchy”). W tytułowym opowiadaniu silnie akcentowany jest motyw świeżości i powiewu, jaki może przynieść życiu mała radość. Bohater, który jak każdy protagonista Kajii przesiąknięty jest melancholią i ciemnością („Przy tak mrocznej oprawie, wystarczyło kilka lampek zapalonych przy wejściu, by zalać przestrzeń witryny olśniewającym blaskiem”), krąży ulicami miasta bez większego celu i planu, aż w pewnym momencie spostrzega cytrynę, która urzekła go kształtem oraz kolorem. Z żółtym owocem w ręku, jego dusza oczyszcza się, złowieszcza gruda odpuszcza „ustępując poczuciu rozpierającego szczęścia”. To piękna narracja, przypominająca jak ważne w naszym życiu są małe gesty, jak cenne jest wszystko to, co często wykonujemy mechaniczne. 

Poszukiwacze przygód, piętrowych intryg i silnych charakterów nie mają czego tu szukać. „Cytryna” to przykład książki intymnej, osobistej i trochę też depresyjnej. Pięknie napisana, otwiera polskiego czytelnika na nową postać, która nie dostała czasu, aby w pełni ukazać swój talent. Ten zbiór zostanie ze mną aż do końca, a do tytułowego opowiadania będę wracał wielokrotnie, bo to jedna z najbardziej czarownych historii, jakie przytrafiły mi się w ostatnim czasie. Dla wszystkich przesiąkniętych melancholią lektura obowiązkowa!

Recenzja "Austerlitz" W.G. Sebald

Wydawca: Ossolineum

Liczba stron: 344

Tłumaczenie: Małgorzata Łukasiewicz

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 29 maja 2020 r.

O takich książkach jak „Austerlitz” nie sposób pisać krótko. Kategoria literatury pamięci i zagłady, do jakiej powieść Sebalda jest od lat przypisywana, ma w swoich zakamarkach tytuły bardzo różne. Tragiczna historia XX wieku, poza tym że upamiętniona została w pamiętnikach i wspomnieniach, coraz częściej jest trywializowana, stanowi jedynie tło kolejnych banalnych melodramatów. U Sebalda tonu moralizatorskiego nie ma, podobnie jak przygód czy wtórnych uczuć. Jest natomiast sporo rzeczy osobnych, które bez gruntownej analizy, mogą zostać źle odczytane. Zmieszczenie tych wszystkich wrażeń (często ulotnych!), refleksji i faktów w jednej recenzji, przekracza społeczne zapotrzebowanie na tak zwane ‘omówienie lektury’. Omiatanie tekstu wzrokiem, przeskakiwanie z pierwszego akapitu do ostatniego, wreszcie odmienna wrażliwość sztuki – to wszystko są elementy sprawiające, że skupię się tylko na najważniejszych determinantach, które w mojej ocenie sprawiają, że „Austerlitz” nie jest kolejnym czytadłem, ale powieścią wybitną.

Swoją książkę Sebald wydał w 2001 roku, czyli już w obecnym stuleciu. Koniec drugiej dekady, był dla wielu czasopism branżowych oraz portali literackich dobrym momentem do dokonania podsumowań. Większość z nich o rzeczonej książce nie wspomina, co budzi nie tylko zdziwienie, ale też solidne rozczarowanie. Tym bardziej, że ujmowane tam książki można z czystym sumieniem uznać za tylko dobre, w żadnym razie przełomowe czy oryginalne. Trywialnym byłoby w tym miejscu powiedzieć, że Sebald pisze tak, jak już dzisiaj nie pisze prawie nikt: niespiesznie, z dbałością o szczegół, szkatułkowo. Ale może o jego metodzie trochę później, bo totalne w „Austerlitzu” jest praktycznie wszystko.

Czytając jego powieść, można odnieść początkowe wrażenie, że mamy tu do czynienia z dziełem non-fiction. Narrator, nienazwany w żadnym momencie konkretnym imieniem, ma przecież wiele wspólnego z postacią autora: zgadzają się chociażby daty wyjazdów Sebalda i jego protagonisty do Niemiec, silnie czuć tu także fascynację architekturą i sztuką, a wreszcie Zagładą, ukazaną nie w konkrecie, lecz w retrospekcji (co wskazuje na to, że obie postacie – Sebald i narrator – znają wojnę jedynie z podań, nie doświadczyli jej osobiście). Wrażenie prawdziwości zdarzeń mają potwierdzać także drobiazgowe opisy oraz zdjęcia. Tu już jednak pojawiają się pewne wątpliwości. Autor „Pierścieni Saturna” opisuje miejsca nietypowe, brudne, ciemne i mroczne, nieuczęszczane przez turystów. Pałac Sprawiedliwości w Brukseli czy Twierdza Breendonk, kojarzą się głównie z architektonicznymi niewypałami i skazami na mapie kraju. Podobnie zamiłowanie do ukazywania bohaterów w podróży, podczas jazdy pociągiem bądź spotkania na dworcu, od początku wydaje się tu bardziej symboliczne, niż realne. Podejrzenia budzi też seryjność przypadkowych spotkań narratora i Austerlitza. Wędrowcy natykają się na siebie w halach rozsianych po całej Europie i w zapomnianych przez świat kafejkach. Najczęściej jest to dziełem totalnego przypadku, jednocześnie zawsze pozostaje bez śladu zdziwienia. Austerlitz dosiada się do stolika narratora, lub odwrotnie, to narrator podchodzi do Austerlitza, a ten snuje dalszy ciąg swojej opowieści, tak jakby jej przebiegu nie przerwały zmieniające się lokalizacje, upływające lata czy nabyte doświadczenia.

Jeszcze większe wątpliwości budzą zdjęcia, wykonane aparatem niskiej jakości. Widzimy na nich nie tylko budowle, ale także ludzi, szczątki, mapy, biblioteki czy schody. Zostały one wkomponowane w opowieść z taką dbałością, że zasadnym wydaje się pytanie, co było pierwsze: tekst czy fotografia. Z pomocą przychodzi sam autor, który lubił dzielić się tajnikami swojego warsztatu. Zdjęcia w jego mniemaniu „to inna postać potwierdzania niż ta, która zapewnia tekst. Są dla czytelnika oznaką, że opowiadana historia opiera się na prawdzie i nie jest czystym wymysłem – w końcu jesteśmy łatwowierni i fotografiom wierzymy bardziej, niż innego rodzaju dowodom. Co oczywiście oznacza, że jeśli spojrzeć na problem z drugiej strony, zdjęciami można się posłużyć do oszustwa”. Sebald przyznawał, że niektóre fotografie prowokowały go do snucia opowieści. Tak było na przykład ze znalezionym zdjęciem, przedstawiającym dwójkę ludzi w zimowych okryciach, stojących na scenie na tle wyobrażonej panoramy Alp. W tych anonimowych postaciach pisarz z Niemiec widzi impresaria z żoną lub dwójkę aktorów, a samo ujęcie budzi w nim niepokój, domagający się rozładowania. Tak też się dzieje. Fotografia pojawia się na stronie 274, jako obiekt przedstawiający Agatę i Maximiliana, rodziców Austerlitza. A co z resztą zamieszczonych dokumentów? Większość stanowią wycinki fotografii zawartych w albumie „Picturesque great Britain”, lub zlecone przez Sebalda, a wykonane przez jego kolegę, zdjęcia konkretnych miejsc, pasujących do jego zamysłu twórczego. 

„Austerlitz” nie jest zatem powieścią non-fiction. Wymienianie szczegółów otoczenia, drobiazgowe opisywanie ukrytych haków, nierozpoznawalnych dla zwykłego śmiertelnika rodzajów chwastów czy wyobrażeń tego, co może znaleźć się za zamkniętymi drzwiami, ma tu inny cel. Podobnie jak wykorzystanie fotografii, które ostatecznie zamiast dowodu, pełnią rolę dopełniającą przestrzeń w obrębie testu, w którym porażka literackości jest wielokrotnie dokonywana. „Austerlitz” to opowieść zmyślona. Historia człowieka, który pod wpływem przypadkowych spotkań i poczucia obowiązku postanowił powrócić do swoich korzeni, leżących gdzieś w odległej Pradze.

Opierając się na niekompletnych podaniach, materiale wideo i fotografiach, próbuje odtworzyć obraz swego dzieciństwa i rodziców, a w szczególności matki, którą dobrze pamięta jej przyjaciółka z lat młodości. Wkraczając w strumień czasu i gorączkowo przerzucając fakty, Austerlitz czuje coraz większe zagubienie, które w pewnym momencie urasta do miary mitu. Pustka, zapomnienie i kreacja postapamięci – tu nie chodzi o jednostkowy los. Brak wyraźnie zaznaczonych konturów historii, tak silnie kontrastujących z drobiazgowo opisanym otoczeniem, wskazuje że nie chodzi tu o Austerlitza i jego rodziców. Cała misternie skonstruowana relacja bohatera i narratora nie ma właściwie większego znaczenia. Tym, co Sebald chciał tu ukazać, jest pamięć zbiorowa, która wytwarza w jednostkach fałszywe wspomnienia i pojęcia, ale także – za sprawą kontekstów kultury – podsuwa im różnorodne czynniki wymuszające refleksję nad utraconym czasem. W ten sposób traumatyczna pustka zostaje przetransformowana w estetyczną pełnię współodczuwania. „Austerlitz” staje się tym samym wyznacznikiem melancholiczności w literaturze, formą celebracji żalu. Wszystkie zastosowane przez niego chwyty: czarno-białe, przetarte fotografie, puste ulice i wystawy, gdzie tylko szczegół przykuwa uwagę, przypadkowe powroty i spotkania, jazda pociągiem – one razem definiują czas, który można poczuć jedynie poprzez okrężną, dygresyjną strukturę egzystencji. 

Jak wspomniałem na początku „Austerlitz” to nie tylko kompozycyjny majstersztyk, ale też stylistyczna brawura. Sebald pisze z niezwykłym kunsztem, przypominającym największych mistrzów pióra. On nie musi stawiać kropki. Niejednokrotnie stosowane, kilkustronicowe zdania, są tak pięknie ułożone i przemyślane, że czytelnik płynie razem z nimi, zupełnie nie oczekując jakiegoś nowego wątku czy nagłej pauzy. Zwraca też uwagę szkatułkowa narracja. W relację bohatera niepostrzeżenie wplata się opowieść Austerlitza, który później w jej ramach zaczyna przytaczać kolejne historie dawnych znajomych. Tak ustanowiona, piramidalna konstrukcja współgra nie tylko ze spoglądaniem z wysoka, ale nade wszystko portretuje retrospektywną rzeczywistość, która od aktualnego szczegółu, przechodzi do historycznego zatarcia granic. Można więc powiedzieć, że już w warstwie językowej Sebald tworzy sobie podłoże do snucia opowieści widmowej, nostalgicznej, wymykającej się szablonowemu ujęciu fabularnemu.

„Austerlitz” to przykład pisarstwa totalnego, prawdziwego dzieła sztuki, do którego chce się wracać, ale które nie stanowi jednocześnie jakiegoś gotowego konspektu do dyskusji. O wielu książkach zwykło się mawiać, że są ważne. „Austerlitz” do nich nie należy. To powieść do współodczuwania, do indywidualnego przeżywania pamięci zbiorowej, do afirmacji bycia na granicy istnienia i unicestwienia. Żadne tam problemy społeczne, ironie czy głęboka symbolika. Żadna rozrywka czy dydaktyka. Śmierć i melancholia, pamięć i utarta, ale również dialog z samym sobą. Stawka jest więc najwyższa, bo dotyka człowieka w najczulszym miejscu.  

Recenzja "Król darknetu" Nick Bilton

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 376

Tłumaczenie: Rafał Lisowski

Oprawa: twarda

Premiera: 11 marca 2020 r.

Bestseller „New York Times” brzmi groźnie. W ostatnich latach tę łatkę przypinano między innymi tak miałkim i nieciekawym książkom jak: „Asymetria” Lisy Halliday, „Był sobie pies” W. Bruce Camerona, „Zapisane w wodzie” Pauli Hawkins czy „Tatuażyście z Auschwitz” Heather Morris. Nie zawsze jednak to co popularne, musi być z założenia złe i „Król darknetu” dobrze tę tezę potwierdza.

Życie pisze najlepsze kryminały, które chce się czytać nawet wtedy, gdy cała historia oraz jej finał jest nam dobrze znany. O Rossie Ulbrichcie, znanym wtedy jeszcze tylko pod pseudonimem Straszny Pirat Roberts, głośno było przed kilku laty. Jego wirtualne dziecko, Silk Road, oferowało w swoim asortymencie prosty zakup wszystkiego co zabronione. Siedząc z komputerem w Krakowie, każdy mógł w kilku kliknięciach nabyć kilogram heroiny z Kolumbii albo sto tabletek ecstasy z Holandii. Ba, setki rodzajów narkotyków to jedno, ale Silk Road z czasem zaczął oferować także broń (karabiny, granaty, miotacze i inne) oraz organy wewnętrzne. Potrzebowałeś szpik kostny dla przeszczepu dziecka, a służba zdrowia nie była w stanie Ci pomóc? Nic prostszego. Uzbieraj kilka milionów i kup na Silk Road. A może potrzebna Ci nerka? 200 tysięcy dolarów i za kilka dni masz ją u siebie. 

To zadziwiające jak łatwo można było uruchomić serwis, który na całym świecie wyrządził tyle zła. Wystarczył jeden nieprzeciętny mózg i całkowita wiara w wolność. Ross Ulbricht nie wyróżniał się niczym szczególnym. Gdy był dwudziestokilkulatkiem, jak wielu innych studiował fizykę, grał na bębnach i chodził na randki. Lubił swoją rodzinę i życie. Nawet dziwne rytuały, jak nie mycie się dłuższy czas czy udowodnienie sobie, że można funkcjonować bez kosztów, nie sugerowały że mamy do czynienia z przyszłym Alem Capone Internetu. Bohater książki wierzył głęboko w libertarianizm, czyli radykalny nurt neoliberalizmu amerykańskiego postulujący minimalizowanie wpływu władzy państwowej na życie jednostki. Ross dążył do całkowitego zniesienia narzucania norm społecznych. Uważał,  że niewidzialna ręka rynku lepiej sobie poradzi z uregulowaniem kontaktów międzyludzkich, niż politycy. Tak też tłumaczył sobie i znajomym swoje podejście do powszechnej dostępności narkotyków i broni. Jeśli ktoś chce się zabić, jego wola. Płytkości tej teorii nie byli w stanie pokazać mu ani jego ukochana Julia, ani rodzice, ani nawet współpracownicy, zachęcający do blokowania ofert na twarde narkotyki. Dla Rossa nie istniał świat niewinnych ofiar, przedawkowania, mordów w afekcie. 

„Król darknetu” w swojej konstrukcji przypomina mi inną świetną książkę z Serii Amerykańskiej „Ogar piekielny ściga mnie” Hamptona Sidesa. Na podstawie wnikliwych, wieloletnich badań, prowadzonych wywiadów oraz wizji lokalnych, Nick Bilton stworzył historię, która od samego początku trzyma w napięciu i nie spuszcza z tonu, aż do końca. Doskonale prezentuje cały cykl powstawania wirtualnego imperium: zalążek pomysłu, realizacja, pierwszy klient, trudności, wsparcie, pieniądze, ataki, zabójstwo, pościg. Każdemu elementowi poświęca dokładnie tyle uwagi, ile powinien. Pisze z reporterską starannością i czysto literacką harmonią. Poszukiwania i śledztwo stały się dla Biltona okazją do zaprezentowania różnych postaw i ideologii, a także popularnych dzisiaj zjawisk społecznych. Silk Road nie zyskałoby statusu legendy, gdyby nie ludzie. Całe miliony ludzi stojących po stronie darknetu. 

Bilton krok po kroku wyjaśnia, jak możliwe było utworzenie sklepu, którego rząd Stanów Zjednoczonych nie był w stanie zlikwidować przez kilka lat. Pokazuje jak paczki z nielegalnym towarem trafiały do klientów, jak nieudolnie policja podchodziła do poszukiwań, portretuje głównych bohaterów książki z dbałością o emocje i chwilowe słabości. Nie stoi po niczyjej stronie, pisze obiektywnie, wspiera się danymi, statystykami i relacjami świadków zdarzeń. Bada też zło rodzące się w człowieku i eksplodujące pod wpływem takich czynników jak chęć zysków, strach przed utratą kontroli, brak zaufania. Świetnie jest to napisane, z pasją, intrygująco, z właściwą strukturą, z kilkoma poziomami znaczeń i sensów. Jeśli o jakieś książce wydanej w tym roku mogę powiedzieć, że pochłonęła mnie bez reszty, jest to właśnie „Król darknetu”.

Recenzja "Zaczarowany uber" Zenon Sakson

Wydawca: Korporacja Ha!art

Liczba stron: 160

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: czerwiec 2020 r.

Bałem się lektury tej książki. Z jednej strony nic nie wiadomo o autorze, z drugiej zapowiedzi zostały sformułowane tak, że niekoniecznie chciałem się w ten literacki mezalians pchać. Najpierw był fragment pozytywnej recenzji profesora Leoncia Salomona Dolmenecha, Kierownika Katedry Filologii Polskiej na Uniwersytecie w Acapulco (na marginesie dodam, że nic nie wskazuje na to, iż taki człowiek czy instytucja istnieją), w której czytamy  “Zaczarowany uber” to zbiór transgresywnych, inspirowanych tequilą, seksem i marihuaną opowiadań, których akcja rozgrywa się w bliżej niesprecyzowanym i tajemniczym wymiarze, gdzieś między codziennością Meksyku doby obecnej, a realiami dawnej Polski zachowanymi we wspomnieniach zniekształconych przez narkotyki i zanieczyszczonych przez jej bieżący obraz transmitowany w Internecie”. Później swoje trzy grosze dorzucił Jakub Żulczyk (tu wątpliwości co do istnienia nie wnoszę) „Zrodzone z podziemia psychoaktywne bajdy tajemniczego geniusza, którego tropem idą tylko prawdziwi dzicy detektywi literatury polskiej. Zaszyfrowany anty-jaszczurzy przekaz, literackie mołotowy rzucone ku chwale Santa Muerte. Meskalina kipi w garczku, ciało zabitego Buddy gnije na trakcie z Polski do Meksyku, wirują tęczowe gawrony, czas ucieka, obracając w palcach krwawy księżyc”. Jasno z nich wynika, że to co w książce dostaniemy, będzie wykoślawione, surrealistyczne, łamiące schematy, a przy tym też dotykające tematów nam bieżących. Nie jest to materiał na książkę, którą chciałbym poznać.

Tak się jednak zdarzyło, że „Zaczarowanego ubera” w pewnym momencie otworzyłem, a jak już zacząłem czytać, to trudno było mi się oderwać. Na zbiór składa się dziewięć opowiadań, z których bliżej chciałbym omówić cztery. Pierwszym z nich jest „Rarytas”, opowieść o Alfonso, który pojechał na targ szukać nieznanej, zapomnianej przez świat polskiej kasety religijnej dla narzeczonej (chodzi o kasetę z muzyką, żeby nie było wątpliwości). Obchodząc licznych meksykańskich sprzedawców (tu niech każdy sam sobie odpowie, jak realne podstawy ma pomysł na historię), przegląda tradycyjne wydania Arki Noego i Mietka Szcześniaka, ale też składanki hip-hopu chrześcijańskiego, fortepianowe wariacje na temat młodości Karola Wojtyły czy propozycje chrześcijańskie na sylwestra. Wszystko to jednak mało go interesuje, nie może stanowić wyjątkowego prezentu. W pewnym momencie dostaje jednak prawdziwego białego kruka spod lady – kasetę z unikatowym nagraniem Ziemowita Siemaszko. Wracając do domu rozmyśla „W trolejbusie Alfonso patrzył z mieszaniną pogardy i współczucia na zwykłych ludzi z małymi koreczkami słuchawek wetkniętymi w uszy, bezrefleksyjnie konsumujących papkę cyfrowych dźwięków stremowaną przez ich spotifaje.” 

Już w „Rarytasie” dobrze widzimy, jaką strategię narracyjną przyjmuje autor. Obsadza swojego bohatera w niewiarygodnej sytuacji (co wcale nie oznacza, że niemożliwej, szczególnie w niedalekiej przyszłości), balansuje między Meksykiem i Polską, szuka zdarzenia, które mogłoby wspierać z góry ustaloną puentę. W przypadku „Rarytasu”, chodzi o krytykę konsumpcjonizmu, przejawiającego się bezrefleksyjnym słuchaniem popularnych dźwięków. Ów schemat Sakson wykorzystuje w kolejnej opowieści „O dziewczynie, która chciała być chuliganem”. Tym razem bohaterem jest Stary Kojot, który przypadkowo trafia na niszowy polski film do kina. Narracja przenika ekran i na chwilę zapominamy o Kojocie. Przyglądamy się za to Emilii Palter, dziewczynie, która postanowiła być chłopkiem chuliganem. Nocami pracuje ciężko jako prostytutka, dogadzając między innymi swoim hersztom z bandy. Za dnia jest Alkiem, podejmującym coraz to nowe wyzwania chłopakiem. Los pisze Emilii smutny koniec, wszak idąc pod prąd społecznym przyzwyczajeniom, musisz liczyć się z porażką. Puentą opowieści jest jednak kolejna krytyka, tym razem percepcji sztuki. „Wzbiera w nim oburzenie, kiedy pomyśli, że dobre, artystyczne kino europejskie jest powszechnie niedoceniane, a kulturę masową całkowicie zdominowały filmy amerykańskie, przedstawiające wypaczony i zafałszowany obraz rzeczywistości”.

Można się zastanawiać, czy te nastawione krytycznie puenty, tak naprawdę bardziej celują w tłum, czy może w osoby pochłonięte wyszukiwaniem nieznanych perełek za wszelką cenę. Sakson nie daje jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, a humorystyczny bicz rzuca ciosy na prawo i lewo, tak naprawdę nikogo nie pozostawiając bez winy. Prawdziwe kontrowersje zaczynają się jednak od opowiadania „Miłość w czasach postgender”. Wyobraźcie sobie sytuację, że pewna niewyróżniająca się z tłumu Polka, zakochuje się w białej małpie. Jej czysta miłość staje się sensacją medialną, dzięki czemu coraz więcej ludzi ujawnia swoją nową tożsamość. Ktoś tam zawrze związek z brazylijskim wężem boa, ktoś inny z bawołem, a jeszcze następny ze słoniem z Tajlandii. W międzyczasie wokół nich zaczną kłębić się ciemne chmury, do akcji włączą się różne jednostki: zbulwersowani kibice narodowcy, kongres żigolaków, znany detektyw Mieczysław. Zorganizowane zostaną marsze poparcia i przemarsze przeciwko poparciu oraz kontrmarsze nienawiści przeciwko wszystkiemu. A puenta? Tu chyba niczego już tłumaczyć nie trzeba. Znowu na koniec przyjdzie nam zadać sobie pytanie, czy to jeszcze fantazja, czy realna obawa.

Innym, choć przecież równie medialnie pożądanym tematem jest molestowanie w kościele. Sakson dotyka go w zaskakującej formie. W „Milczeniu pasterzy” obserwujemy grupę księży zamkniętych w klatkach. Niespodziewający się dramatycznych konsekwencji, dali się złapać na numer ze starą babcią, która wręcza im łapówkę. Aktualnie księża są maskotkami Wielkiego Lola. Ten głupi wielkolud wykorzystuje ich seksualnie. Porzuceni przez społeczeństwo, zablokowani gdzieś w podziemnym bunkrze, nie mają nadziei na powrót do normalnego życia. Jedynie w Nowym tlą się jeszcze resztki chęci do zmiany położenia, a dzięki interesującemu pomysłowi, coś niemożliwego staje się realne. Przy okazji tego szalonego spektaklu dotkniemy tematu słuszności i stałości wiary, temat, który powraca u Saksona w prawie każdej historii.

Zaskakujących rozwiązań fabularnych jest tu więcej. Prawie każda opowieść szokuje swoją kreatywnością, a ich odbiór, zależy wyłącznie od naszego podejścia. Słusznie powiedzą ci, którzy w „Zaczarowanym uberze” dostrzegą wtórne mielenie koniunkturalnych tematów, podane w ładnej formie. Rację będą mieli też tacy, dla których opowiadania Saksona będą zbyt efekciarskie, mało dojrzałe, a nawet szyte pod jedną miarę. To wszystko jest prawda, tej książce daleko od modelowego ideału. Tak jak autor z Meksyku (czy skądkolwiek on jest) po prostu się nie pisze. Jego książka wytrąca ze strefy komfortu, nie skłania do jakichś głębszych przemyśleń, nie stanowi też jakiegoś ważnego, językowego eksperymentu. Tym bardziej nie odkrywa niczego nowego. A jednak „Zaczarowany uber” to dla mnie świetna zabawa, takie czytanie bez zobowiązań i oczekiwań. Pal licho że jest tak krystalicznie ładnie napisana, nieważne że pokazuje wszystko przez zmroczone używkami okulary, mało przeszkadza mi nawet to, że nie ze wszystkimi tezami mogę się tu zgodzić. Sakson napisał współczesne baśnie dla dorosłych, które chce się czytać i do których chce się wracać. Każdorazowo z uśmiechem na ustach. Cieszę się, że takie książki są wydawane, bo spełniają istotną w literaturze funkcję odprężającą.