Recenzja "Praga Noir"

Wydawca: Claroscuro

Liczba stron: 330

Tłumaczenie: Dorota Dobrew i Anna Radwan-Żbikowska

Oprawa: miękka

Premiera: grudzień 2019 r.

Kategoria noir jest bardzo pojemna, o czym we wstępie książki przypomina jej redaktor Pavel Mandys. Dzięki temu, nawet kraj bez bogatej historii literatury sensacyjnej i kryminalnej, może doczekać się swojego tomu serii Noir. Istnieje jednak ryzyko, że bez odpowiednich poszukiwań i dużego zaplecza powstanie tom nierówny, a czasami wręcz chaotyczny o czym „Praga Noir” najlepiej może zaświadczyć.

Myliłby się ten, kto uważa literaturę czeską za pozbawioną dramatycznych i skrajnych emocji. Już pierwsze zdania kilku opowiadań zebranych w tomie informują czytelnika, że autorzy nie boją się podejmować mrocznych tematów. „Martwa dziewczyna z pałacu grozy” (jaki tytuł!) zaczyna się następująco „W gospodzie skrzypiał wentylator, wtórując nieregularnemu biciu mojego serca”. W „Oldzie numer 3” także od samego początku napięcie osiąga niebezpieczne rejestry: „Obudził mnie krzyk”. Szczytem jest jednak to, co zaproponował Ondrej Neff w „Kamiennym kręgu” „Facet leżał na ziemi, a w jego zmiażdżonej piersi tkwiło dłuto młota udarowego”. Jeśli więc szukacie spokojnej lektury do poduszki to nie ten adres.

Książka już tradycyjne została podzielona na cztery części: Ostre chłopaki, Praga magiczna, Cienie przeszłości i W niebezpieczeństwie. Nazwy kolejnych epizodów dobrze oddają to, co zostało w nich zamieszczone. Martin Goffa, Stepan Kopriva, Milos Urban i Jiri Prochazka zaprezentowali opowieści najbardziej mroczne i ociekające krwią. Najlepsza jest tu chyba pierwsza narracja („Trzej muszkieterowie”), traktująca o smutku i konsekwencjach zdrady przyjaźni. To oparta na dialogu scena spotkania po latach, która z powodzeniem mogłaby być finałem jakiegoś gangsterskiego filmu Martina Scorsese. W pamięć zapada także „Znikanie na moście”. Tym razem w roli głównej występują policjanci, którzy dzięki użyciu nowych technologii, wpadają na trop agencji serwującej eutanazję po romantycznym wieczorze spędzonym na praskich ulicach (tak tak, czescy pisarze od lat słynęli z bujnej wyobraźni i ta kwestia ma w „Praga Noir” swoje odbicie).

Praga magiczna serwuje nam trzy opowieści, w których najsilniej (obok historii Tuckovej) odczuć można wpływ historii na rzeczywistość współczesnych Czechów.  Obok eksponowanego kontekstu legend i podań, pojawiają się tu także przedstawiciele nacji, którzy przed wojną stanowili trzon mieszkańców miasta: Czesi, Niemcy i Żydzi. W „Magicznym amulecie” bohaterami jest rodzina Żydów, która dzięki tajemniczym mocom tytułowego przedmiotu potrafi przetrwać najtrudniejsze momenty. „Gabinet siedmiu przebitych książek” przenosi nas do roku 1865 do praskiego getta, gdzie pewnego dnia giną dwie osoby, w tym jasnowidz. Co kierowało zabójcą? Gdzie się znajduje? To bardzo przewrotna historia, w której niewiedza co do kształtów przyszłości pociągnie za sobą dramatyczne decyzje.

Gdyby przed lekturą ktoś mnie zapytał, na którą część książki czekam najbardziej, wskazał bym chyba właśnie Cienie przeszłości. Markéta Pilátová i Kateřina Tučková już nie raz udowodniły polskiemu czytelnikowi, że są świetnymi pisarkami. Tym większe było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że najlepiej wypadł wcześniej mi nieznany Michal Sýkora z jego „Percy Thrillingtonem”. To właściwie typowa historia kryminalna. Jest wiszące ciało, zagadka (kto zabił?), szczątkowe poszlaki, motyw, nieustępliwy detektyw. Nie ma więc tętniącego napięcia, a typowa zabawa szczegółami, która jest jednak tak zgrabnie napisana, że przypada do gustu. Są też Beatlesi w tle, których gorąco polecam włączyć podczas lektury tego opowiadania.

Tak jak wszystkie omówione części składały się z opowieści różnych jakościowo, tak ostatni epizod książki od początku trzyma równy poziom. Historię Klevisovej polubiłem za pięknie zbudowany mikroświat, relację Hejdovej za ukazanie, że nawet najbardziej banalne sytuacje mogą, przy błędnej interpretacji, urosnąć do miana wielkich wydarzeń, zaś opowiadanie Sabacha za zwariowany humor korespondujący z jak najbardziej poważną treścią. Z pewnością jednak najmocniejszym punktem części , co nie będzie zaskoczeniem, jest historia opowiedziana przez Petrę Soukupovą. To jak autorka „Pod śniegiem” potrafi zahipnotyzować, jak przy użyciu gęstej narracji połączonej ze strumieniem świadomości stopniowo odkrywa przed nami brud codziennych rodzinnych relacji, wreszcie to jak udaje jej się łączyć tajemnicę z nostalgią, to wszystko jest literacką magią. „Kolejny najgorszy dzień” nie mówi nam o niczym nowym, nie sili się na ekspansję w niezbadane do tej pory rejony, a mimo to wywołuje w człowieku uczucie ograbienia z prywatności, odsłonięcia jego czarnej strony. To jedyne opowiadanie w zbiorze, które z czystym sercem mogę nazwać bardzo dobrym, albo wręcz ocierającym się o coś wyjątkowego. 

„Praga noir” nie jest przewodnikiem po pięknym mieście, mimo że dotyka ważnych dla niego punktów: Cmentarz na Olsanach, Pankrac, Most Karola, Pohorelec, Plac Malostranski czy Dworzec Towarowy Zizkov. To książka stanowiąca niejednorodną kompozycję, w które tajemnica i mrok, miesza się z melancholią i problemami społecznymi. Trzeba dużo cierpliwości, aby dokopać się do najlepszych, prawdziwie pięknych opowiadań (ostatnia część). One z naddatkiem wynagrodzą często dość przeciętne opowieści o mordercach, tajemniczych zniknięciach i wierze w zjawiska paranormalne. Na koniec podkreślę to jeszcze raz - Petra Soukupova jest genialną pisarką i choćby dla tej jej krótkiej opowieści powinniście po książkę sięgnąć.

Recenzja "Wady snu" Radka Denemarková

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 246

Tłumaczenie: Olga Czernikow

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 29 stycznia 2020 r.

Bardzo mocno zaczyna się rok 2020 dla literatury czeskiej wydawanej w Polsce. Na pierwszy rzut poszła sztuka teatralna, czyli gatunek aktualnie raczej rzadko wykorzystywany. Jej autorką jest dobrze znana polskiemu czytelnikowi Radka Denemarková, którą przy okazji omawiania jej „Kobolda” nazwałem czeską Olgą Tokarczuk (wtedy jeszcze nie mówiło się głośno o Noblu). Tak jak w dwustronnej opowieści czeską pisarkę zajmowała przemoc rodzinna, tak w „Wadach snu” skupia się na nieco innej tematyce.

Na początek warto zwrócić uwagę, że dla Denemarkovej najważniejsze są jednak historie i relacje. Tło sceniczne jest tylko mgliście zarysowane. Tak naprawdę w żadnym momencie nie zostaje wyjaśnione, gdzie zostały osadzone aktorki dramatu. Czyściec? Poczekalnia? A może marzenia senne? Tego się nie dowiemy, podobnie jak wielu szczegółów aranżacji tego miejsca. Autorka celowo odciąga myśli czytelnika od obrazowania przestrzennego, aby tym dokładniej wsłuchał się w wypowiadane słowa. Namacalne elementy otoczenia pojawiają się tylko wtedy, gdy współgrają z toczącą się na scenie gonitwą emocji. Tapetowanie stronami książek jest tu istotnym elementem pokazu siły. Wanna ma znaczenie metaforyczne i odnosi się do przeszłości. Okno jest jedyną nadzieją, a po kolejnym rozczarowaniu, wzmaga poczucie rezygnacji. Tajemnicze regulatory powietrza zagęszczają atmosferę. Każda rzecz ma więc swoje drobiazgowe uzasadnienie, a to, że nie wiemy ile jest pokoi, czy bohaterki leżą na wygodnych sofach, czy kuchenka na której gotują jest gazowa czy może indukcyjna – to wszystko każdy z nas musi dopowiedzieć sobie sam. Bo przedstawiona tu opowieść nic by nie znaczyła, bez naszego czynnego w niej udziału.

Można by napisać, że dziejąca się w „Wadach snu” historia, to rodzaj zderzenia kultur i postaw. Trudno zresztą podjąć jakąkolwiek polemikę z taką interpretacją. Virginia Woolf żyła na przełomie XIX i XX wieku. Wychowała się w czasach wiktoriańskich w dobrze sytuowanej rodzinie arystokratycznej. Sylvia Plath jest przedstawicielką młodszego pokolenia, a jednocześnie kobietą cierpiącą na depresję i stany maniakalne. Ivana Trump żyje i z tego co ogólnie wiadomo, ma się całkiem dobrze. Wszystkie panie łączy nie tylko płeć, ale też literackie korzenie. Virginia to pisarka skryta, nie afiszująca się ze swoją twórczością w bezpośrednim kontakcie, Sylvia żyje poezją, zaś Ivana jest modelowym wytworem popkultury, który za nic ma jakość dzieła. W rozmowach między bohaterkami toczą się zażarte debaty na temat roli literatury, podejścia do pisania, kosztów jakie one niosą dla życia psychicznego. Wizja Ivany, która posługując się zdolnościami innych osób, kreuje światy poddane jasnej strukturalizacji i schematyzacji, może wyglądać komicznie przy pełnych emocji i poświęcenia opisach Virginii Woolf. A poprzez literaturę, pisarki reprezentują także określone modele bycia. Życie w samotności czy toksyczne związki? Homoseksualizm, biseksualizm czy może tradycyjne, utarte w społeczeństwie trwanie z mężem za wszelką cenę? Te i wiele innych kwestii silnie wybrzmiewają w dramacie i zestawione ze sobą dają podstawę do głębszych refleksji i zażartych dyskusji.

Jak pisałem można traktować dramat Denemarkovej właśnie jako przyczynek do rozważań na temat zmiany kulturowej. Chciałbym jednak podkreślić jeszcze inną, rzucającą mi się w oczy interpretację. Chodzi mi tu mianowicie o potraktowaniu trójki bohaterek jako małej grupy społecznej. Zamiast kultywowania podziałów, staram się doszukać w nich łączności. Sylvia zajmuje się gotowaniem, jest wrażliwa i często musi odcinać dopływ tlenu, aby zostać usłyszaną. Virginia niewiele robi, nawet pokrojenie jabłka może się okazać dla niej zadaniem ponad siły. Lubi zamykać się w sobie i mieć rację. Ivana czuje że wie więcej od swoich koleżanek. Odkryła sekret sławy i jest gotowa poświęcić zdrowie swoich bliskich dla zachowania prestiżu. Lubi też eksperymentować z szybkimi motocyklami, nie boi się ryzyka. Te wszystkie przymioty, połączone ze scenkami jakie bohaterki rozgrywają między sobą, przypominają mi rodzinę. Może nie taką zwykłą, utartą w XIX-wiecznych powieściach, ale tę dzisiejszą. Są tu naszkicowane kluczowe problemy: apatia, potrzeba niezależności, podejście do wychowania, różnice pokoleniowe, depresja. To wszystko z czym obecnie człowiekowi przychodzi się mierzyć. Odczytanie „Wad snu” w tym kluczu, sprawia że historia jeszcze zyskuje na uniwersalności. Nie jest to już tylko inteligentna rozprawa o kobiecości i podejściu do sztuki, ale także symboliczny portret życia w XXI wieku.

Właśnie w połączeniu tych dwóch, a może nawet trzech przestrzeni upatruję siły „Wad snu”. Radka Denemarková wychodząc od różnych charakterów i biografii, buduje naprawdę skomplikowaną strukturę, którą można odczytać na kilku płaszczyznach. Cenne są tu także liczne odwołania do życia wszystkich Pań. Podkreślają, jak istotną pracę wykonała autorka jeszcze przed samym procesem pisania. Bo tak jak w „Koboldzie” odnaleźć można elementy eksperymentu formalnego, tak i tu czeska pisarka poddaje swoje dzieło nieustannemu mieszaniu formuł. Czytając Denemarkovą można mieć pewność, że za każdym zdaniem kryje się konkretny pomysł wypełniający z góry obrany plan. Tu nie ma przypadku i improwizacji (mimo że jest to w jakimś sensie twórczy eksperyment), jest za to mrówcza praca i ciągła chęć do obrazowania teraźniejszości, przez pryzmat niekończącego się procesu historycznego. „Wady snu” są swego rodzaju wielowymiarowym freskiem, w którym to co klasyczne, łączy się z awangardą i popularnością.

Recenzja "Billy Budd. Opowieść wtajemniczonego" Herman Melville


Wydawca: PIW

Liczba stron: 200

Tłumaczenie: Bronisław Zieliński

Oprawa: twarda

Premiera: 25 czerwca 2019 r.

„Billy Budd. Opowieść wtajemniczonego” jest dziś nazywana testamentem mistrza amerykańskiej literatury. Trudno się temu sformułowaniu dziwić. Melville napisał rzeczoną nowelę w 1891 roku, dokładnie 34 lata po wydaniu wcześniejszej powieści („Oszusta”) i jednocześnie w roku swojej śmierci. W międzyczasie pisał wyłącznie poezje, zebrane w tomach „Battle-Pieces and Aspects of the War”, „John Marr and Other Sailors”, „Timoleon” oraz jeden poemat „Clarel: A Poem and Pilgrimage in the Holy Land”. „Billy Budd” na swoje pierwsze wydanie musiał czekać kolejne 33 lata. Początkowo miał być to kolejny wiersz, którego bohaterem był starszy mężczyzna skazany za podżeganie do buntu. Ostatecznie z nieukończonej ballady powstał oszałamiający, chaotyczny, wielokrotnie poprawiany, pocięty manuskrypt liczący 351 arkuszy rękopisu. Pierwszą korektą i ułożeniem dzieła zajęła się żona pisarza, która starając się podążać za tokiem myśli męża, dokonała ciężkostrawnej edycji. Ostatecznie niezadowolona z efektów pracy, umieściła dokumenty w skrzynce, w której przeleżały kolejne 28 lat. To w jakimś sensie wyjaśnia, czemu świat musiał czekać tak długo, na poznanie ostatniego słowa Melville’a.

Słowa o testamentalnym znaczeniu „Billy’ego Budda” można też zrozumieć z nieco innej perspektywy – czysto literackiej. Opowieść o Buddzie zawiera wszystkie elementy, które Melville przez lata wprowadzał w swoich utworach. Akcja książki ponownie została osadzona na oceanie (wcześniej ten zabieg wykorzystany został w „Moby Docku”, „Clarel” i poemacie „Pebbles”). Wielka woda stanowi tu mityczny prawzorzec egzystencji. Autor oddaje się swojemu oceanicznemu marzeniu przywołując nostalgiczne wspomnienia swojej młodości spędzonej na Pacyfiku. To we właściwościach morza, w swobodnym, miarowym kołysaniu i delikatnym szumie fali, upatruje on swoje katharsis. Statek, na którym rozgrywa się akcja, jest dla niego synekdochą państwa, a bohaterowie – symbolicznym odwzorowaniem różnorodnych postaw społecznych.

Rzecz dzieje się w 1797 roku, chwilę po tak zwanym Wielkim Buncie. Na okręcie wojennym pojawia się nowy marynarz. Billy jest młody, przystojny i silny. Jego przymioty nie są tu jednak mile widziane. Będąc ikoną nowego, pięknego pokolenia zostaje on przyporządkowany do roli oskarżonego o udział w ewentualnym szerzeniu się na statku nastrojów antypaństwowych. Billy w następstwie niesprawiedliwego oskarżenia ze strony Claggarta staje się kozłem ofiarnym, a jego publiczna egzekucja ma znaczenie filtrujące. Czasami bowiem trzeba pozbyć się niechcianego nadmiaru, aby utrzymać satysfakcjonujące status quo. Ta historyczna interpretacja dzieła nie jest jednak wystarczająca, a spłycenie „Billy’ego Budda” do tak prostej materii byłoby krzywdzące.

Znacznie ciekawszym tropem jest dla mnie postać kapitana statku, poczciwego Vere’a. To człowiek otoczony aurą doskonałości. Jego każdy krok jest dokładnie przemyślany i już w momencie stawiania stopy na ziemi Vere wie, że powzięta decyzja była jedyną możliwą. Sprawiający wrażenie erudyty człowiek nie ma problemu z tym, aby w jednej scenie pocieszyć głównego bohatera „Wierzę ci, mój chłopcze”, by po chwili w rozbudowanej mowie sądowej skazać go na śmierć. Kapitan wie, że to całe zamieszczanie jest zwykłą mistyfikacją, nie wacha się jednak użyć ostrych kryteriów Ustawy o Buncie, by powierzyć ciało swojego młodego marynarza wodzie. Vere jest więc uosobieniem człowieka ze wszech miar posłusznego władzy, gotowego oddać całe swoje życie, sumienie i wartości w imię poprawności politycznej. Kwintesencją jego filozoficznej drogi jest zdanie  „To jest Natura. Ale czy te guziki, które nosimy na mundurach, świadczą, że mamy obowiązek wierności wobec Natury? Nie, wobec króla”

Podobnie interesująca jest charakterystyka Claggarta, który w różnych momentach może być postrzegany jako biblijny Szatan, albo nacechowany nieuzasadnioną troską głos ludu. Bo czyż nie jest właśnie tak, nawet dziś, nawet w tym momencie, że korzystając z prawa głosu, ludzie krzyczą na siebie nawzajem i skazują się na męki psychiczne? Czyż skazanie niewinnego obywatela i dzisiaj nie bywa nazywane patriotycznym obowiązkiem? Nie ma wątpliwości, że jako obywatel, Claggart ma pełne prawo wystąpić ze swoimi roszczeniami. Kieruje nim strach i troska o wspólne dobro. To sąd (Vere) winien wziąć na siebie odpowiedzialność za podjęcie prawidłowej decyzji w sporze. Po której jednak stronie i my byśmy stanęli, będąc zewnętrznymi świadkami tych zdarzeń? Czy urzekłby nas doświadczony, pełen idei, spokojny marynarz, czy jąkający młodzian, który w decydującym starciu nie wytrzyma próby, i zamiast użyć słownych argumentów, użyje przemocy? Czy i dzisiaj nie jest tak, że osoby w jakimś sensie ułomne, poprzez niedostosowanie warunków ich bytowania, są często skazywane na użycie siły?

Właśnie ten tragiczny wątek, jest dla mnie esencją testamentu Melville’a. Autor „Moby Dicka” pokazuje nam w pełnej krasie polityczny impas, z którego nie potrafimy wyjść do dzisiaj. Vere postąpił zgodnie z prawidłami porządku prawa. Claggart to wzorowy obywatel. Może nieco ograniczony, ale za to przedkładający wspólne dobro, ponad indywidualną obojętność. Wreszcie Billy, niepełnosprawna ofiara, która nie umie walczyć o swoje. Starożytny porządek demokracji trwający nadal: władza-demagog-lud. Dramat jednostki wykluczonej ze sfery życia politycznego przybiera tu formę jąkały – Billy doskonale wie, co chce powiedzieć, ale nie może tego uczynić. Nie ma też gdzie szukać pomocy.

Tak sformułowany problem noweli wcale nie wyczerpuje możliwości interpretacyjnych. Można na podstawie „Billy’ego Budda” snuć dyskusje na temat zasadności kary śmierci, można rozprawiać o kwestii naginania prawa w imię logiki i sprawiedliwości, można wreszcie wykrywać w aktorach tego dramatu przeciwstawnych postaw w historycznym konflikcie poetów z filozofami. Pojawiły się nawet próby ukazania tego dzieła, przez pryzmat cielesności jego bohaterów i doszukiwania się w ich gestach podstaw homoseksualizmu. Choć wydaje mi się, że takie postawienie sprawy jest już przesadą, a podczas lektury ani przez chwilę nie postały w mojej głowie obrazy homoseksualizmu, nie mam wątpliwości, że ostatnie dzieło Melville’a jest pozycją otwartą na różne scenariusze interpretacyjne. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że niezależnie od doświadczenia życiowego, poglądów czy pochodzenia etnicznego, każdy czytelnik w postaciach kapitana, marynarza i Claggarta odnajdzie cząstkę swojego otoczenia. Uniwersalność „Billy’ego Budda”, jego aktualność i głębia, każą mi go stawiać w jednym rzędzie z czołówką najlepszych amerykańskich powieści. Tak właśnie powinno się pisać o świecie.

Recenzja "Biblia i inne historie" Péter Nádas

Wydawca: Biuro Literackie

Liczba stron: 288

Tłumaczenie: Elżbieta Sobolewska

Oprawa: miękka

Premiera: 26 listopada 2019 r.

Po świetnie przyjętej „Pamięci” Biuro Literackie zdecydowało się na kolejny przekład prozy Pétera Nádasa. Tym razem zamiast monumentalnej powieści, otrzymujemy zbiór opowiadań. „Biblia i inne historie” jest debiutem węgierskiego pisarza, który zapowiada to, co coroczny faworyt Noblowski rozwijał później w innych swoich dziełach. 

Tom zawiera kilka opowieści utrzymanych w formie i estetyce przywodzących na myśl dokonania Musila czy Brocha. To narracje przestarzałe już w momencie ich tworzenia, celowo odwołujące się do wielkich dokonań niemieckojęzycznych pisarzy początku XX wieku. Dużo tu długich zdań, za to niewiele dialogów, sporo rozmyślań bohaterów, zaś mało akcji. Każda historia ma jasno zarysowany problem oparty na relacjach między bohaterami. Powtarza się na przykład motyw służącej (w tytułowym i ostatnim opowiadaniu zbioru). W „Biblii” obserwujemy młodego, dorastającego chłopca, który wychowywany w bogatej rodzinie, zbliża się do domowej służącej. Ich relacja będzie tak silna, że nawet po jej zniknięciu i wykryciu dokonanych kradzieży, młody człowiek będzie jej bronił przed rodzicami. W innej opowieści służąca popełni kolejny błąd – odda swoje uczucia i ciało młodszemu, dopiero wchodzącemu w dojrzałość mężczyźnie. Ten czyn zburzy długo budowaną emocjonalną więź między protagonistką a jej przełożoną. Zaufanie rozpryśnie się jak szkło pod wpływem przypadkowego uderzenia kamienia. Bohaterkom nie pozostanie nic innego, jak rozejść się z poczuciem zagubienia i niespełnienia.

Nádas po raz kolejny ustawia w centrum emocje z lat dzieciństwa, silnie naznaczone także własnym doświadczeniem. Dzięki niebywałej umiejętności wczucia się w umysł młodych, przedstawia wiarygodny portret odczuwania świata, o którym dorośli często już zapomnieli. Rzeczywistość autora „Pamięci” bywa chaotyczna, a prozaiczne problemy, potrafią urosnąć tu do miana bariery nie do przeskoczenia. „Biblię i inne historie” należy odczytywać też między wierszami, w szerszej, historycznej perspektywie. Nádas niby mimochodem uderza w konteksty dzisiaj już w życiu nieobecne: uprzywilejowanie niektórych grup społecznych, tradycyjną rolę matki w domu, poddaństwo, nieoczywiste i często zakazane kontakty z niektórymi rówieśnikami. W tym sensie „Biblię i inne historie” możemy też traktować jako świadectwo dawnych realiów, które z powodzeniem można przełożyć na problemy współczesności.

Zwraca uwagę nieco inne niż u na przykład Kertesza czy Kosztalnyiego podejście do przeszłości. U Nádasa wspomnienia dawnych miejsc i obyczajów nie są tylko nośnikiem pamięci czy tęsknoty za innymi czasami. Przeszłość nie jest tu ani utraconą arkadią, ani miejscem kaźni. Autor „Pamięci” ma świadomość, że o tym co odeszło, nie da się zapomnieć. To historia kształtuje nasze charaktery, to ona także bywa zdradliwa i nie zawsze działa sprawiedliwie. Jedno jest pewne – ma takie samo znaczenie, a może nawet większe, niż teraźniejszość. Pod względem eksponowania dziejów minionych filozofia Nádasa kojarzy mi się z dziełami Wiesława Myśliwskiego.

„Biblia i inne historie” to książka z innej epoki. Bardzo różni się od tego, co współcześnie się pisze. Może dlatego tak trudno się ją czyta? Narracja oparta na długich frazach bywa zdradliwa, myśli niejednokrotnie ulatują w inne rejestry. Odnoszę wrażenie, że w przeciwieństwie do bardziej znanej książki Nádasa, debiutancki zbiór opowiadań nie czerpie tak gęsto z postmodernizmu. Tu wyczuwam przede wszystkim umiłowanie do tradycji i kształtowania się człowieczeństwa.