Recenzja "Wyżej podnieście strop, cieśle. Seymour: wprowadzenie" J.D. Salinger

Wydawca: Albatros

Liczba stron: 240

Tłumaczenie: Magdalena Słysz

Oprawa: twarda

Premiera: 18 września 2019 r.

W 1948 roku J.D. Salinger opublikował opowiadanie o samobójstwie młodego człowieka. „Idealny dzień na ryby” to historia niezwykle subtelna, która całkiem zasłużenie zyskała rozgłos. Od niej rozpoczęła się też obsesja autora, który wracał później do niej wielokrotnie, jak chociażby w „Franny i Zooey”, w którym na końcu wspomina słowa tragicznie zmarłego Seymoura. W zbiorze „Wyżej podnieście strop, cieśle. Seymour: Wprowadzenie”, który po raz pierwszy pojawił się w New Yorkerze, znowu wracamy do postaci jednego z członków rodziny Glassów. Obie opowieści dotyczą Seymoura, a uściślając, obie poruszają jego problemy, ponieważ samego bohatera w nich nie ma. 

W  „Wyżej podnieście strop, cieśle”, po raz pierwszy wydanym w 1955 roku, narratorem jest Buddy Glass, alter ego Salingera. Właśnie wyszedł na przepustkę, by udać się na ślub swojego brata. Narracja skupia się na rozmowach Buddy’ego z gośćmi oraz zapoznawaniu się z fragmentami pamiętnika Seymoura. Przeważającym tematem jest sama postać przyszłego samobójcy, która jednak nie krystalizuje się choćby na chwilę. Salinger wiedząc jaki los pisany jest bohaterowi, nie jest w stanie go zmaterializować, przywrócić na łono życia. Trudność wynika też z tego, że Seymour, to jak wynika z przedstawionych relacji, człowiek bliski świętości, poeta i uzdolniony geniusz. Należy mu się więc wieczna pamięć i pośmiertny spokój. Rozbieżność charakterystyki (ucieleśnienie ideałów) z jego losem może przywodzić na myśl postać Pursewaredena z durellowskiego „Kwartetu aleksandryjskiego” – wielka indywidualność, która do niczego nie doszła. 

Drugie opowiadanie, tym razem utrzymane w  formie strumienia świadomości, ponownie ogniskuje swoją uwagę wokół Seymoura. Inspiracją do refleksji o jego życiu i wpływie na otoczenie są jego wiersze. Dokładnie 184 wiersze haiku. Buddy wspomina swojego brata, serwując nam opisy jego fizjonomii, osobiste przemyślenia, anegdoty z dzieciństwa. Wszystko to prowadzi go do jednego wniosku – Seymour był wielkim człowiekiem, a on już zawsze będzie żył w jego cieniu. W tym sensie można dostrzec spójność i synergię treści z pierwszym opowiadaniem zbioru. Ale to nie do końca jest sedno całej książki, przynajmniej ja odczytuję to nieco inaczej. Salinger pisze także o swego rodzaju niemocy w wyrażaniu pewnych kwestii słowami. Są przecież rzeczy, do których trzeba dorosnąć. Zrozumieć je nie semantycznie, ale emocjonalnie. Bo język ma swoje ograniczenia, potrafi fałszować rzeczywistość, poddawać się wielu chybionym interpretacjom. 

Wszystko co tu czytamy, potwierdza wielką prawdę o bohaterach Salingera - wszyscy żyją po trosze poza światem, który ich na co dzień otacza. Choć może nie tak do końca, wszak denerwują ich konwenanse, fałsz i konformizm. Zachowują swoją własną mityczność, przejawiającą się zdolnością właściwego osądu oraz umiejętnością dostrzegania tego co faktycznie wyjątkowe, piękne i godne miłości, nawet jeśli czasami mają problemy z właściwym nazwaniem tego. Jednocześnie, można mieć wrażenie, że to oderwanie od codzienności, wynika też trochę z pretensjonalności i sztuczności postaci, będących bardziej namiastkami postaw, niż realnymi ludźmi. Dygresyjność i lepkość języka Salingera może momentami przytłaczać. Warto jednak otworzyć się na te rozważania, nawet jeśli nie dla samych postaci, to dla ich poglądów. Z pewnością jest o czym myśleć.

Recenzja "Dom kłamczuchów" Dezso Kosztalnyi

Wydawca: PIW

Liczba stron: 408

Tłumaczenie: Teresa Worowska

Oprawa: twarda z obwalutą

Premiera: 2 października 2019 r.

Nie od dziś wiadomo, że Polacy z Węgrami potrafią się dogadać. Braterstwo szabli i gąsiora spaja stosunki polsko-madziarskie od setek lat. Trudno nie odnieść przy tym wrażenia, że Polacy zaskakująco mało wiedzą o węgierskiej literaturze. Kto z nas byłby w stanie wymienić jakieś dzieła Tótha, Krúdyego, Karinthyego, Babitsa, Juhásza, czy Füsta? Być może Imre Kertész, z racji jego Nobla oraz Sándor Márai, dzięki regularnie ukazującym się ostatnio przekładom, zdołali dotrzeć do szerszej publiczności. A szkoda, bo ta literatura kryje w sobie prawdziwe perły, o czym stara się nam regularnie przypominać Państwowy Instytut Wydawniczy. Po doskonałym „Mieście uśpionych kobiet”, przyszedł czas na zbiór Dezso Kosztolányiego.

Kim jest autor „Domu Kłamczuchów”? Z pewnością jednym z bardziej płodnych pisarzy i tłumaczy na Węgrzech, a przy okazji, dzięki swojej działalności, także europejskim klasykiem. Jego przekłady w ojczyźnie mają taki sam zasięg, jak u nas książki tłumaczone przez Boya-Żeleńskiego. Ale największą sławę przyniosły Kosztolányiemu nie dokonania translatorskie, lecz wiersze i opowiadania. O jego pisarstwie nie da się opowiedzieć bez wspomnienia intelektualnego zamętu, jaki ogarnął Węgry u progu XX wieku. On sam był zresztą jednym z jego najbardziej znaczących udziałowców. Należał do pierwszego pokolenia legendarnego „Nyugatu” (po węgiersku znaczy to zachód, co symbolicznie wskazuje kierunek w jakim autorzy czasopisma chcieli podążać), budapeszteńskiego dwutygodnika, który na długo stał się najważniejszym miejscem debat węgierskich pisarzy. To właśnie „Nyugat” stara się łamać konserwatywne gusta mieszczaństwa. Endre Ady publikuje tam wzbudzające skrajnie uczucia, modernistyczne wiersze, Géza Csáth tworzy jedne z pierwszych freudowskich opowiadań, Margit Kaffka odwołuje się do tajemnic kobiecej psychiki, a Zsigmond Móricz portretuje życie rodzimych chłopów, rebeliantów, dziedziców i arystokratów.

Młody Kosztolányi uchodził za dandysa. Chodził po Budapeszcie w fantazyjnym stroju, był wykształcony i znał kilka języków obcych. Jednocześnie zaczytywał się w książkach stoików. Ten dualizm widoczny jest także w jego twórczości. Jego dzieła są z jednej strony lekkie w formie i treści, z drugiej niosą w sobie duże pokłady melancholii i ciepłej ironii. Był on literackim kartografem węgierskiego społeczeństwa, opisywał życie zwykłych rodzin, ale nie bał się przy tym sięgać warstw inteligenckich („Tailor for Gentelmen”) czy arystokratycznych („Łaźnia”). Kosztolányi stworzył też swój odpowiednik Krudyowego Sindbada. Kornel Esti to niepoprawny marzyciel, niespokojny duch i kawiarniany awanturnik. Poznajemy go jeszcze za czasów studenckich, gdy po roku spędzonym w Paryżu wracał do domu rodzinnego w dobrze mu znanym, zatęchłym pociągu („Omelette a Waburn”). Esti pojawi się w kilku narracjach, w których będzie między innymi dokonywać zakupów w aptece („W aptece”), włóczyć się po budańskim cmentarzu („Margitka”), nocować u znajomego za zakrapianej alkoholem imprezie („Szakale”), wspominać żyjącego w nędzy poetę („Smok”). Czy otrzymywać telefon z wiadomością o śmierci („Esti dowiaduje się o zgonie”).

Recenzenci często zarzucali Kosztolányiemu nadmierny estetyzm i niepotrzebną grę formą. W ich opinii jego pisanie miało być piękne, ale jednocześnie puste w treści, a przynajmniej dość mocno okrojone z dramatyzmu. Tymczasem „Dom kłamczuchów” aż kipi od ciekawych i głębokich obserwacji. Węgierski pisarz pod podszewką codziennych czynności umiał dostrzec olbrzymie pokłady nostalgii, lęk przed przyszłością, próbę pogodzenia się ze stratą, ból czy ludzką pazerność (najlepiej chyba widoczną w doskonałym opowiadaniu „Chiński wazon”). Z drobnych obserwacji wysnuwa uniwersalne refleksje, a powszednie problemy i niemoc, zagęszcza  w opisane lekkim stylem, ciekawe historie. Zajęci swoimi codziennymi obowiązkami bohaterowie niczego nie podejrzewają, gdy nagle rozwiera się przed nimi prywatna otchłań, w której widzą własne odbicia obnażone z pośpiechu i wzniosłości. Kosztalnyi jest świetnym obserwatorem, który nie potrzebuje wielkich zdarzeń, aby poruszyć czytelnika. Jemu wystarczają zwykłe trafy, małe, pozornie nic nieznaczące precedensy, wokół których buduje napięcie. W jednym z opowiadań mówi o tym tak: „Pomyślcie, ile milionów przypadków nam się przytrafiło, nim dożyliśmy dzisiejszego dnia. Ja, odkąd żyję, podziwiam przypadki. Nie wierzę w przeznaczenie. Jestem na antypodach fatalizmu.”

Wśród wszystkich pięćdziesięciu tekstów najwięcej jest tych krótkich, kilkustronicowych. Węgierski pisarz nie potrzebuje rozwlekłości, aby ukazać interesujące go zjawiska i tematy. Tymi najważniejszymi są z pewnością motyw śmierci i stosunku do prawdy. Pierwszy z nich, przybiera w książce różne formy, chociaż zazwyczaj występuje tylko jako tło. Kosztalnyi ukazuje swoich bohaterów w okresie terminalnym, gdy szykują już się do odejścia z tego świata („Ostatni odczyt”, „Czeski trębacz”),  opowiada, jak żyli i umierali („Biały pułkownik”, „Mój przyjaciel Serb”), prezentuje, jaki wpływ na psychikę lub los najbliższych ma śmierć („Melodia”, „Miklóska”), nie brakuje narracji przedstawiających pełen wachlarz reakcji na śmierć („Serce”, „Margitka”), przekonuje też, że spotkanie z nią, może  uporządkować nasz wewnętrzny świat („Esti i śmierć). Tak jak różne są cele przywoływania motywu śmierci, tak i odmienne techniki stosuje autor do ich opisu. Nie kalkuje znanych fraz, nie wrzuca pomysłów na gotowy szablon. Każdorazowo stara się nas zaskoczyć – czy to umiejscowieniem w otoczeniu, czy sposobem operowania emocjami.

Drugim, chyba jeszcze ważniejszym i bardziej eksponowanym tematem jest tytułowe kłamstwo. Zaczyna się od oszukiwania rodzinnego („Dom kłamczuchów”), później obserwujemy udającego kogoś innego doktor z „Łaźni”, osoby trwające w samooszustwie („Siostry”, „Smok”), uwikłanego w zdradę jubilera („Melodia”), postaci manipulujące otoczeniem („Szach-mat”, „Pasibrzuch”, „Szuler”), osoby całkowicie obłudne („Gipsowy anioł”, „Serce”), czy wreszcie jednostki oddające się fantazjom („Czerwony fotel”, „Zmory”). Rozmaite rozważania na temat tego, czym w naszym życiu jest prawda oraz czy tak naprawdę do niej dążymy, podsumowuje w opowiadaniu „Kłamstewka” Kornel Esti, który zastanawia się „Jak powinno się kłamać?”. Nie powiem Wam, czy Kosztalnyi daje jakąś odpowiedź na to pytanie. Nie powiem też, co myśli o prawdzie. Musicie je wyszukać sami, jeśli uwierzycie mi na słowo, że „Dom kłamczuchów” to świetny zbiór, szczególnie dla osób, które po Krudym odczuwały pustkę. Pytanie tylko, czy uwierzycie.

Recenzja "Franny i Zooey" J.D. Salinger

Wydawca: Albatros

Liczba stron: 240

Tłumaczenie: Magdalena Słysz

Oprawa: twarda

Premiera: 18 września 2019 r.

„Franny i Zooey” na przełomie 1961 i 1962 roku (przez 26 tygodni) okupował najwyższe miejsce na liście bestsellerów New York Timesa. Były to czasy, gdy świat czytał dziś już zapomniane „Statek szaleńców” Katherine Anne Porter, „Hawaje. Słoneczna laguna” Jamesa Michenera czy nigdy na polski nieprzetłumaczone „A Shade of Difference” Allena Drury’ego, „Seven Days in May” Fletchera Knebel’a oraz „The Last of the Just” Andre Schwarz-Barta. Jedyną książką z czołówki amerykańskiego czasopisma, która obok opowiadań Salingera przetrwała do dzisiaj w Polsce, jest „Udręka i ekstaza. Piękna opowieść o życiu i sztuce Michała Anioła”. Obecnie, blisko sześćdziesiąt lat po tych wydarzeniach, oraz równo sto lat po narodzinach autora, możemy cieszyć się wyjątkowym, jubileuszowym wznowieniem zbioru, które może być też idealną okazją do zapoznania się z twórczością artysty przez nowe pokolenie.

Myliłby się ten, kto chciałby sprowadzić dorobek Salingera tylko do „Buszującego w zbożu”. Odnoszę wrażenie, że pełnię kunsztu pokazuje on właśnie w krótszych formach. „Franny i Zooey” składa się z dwóch dłuższych opowieści. W pierwszym śledzimy historię pewnej zakochanej pary. Lane Coutell zabiera swoją wybrankę, Franny, do modnej restauracji. Tam para prowadzi rozmowę dość mocno odbiegającą od ich utartych schematów. Między wierszami wyczytujemy, że Franny jest jakaś inna, niż zwykle. Podważa sens edukacji na studiach, kwestionuje zaufanie do przyjaciół, jest rozdrażniona nieuwagą swojego rozmówcy. Opowiada mu o czytanej właśnie książce, „Opowieści pielgrzyma”. Jest to pochodząca z drugiej połowy XIX wieku relacja rosyjskiego pielgrzyma spędzającego życie na pieszych wędrówkach do sanktuariów, nieustannej Modlitwie Jezusowej oraz czytaniu Biblii i księgi Dobrotolubia. Wchodząc coraz głębiej w duchowe rozważania, zauważa że Lane jej po prostu nie rozumie. Woli skupiać się na rzeczach bardziej przyziemnych – na przykład na nadchodzącym meczu. Między tą dwójką powstaje coraz bardziej realna tama, której być może tym razem obalić już się nie uda.

W drugiej opowieści poznajemy Zooey’a, który podczas kąpieli czyta stary list od swojego brata Buddy'go. W tym długim, osobistym zwierzeniu, Buddy omawia samobójstwo swojego najstarszego brata Seymoura i jednocześnie zachęca Zooey'a do kontynuowania kariery aktorskiej. Pełną skupienia i refleksji lekturę dwukrotnie przerywa mu mama, Bessie, która nieustannie martwi się o swoje dzieci. Głównym tematem ich rozmowy jest Franny – siostra Zooey’a, która popadła w załamanie nerwowe. Dziwnie się zachowuje, płacze niekontrolowanie, jest apatyczna, odmawia jedzenia. Zmęczona i niezaradna Bessie rozkłada ręce z niemocy. Nie rozumie co dzieje się z jej dziećmi.

Opowiadania Salingera przepełnione są religią, doskonale odzwierciedlającą zainteresowania filozoficzne samego autora. Autor „Buszującego w zbożu” pisze o buddyzmie zen, o hinduskiej Adwajtawedanta, o prawosławnych chrześcijanach. Serwuje różne przemyślenia, cytaty, inspiracje, bo jak mówi Zooey do Franny „W naszej rodzinie każdy otrzymuje jakąś swoją religię w innym opakowaniu”. Mówiąc ‘rodzinie’, Zooey ma na myśli nie tylko tę dwójkę i ich matkę, ale też w szerszym sensie także ich starszych braci – Seymoura i Buddy’ego. To od nich przejęli zwyczaj doszukiwania się sensów we wszystkim co ich otacza. Ma to decydujący wpływ na ich obecne życie. Nie potrafią znieść banalnych rozmów, wciąż powtarzających się struktur, głupoty i zwyczajnych ludzi. Są niedostosowani do otoczenia, a właściwie należałoby powiedzieć, że są przestosowani. Szybko wyrośli z monotonii codzienności i każdy poszukuje teraz ucieczki na swój sposób. Franny zmienia swoją egzystencję w modlitwę, która kończy się załamaniem nerwowym. Dalsze poszukiwania swojej upragnionej drogi są już prawdziwą sztuką medytacji.

Franny i Zooey” to dość dziwny twór. Z jednej strony są to opowiadania, ale z drugiej także spójna historia jednej rodziny. Jest książką drogi, mimo że niewiele się w niej dzieje. To prawdziwy traktat o poszukiwaniu swojej życiowej misji, ale jednocześnie historia o młodzieńczej miłości. Krótka, ale bogata w treść i refleksje. Klarowna, ale też ewolucyjna, a może nawet rewolucyjna, biorąc pod uwagę jej wpływ, na życie wielu ludzi. Z pewnością jest to dzieło, które nie traci na aktualności i które warto znać.

Recenzja "Miłość głupca" Jun'ichiro Tanizaki

Wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy

Liczba stron: 424

Tłumaczenie: Nikodem Karolak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 16 października 2019 r.

Pigmalion był królem Cypru, wyspy z którą emocjonalnie związana była Afrodyta. Jak głosi legenda, bogini miłości i piękna, wyłoniła się w dawnych czasach z różowej piany u wybrzeży Amathos. Tamtejsze mieszkanki – Propetydy, zamiast czcić bóstwo, kpiły z niej. W odwecie za takie postępowanie, Afrodyta napełniła je bezwstydną namiętnością, w efekcie której dziewczyny z Amathos sprzedawały się każdemu, kto tego zapragnął. Pigmalion odwrócił się od nich z odrazą i zamknął się w swojej pracowni, gdzie rzeźbił w kości słoniowej posąg bogini. Wyszło mu z tego arcydzieło tak piękne, że je pokochał, a poruszona Afrodyta, tchnęła w niego ducha. Tak powstała Galatea, żona Pigmaliona i matka Pafosa.

Jest to romantyczny mit o spełnionym marzeniu. W ciszy i odosobnieniu, oddany całkowitej kontemplacji Pigmalion osiąga swoje artystyczne katharsis: udaje mu się wyrazić w innym obiekcie własne poczucie piękna, proporcji, dobra i oddania. Jego twór jest częścią tego, co w nim  najlepsze i szczelnie skrywane przed światem zewnętrznym. Tę romantyczną historię w 1913 roku na dramat przetransformował zdobywca Nagrody Nobla – George Bernard Shaw. Po dwunastu latach od premiery, do tematu powrócił Jun’ichiro Tanizaki, który dokonał transkrypcji mitu, na realia ówczesnej Japonii. Galatea – Naomi nie powstaje z żadnego cennego kruszcu – to piękna nastolatka, u której proces kształtowanie ogranicza się do wnętrza. Odcięcie jej od świata zewnętrznego, zmiana barowego języka na cywilizowaną mowę, zastąpienie ulicznych manier na zachowania przystające damie, to kolejne etapy budowania powłoki wokół ‘posągu’ ukochanej. W „Miłości głupca” bohaterka poddaje się tym wszystkim zabiegom, ale niepostrzeżenie dla swojego autora, najpierw współtworzy swój własny obraz, a ostatecznie przejmuje władzę nad aktem kreacji i zaczyna kształtować osobowość według własnego uznania.

Pigmalion Tanizakiego, inaczej niż jego mityczny pierwowzór, dość szybko zostaje sprowadzony na ziemię. Początkowemu zapałowi do całkowitego zawładnięcia życiem i wolą swojego tworu, szybko przeciwstawia się bunt, agresja i silne eksponowanie własnej odrębności. Dopiero samotność i spadek na samo dno sprawi, że Naomi przestanie być bojownikiem o swobodę, a zacznie żyć jak człowiek. Prawo dojrzewania wymaga popełnienia wielu błędów, ustalenia akceptowalnych przez każdą stronę reguł postępowania, a przede wszystkim wzajemnego poszanowania swojej wolności. Bez tego żaden związek nie może przetrwać.

W wersji Tanizakiego mit Pigmaliona traci swoją romantyczną ponadczasowość i ulega typowej dla współczesności socjalizacji. Naomi zgadza się na zamieszkanie w atelier nie dlatego, że spodobał jej się jej wybawiciel. Powodem nie jest też jego zamożność. Ona chce się uczyć, bo w nauce dostrzega szansę na zmianę swojego losu. Mieszkając w odosobnieniu ma zapewnione lekcje języka angielskiego i tańca. To jej donator kreuje w niej postać rozpieszczonej kobiety. Jako nastolatka dostaje wszystko, czego tylko zapragnie. Przeciąga więc granicę coraz bardziej, zdradza męża z kim popadnie, jak pradawne Propetydy. Wyrzucenie z bezpiecznego lokum, choć nie będziemy tego bezpośrednimi świadkami, da Naomi do myślenia. Przerażona tym zwrotem sytuacji lgnie do tego co już zna. Teraz już całkiem autentycznie chce się stać Galateą kochaną, choć nadal na własnych zasadach. Jednak to stworzyciel będzie jeszcze bardziej odbiegał od swojego pierwowzoru. Jest mistrzem, dla którego najważniejsze jest samo tworzenie. Będąc samolubnym osobnikiem, entuzjastą nauki i piękna, idzie przez świat zapatrzony w swoje idee, nie dbając o cudze uczucia. Pomyślnie spełnia swoją misję, ale kiedy praca jest już bliska ukończeniu, pragnie zatrzymać Naomi tylko na warunkach, które są dla niej nie do zaakceptowania. Dotychczasowy układ opiekun – uczennica, stara się zastąpić układem partnerskim. Odrzucony i wielokrotnie zdradzony, nie może znaleźć nowego fundamentu, na którym oparłby życie. Popada w obłęd, który ustąpi dopiero wtedy, gdy jego miłość powróci do niego na stałe. Jest naiwny, ślepy i słaby. Całkowicie uległy względem swojego wzoru. Daje się łatwo zdominować i omamić. Pod wpływem uczuć, zupełnie nieracjonalnie, zmienia co chwilę swoje stanowisko.

Tanizaki zaproponował takie odczytanie mitu, które ukazało jego bohaterów bez poetyckich póz. Naomi to osoba oddająca się zmysłom, jej mąż to z kolei człowiek niski i poniżony, daleki od wzoru antycznego herosa. Autor świadomie psychologizuje swoją narrację, ukazuje intymne słabostki swoich bohaterów, wnikliwie analizuje ich pożądania i postępowania. „Miłość głupca” jest jedną z ważniejszych książek w dorobku pisarza z Japonii. Niestety jej sens społeczny, w dobie rozkwitu tęczowych marszów i ruchów feministycznych, nieco zwietrzał, a socjalne ostrze przypomina bardziej muzealny artefakt, niż rzeczywistą historię. Najważniejsze co nam ta powieść uzmysławia, to podstawowe i uniwersalne dla każdych czasów wartości: miłość, wolność, relacje. W tym aspekcie, mimo upływających lat i pojawiających się mód, „Miłość głupca” nigdy nie zatraci wigoru.  

Recenzja "Najlepiej dla wszystkich" Petra Soukupova

Wydawca: Afera

Liczba stron: 424

Tłumaczenie: Julia Różewicz

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 5 listopada 2019 r.

Są książki pisane ku pokrzepieniu serc, wzbudzające dreszczyk emocji, bawiące, straszące a nawet żenujące. Zdarzają się powieści zmuszające do refleksji, ukazujące nowe fakty, skłaniające do zachwytu nad zaproponowaną przez autora formą. Coraz rzadziej można napotkać na rynku wydawniczym pozycje szczerze angażujące, takie od których oderwać się nie sposób. Raz na tysiąc przypadków, czytelnik może natrafić na książkę żyjącą. I nie mam tu na myśli bycia w obiegu, ciągłego przechodzenia z jednych rąk, do innych. Życie takiej książki wiąże się z osobliwym istnieniem, funkcjonowaniem jako materia organiczna. „Najlepiej dla wszystkich” właśnie taką książką jest. A przecież to nie pierwszy raz, gdy Petra Soukupova serwuje swoim odbiorcom tętniący witalną energią dramat rodzinny. Dość przypomnieć poruszającą historię trzech sióstr wracających na urodziny taty do rodzinnego domu („Pod śniegiem”), wydaną dwa lata temu przez Wydawnictwo Afera.

Po lekturze „Najlepiej dla wszystkich” czytelnik ma prawo czuć się zdeintegrowany: ogołocony, prześwietlony, rozebrany na kawałki i wypatroszony. Autorka z niebywałą precyzją odtwarza tu losy małej rodziny – Victora, samotnie wychowywanego przez jego matkę Hanę, serialową aktorkę. Gdy ta dostanie propozycję angażu życia, mimo sprzeciwu wywiezie swojego jedynaka na wieś, do również samotnej matki Evy. Fabularnie książka nie wyróżnia się więc pozornie niczym. Kolejna opowieść o problemach dorastania, wychowywania i żegnania się z życiem. Sercem książki nie jest jednak oś zdarzeń, ale sposób ich przedstawienia i towarzyszące im emocje.

W postawie każdego aktora tej sztuki, trudno nie dostrzec osób dobrze nam znanych. Victor to typowy, egoistyczny uczeń szkoły podstawowej. Marzy głównie o nie robieniu niczego, no ewentualnie pograniu na konsoli lub telefonie. Hana przez całe życie niesie za sobą kompleksy, z którymi stara się walczyć na swój własny, ułomny sposób. Nie potrafi dostrzec, że robienie kariery i zdobywanie tak cennego dla niej rozgłosu, okupione jest niszczeniem tego, co dla niej najcenniejsze. Eva z kolei za wszelką cenę chce udowodnić, że mimo swojego wieku, żałoby po mężu oraz podupadania na zdrowiu, da sobie radę z trudnym wnuczkiem. Wzajemne relacje bohaterów będą praktycznie każdego dnia napinane do granic możliwości. Mimo niewątpliwej inteligencji i czułości, członkowie rodziny nie będę w stanie wyjrzeć poza czubek własnego nosa. Dopiero choroba zacznie ich łączyć, stanie się katalizatorem zmian, lepszego jutra.

Bohaterowie Soukupovej to nie kukły rozpisane według koniunkturalnego szablonu, lecz prawdziwi ludzie. Każdy ma swoje małe marzenia, smutki i problemy. Jak to w życiu bywa, popełniają oni też błędy. Rzeczy ważne dla jednej osoby, nie są respektowane przez innych. Dla Evy szalenie ważne jest zachowanie dobrych relacji z sąsiadami, co stopniowo niszczy Hana. Dla tej ostatniej istotne jest wychowanie jej syna w duchu wolności, dlatego strasznie irytuje ją wciskanie mu na siłę jedzenia. Victor marzy o powrocie do Pragi, jednak nie może tego zrobić, bo jego mama ma inne priorytety. Znalezienie złotego środka, tytułowego stanu ‘najlepiej dla wszystkich’ okupione będzie wieloma wyrzeczeniami, wyzwiskami i łzami.

Ja wiem, to brzmi trochę banalnie, kobieco, ale uwierzcie, że to nie ten format literatury. U czeskiej pisarki emocje grają na dosłowności. Z nostalgią czytałem o zwyczaju chodzenia po sąsiadach w Wielkanocny Poniedziałek (sam tak robiłem, teraz już się chyba tego nie praktykuje), o atmosferze Wigilii spędzonej na kłótniach i nocnym graniu, o tych pięknych czasach, gdy zamiast pośpiechu można było usiąść i w spokoju zjeść przy stole świeżo wypieczone ciasto. To wszystko jest takie namacalne, tak dobrze mi znane, jakby ktoś zawładnął moją pamięcią i wyrywkowo zaczął ją opisywać. Książka Soukupovej otwiera nienazwane odczucia i przywołuje lepkie mikroświaty podobne do pustych przestrzeni, strychów i zanikających tradycji znanych z prozy Schulza i własnych doświadczeń odbiorcy. Każdy z nas miał przecież swoje skrytki, smaki dzieciństwa i rodzinne dramaty. Autorka „Pod śniegiem” jest w swojej narracji tak autentyczna, że gdyby w jednym ze zdań napisała, iż dwa plus dwa równa się sześć, pewnie bym jej uwierzył.

Na koniec jeszcze małe wtrącenie. Nie znam się na tłumaczeniu, tym bardziej nie czytałem książki w oryginale. Ale tak sobie myślę, że przetłumaczyć na przykład takie zdanie „Ale dobrze zna córkę, pewnie się z tego wyłga, u Hanki zawsze się kończy na dobrych chęciach, teraz chce się wprowadzać, ale nie wytrzyma tu dłużej niż tydzień, ucieknie, uciekła wtedy, w ciąży, zrobi to także teraz, wydaje się jej, że kiedy tu będzie, pomoże Vikiemu, bzdura, przecież gdyby Viki zachowywał się lepiej przy niej, w ogóle nie musiałby tu przyjeżdżać i zmieniać szkoły, Hana dobrze wie, że ona, Eva, tak naprawdę lepiej radzi sobie z Viktorem”, to całkiem ambitne zadanie. A przerobić całą książkę, gdzie aż roi się od takich złożonych, wielokrotnie zmieniających narrację miejsc, i to przerobić ją spójnie, to już jest dla mnie sztuka najwyższych lotów. Wczytajcie się w te słowa, jakie to melodyjne, a przy tym naturalne, doskonale oddające kłębiące się w człowieku wątpliwości. Chylę czoła przed autorką oraz tłumaczką - Julią Różewicz. Myślę, że to właśnie w idealnym odwzorowaniu pogmatwanych ludzkich myśli, tkwi siła „Najlepiej dla wszystkich”.

Recenzja "Młody Ahmed" Jean-Pierre i Luc Dardenne

Reżyseria: Jean-Pierre i Luc Dardenne

Czas trwania: 1 godz. 24 min.

Kraj produkcji: Belgia, Francja


Premiera polska: 6 grudnia 2019 rok

Nie od dzisiaj wiadomo, że bracia Dardenne są ulubieńcami canneńskiego festiwalu. Główną nagrodę wygrywali tam w 1999 roku za „Rosettę” oraz w 2005 roku za „Dziecko”. Do tego dołożyli jeszcze Grand Prix festiwalu za „Chłopca na rowerze” w 2011, wyróżnienie za scenariusz do „Milczenia Lorny” w 2008 roku oraz nagrody dla aktorów (odpowiednio Émilie Dequenne za „Rosettę” oraz Olivier Gourmet za „Syna”). W maju bieżącego roku do swojej kolekcji dołożyli nagrodę za reżyserię „Młodego Ahmeda”. W tym wypadku jak najbardziej zasadnym wydaje się postawienie pytania o racjonalność tego wyróżnienia. O ile nominacjom „Rosetty”, „Milczenia Lorny” czy nawet „Dziecka” trudno się dziwić, o tyle wyróżnienie reżyserii najnowszego ich dzieła budzi coraz większy sprzeciw. 


Właściwie to nie mam wiele zarzutów do „Młodego Ahmeda”. Bracia Dardenne od lat proponują nam te same składniki, zmieniając tylko temat i otoczenie. Tym razem padło na religijny fanatyzm i nawoływanie restrykcyjnego islamskiego imama do poświęcania swojego zdrowia i życia w imię wyższych prawd. Głównym bohaterem jest Ahmend, samodzielny i nieco fajtłapowaty młody człowiek, który postanawia trzymać się ścisłej reguły Koranu. Nie podaje ręki kobietom, modli się zawsze o tych samych godzinach, pocałunek z koleżanką traktuje jako przejaw ataku na jego wiarę. Najtrudniej ma jednak jego nauczycielka języka arabskiego. To przeciw niej Ahmed zaczyna prowadzić swoją małą wojnę, która najpierw straszy i oczernia, a wreszcie przechodzi w stan ataku. 


Belgijscy reżyserzy wybrali temat modny, ważny, dyskusyjny. To kolejny przykład, jak o globalnych problemach można rozmawiać przy wykorzystaniu pojedynczych ludzi i ich szarej codzienności. W tych małych, pozornie niewiele znaczących nieporozumieniach, tkwi zdaniem twórców źródło siły potężnych sił decydujących o losach ludzkości. Bracia Dardenne nieodmiennie przypatrują się jednostkom zagubionym, słabym i bezbronnym, którzy prowadzeni przez wyspecjalizowane w swoim fachu osoby, stają się nośnikiem zła. W filmie nie są diagnozowane żadne przyczyny takiej sytuacji. Nie wiemy dlaczego Ahmed jest wycofany, nie poznajemy jego historii. Nie wnikamy też w jego psychikę. Nie jesteśmy nawet w stanie powiedzieć, czy winny całego zamieszania jest on, jego rodzina, otoczenie, czy może media. A może wszyscy po kolei, na co wskazywałyby szczątkowe informacje padające gdzieś między wierszami (kuzyn Ahmeda jest w jego oczach męczennikiem za wiarę, matka nie stroni od alkoholu, imponuje mu postać imama). Zamiast tych rozważań, otrzymujemy moralitet z wyraźnie zaznaczoną tezą i zawężoną perspektywą. 


Jean-Pierre i Luc nie silą się na innowacje także w warstwie technicznej. Po raz kolejny swoją konwencję budowania filmowej narracji opierają na spokojnym podążaniu za bohaterem. Kierują obiektyw na jego plecy i śledzą go krok za krokiem. Ważne w tej metodzie jest także umiejętne skonstruowanie drugiego tła, dbanie o detal i naturalizm wypowiadanych kwestii. Aktorzy grają tu mało ekspresyjnie, starają się maksymalnie oddać realność sceny, zatrzeć granicę między dramatyczną fabułą a paradokumentem. 


„Młody Ahmed” nie jest filmem złym. Nie jest też dziełem dobrym, a już tym bardziej obrazem, który zasługiwałby na wyróżnienie w Cannes. Bracia Dardenne wygodnie rozsiedli się w strefie swojego komfortu i nie zamierzają z niej wyjść. Od lat stosują te same techniki i rozwiązania fabularne, przez co ich kino traci świeżość i autentyczność. I nie chcę tu powiedzieć, że ta metoda się wyczerpała. Odnoszę wrażenie, że problemem nie jest ustawienie kamery czy podejmowana tematyka, tylko schematyczność, niepozostawiająca przestrzeni na jakiekolwiek innowacje czy dodatkowe emocje.  Najnowszy ich obraz może być dobrym przyczynkiem do debaty z młodszym widzem, poszukującym odpowiedzi na stosunkowo łatwe pytania. Dla osób znających czołowe dokonania belgijskiego duetu, „Młody Ahmed” jest w najlepszym wypadku powtórką z rozrywki.

Recenzja "Mersi filmol" Lambert Król

Wydawca: self-publishing

Liczba stron: 164

Oprawa: twarda

Premiera: 19 lipca 2019 r.

Niedawno o Polakach żyjących w Niemczech pisał Dariusz Muszer w swoim zbiorze „Człowiek z kowadłem”. Podobnego tematu, tylko tym razem odnoszącego się do życia w Szwajcarii, podjął się Lambert Król. Co ciekawe obaj autorzy jako medium wyrażenia wyobcowania na obczyźnie wybrali formę opowiadania. I w sumie na tym podobieństwa się kończą, bo o ile u Muszera historie były dopracowane i stanowiły zalążki większych całości, o tyle Król stawia na narrację urywaną i minimalistyczną.

Zastanawiający jest już sam tytuł zbioru. Mersi filmol zaczerpnięty jest ze sformułowania danke vielmals, czyli wielkie dzięki. Za co Lambert Król chce dziękować Szwajcarii? Bo pewnie nie za nadzieję i miłość, którą wyśpiewuje w swoim utworze „Wielkie Dzięki” Pielgrzym Życia. Może za zegarki, sery, banki i dostatek? Albo piękne górskie pejzaże? Nie, tak łatwo nie będzie. To nie pocztówka, tylko wycinek realnej rzeczywistości, obnażający wiele przywar zarówno Polaków, jak i Szwajcarów. Tytuł odczytać należy między wierszami książki.

Opowieści Lamberta Króla czuć życiem. Autor wieloma różnorodnymi ścieżkami wywodzi czytelnika poza schematy myślenia o Szwajcarii, unikając przy tym banału. Zagląda do wszystkich tych miejsc, które ociekają od dyskryminacji, brudu i bylejakości. Będzie więc zwięzła relacja o prowadzeniu dziecka do przedszkola i następstw niewywiązywania się z tego obowiązku. Nie zabraknie narracji o pokręconych realiach służby zdrowia, rynku nieruchomości, kontrolach na granicy, niewymienialności monet o niskich nominałach, drogich ubezpieczeniach na wszystko czy wędkowaniu. Humor pomiesza się z zagubieniem, a ludzka pycha z walką o równouprawnienie kobiet i mężczyzn. 

„Mersi filmol” to jednak nie tylko czysto reporterskie odwzorowanie obcej nam rzeczywistości. Każda opowieść ma swoją fabułę, w centrum której osadzony jest inny narrator – raz doświadczony pracownik szwajcarskiej korporacji, innym razem samotny ojciec, rodzina pragnąca oddać swoje dziecko do sali zabaw w Ikei czy wreszcie kobieta doświadczająca na własnej skórze siły internetowego hejtu. Każdy prezentuje nam swój obraz neutralnego kraju, a suma tych percepcji składa się na jedną mozaikową figurę miejsca, w którym Polakom żyć wcale nie jest łatwo. Różnica cywilizacyjna i ukierunkowanie społecznych pragnień sprawiają, że Polak w Szwajcarii nie jest rozumiany, a już tym bardziej rozumiany nie będzie po powrocie do kraju. Jest więc bytem odrębnym, ponadnarodowym, który nigdzie nie czuje się przeraźliwie obco, ale też nie ma swojego prawdziwego domu. Dobrze pokazuje to scena, w której bohater jednej z opowieści nie potrafi obsłużyć ekspresu do kawy. Wrócił do Polski, udał się do agencji zatrudnienia i tam właśnie spotyka technologiczną łamigłówkę. W Szwajcarii przecież stawia się na proste i praktyczne rozwiązania, a tu? Nikt poza Polakiem żyjącym w Polsce nie potrafi tego urządzenia obsłużyć. Kilka lat spędzonych poza granicą sprawia, że człowiek traci umiejętności zdobyte przez całe lata patriotycznej edukacji.

Chociaż szkice Lamberta Króla są przede wszystkim osobistą i bezpretensjonalną prozą podejmującą temat tożsamości narodowej, ich autor miejscami puszcza wodze fantazji i bada wytwory wyobraźni zbiorowej. W tych wykrzywionych, groteskowych urywkach pokazuje, jak wiele zależy od emocji, pragnień, dumy i uprzedzeń. W jednej z historii, jako narzędzia do krytyki szwajcarskiego kapitalizmu, Król wykorzystuje tajemniczą Postać w Płaszczu z Szarotkami. To ona naciska agentów ubezpieczeniowych, aby z jeszcze większą fantazją i skutecznością pełnili swoje zawodowe role. Magia wpleciona w korporacyjne ramy, obnaża system gospodarczy u samych postaw. Szefowie nie są tu ludźmi z krwi i kości, nie mają sumień. To źli czarodzieje, odziani w radosne ubrania. W innej abstrakcyjnej historii, za swoje dostanie się też zwyczajom żywieniowym. Wielka walka kartofla z wyrastającymi ze skóry pnączami, dzięki którym wysysa on siły życiowe ze swojej ofiary, oraz ludzkości wyposażonej w żółtka, białka i cebulę, zakończy się sukcesem tej ostatniej grupy. Bo przecież finalnie to właśnie człowiek, zgodnie ze swoim kodem kulturowym, będzie decydował o wykorzystaniu dostępnych mu przedmiotów. No chyba, że akurat ma pecha i zostaje wysłany w kosmos przez magiczną klawiaturę spełniającą wszystkie życzenia. Nawet te rzucane w przypływie złości.

Nie zabraknie w „Merci filmol” także tekstów wykorzystujących szwajcarskie legendy. Jest chociażby kukła, która uwodzi mężczyzn, albo krowa, której mleko daje dar mówienia wszystkimi dialektami. Wracanie do tych wszystkich dystopijnych, folklorystycznych, opartych na kanwie science-fiction opowieści jest fascynujące, momentami przygnębiające i chyba trochę zbyt symboliczne. Obecność ludzi w tych historiach wydaje się losową koniecznością odgrywaniem roli w dramacie o randze mitu. Ani przez chwilę nie ma mowy o świecie dostępnym bezpośrednio, to wszystko jawi mi się jako łuna wyobraźni, która bardzo ładnie wygląda na zdjęciu, ale niekoniecznie mam ochotę w nią rzeczywiście wejść. Problemem może być tu redakcja zbioru, który nie oddziela tego co niecodzienne, z opartymi na faktach historiami. Przeplatające się, krótkie formy fantastyczne i naturalistyczne, przytłaczają, dają efekt przesytu formy, nad treścią.

Mam jeszcze jeden zarzut do Króla. Już w jego debiucie czuć, że ma on niezwykłą łatwość pisania. Słowa się go trzymają, są formą, z której potrafi ulepić naprawdę piękne wzory. Gdy chce być zabawny, udaje mu się to. Z kolei gdy pragnie nas zaskoczyć, przecieramy oczy ze zdumienia. Mam jednak wrażenie, że swojego talentu nie wykorzystuje on w pełni. Jego zdania bywają osobliwe, ale właśnie, tylko bywają. Jako całość „Mersi filmol” nie stanowi tworu odrębnego językowo. To nadal są dość wyświechtane zdania i proste myśli, tylko z rzadka przetykane głębszymi przemyśleniami i zindywidualizowanym słownictwem. Wiem, że autora stać na więcej, na wykrzesanie z tych fraz chociażby tego, co całkiem niedawno udało się Pawłowi Sołtysowi w „Nieradości”. Bo książki, szczególnie miniatury literackie, powinny nam nie tylko opowiadać, ale też wiele przed nami ukrywać, przemilczeć, zachęcać nas do dopowiadania. Po to właśnie nie stosuje się puent. Tego mi w „Mersi filmol” zabrakło. Ale to naprawdę niewiele, biorąc pod uwagę status debiutanta, jak i świetną rozrywkę, którą książka zapewnia („Szwajcarzy, jeden z najbogatszych narodów świata, a na obiad wcinają coś, co jest mutacją mielonki, mortadeli i tablicy Mendelejewa”). Celny i wnikliwy portret Szwajcarii.

Recenzja "Mapa" Barbara Sadurska

Wydawca: Nisza

Liczba stron: 210

Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami

Premiera: październik 2019 r.

Są ciekawe powieści, skupiające się na wydarzeniach jednej doby. Są słynne dreszczowce, których akcja rozgrywa się w tydzień. Są piękne narracje, wpisujące się w roczny cykl życia natury. Są wielkie sagi, rozciągnięte na dwa pokolenia Jest też niepozorny zbiór opowiadań, którego misternie utkana nić zdarzeń, wiedzie czytelnika po przestrzeni kilkuset lat. 

Napisanie książki, silnie odwołującej się do czasów minionych, a często też zapomnianych, wymaga sporej dawki wiedzy i odwagi. Zacznijmy więc może od autorki. Przede wszystkim należy zaznaczyć, iż lektura debiutanckiej książki Barbary Sadurskiej, choć poruszane są tu tematy trudne, przynosi pewną dozę ukojenia – to zadziwiająco wyważony głos świadomej pisarki. Mówiąc świadomej, nie mam wcale na myśli dojrzałości czysto biograficznej. Chodzi mi o pewność posługiwania się sztuką słowa, która jest wypadkową różnorodnych doświadczeń – czytelniczych, pokoleniowych czy pisarskich (wszak autorka znana jest z wprawek w tworzeniu scenariuszy słuchowisk, filmowych i opowieści dla dzieci). Niedopowiedzenia, specyficzna metaforyka, modyfikacje frazeologiczne, konstytuują właściwy dla tych tekstów niepodrabialny styl i kreują głębię znaczeń.

W „Mapie”  autorka przygląda się ludzkiej kondycji, biorąc na warsztat zwykła-niezwykłą codzienność z jej całym znojem, samotnością i nadzieją. To literatura dotykająca kwestii ostatecznych, które wybrzmiewają tu w zupełnie niewymuszony i organiczny sposób. Jednym z ważniejszych czynników istnienia jest czas i jego dynamiczny upływ. Różnorodne płaszczyzny temporalne – retrospekcje przeszłości, lęki dotyczące nieuniknionej wizji przyszłości, efemeryczność teraźniejszości. Wszystko to sprowadzone jest przede wszystkim do pamięci przedmiotów (map). Formułując odmienne znaczenia rzeczy dla poszczególnych bohaterów, autorka nawarstwia wywoływane przez artefakt emocje, nadając im niemal magiczny charakter. Mapa, jak i inne przedmioty nie giną przy tym przygniecione warstwą wspomnień, ale pozwalają zrozumieć, są jak katalizatory nowych wyzwań i pragnień. Dla jednych będą obiektem westchnień, dla innych zwykłą spuścizną po przodku, jeszcze inni dostrzegą w nich obraz piekła. 

W tym wyciszonym świecie, jaki roztaczają przed nami kolejne opowiadania, sporo jest tęsknoty i bólu, przede wszystkim tego wywoływanego brakiem. Sporo w nim także zmian, ruchu, gwaru, podchodów, z których jedynie na chwilę udaje się wydobyć istotny element, jakąś uniwersalną prawdę egzystencji, próbę identyfikacji tożsamości, a i ona, mimo pojemności naszej pamięci, lada moment zapada w mrok, w kolejną bliźniaczą historię, dziejącą się w innym miejscu i czasie. Autorka sama daje nam sugestię, że jej zbiór nie jest narzędziem dającym rozwiązania - „Czułem, że jestem tak blisko odkrycia prawdy, a jednocześnie coś mnie wstrzymywało. Myślałem, że za chwilę zwariuję. Krążyłem, krążyłem po tym mieści jak ptak w wolierze albo pies na uwięzi. Krążyłem i nie mogłem trafić”. To raczej proza pełna wątpliwości, szlaków interpretacyjnych i niedokończonych zdań, które każdy powinien dopowiedzieć na swój własny sposób.

Język Sadurskiej jest funkcjonalny nie tylko w sposobie snucia kolejnych opowieści, lecz również w oddawaniu niezwykłości kreowanego świata. Autorka wykracza poza oczywistą polszczyznę i utarte stylistycznie szlaki. Swoje słowa, i szerzej – historie, łączy w sposób zaskakujący, na pozór nieprzystawalny, po to, by jak najtrafniej oddać to, co tak trudno wyrażalne. W następstwie tego czytelnik skupia się nie tylko na fabule, ale także na czerpaniu przyjemności z obcowania z pięknem poetyckiej polszczyzny. Liczne symbole, aforyzmy i porównania urozmaicają narrację tekstów, wzbogacają ich przesłanie, dają szansę czytelnikowi na refleksję podczas lektury i na lepsze zrozumienie utworu.

Senna, epizodyczna narracja, nieruchome kadry skomponowane z drobiazgowością godną dawnych mistrzów malarstwa (nie bez przyczyny pojawia się tu postać Rembrandta), a także niezwykłe obrazowe efekty sprawiają, że książkę Sadurskiej nie tyle się czyta, ile się ją odczuwa. „Mapa” pełna jest redukcji, po której następują rozbłyski. To one wydobywają z kurzu i zamkniętych szaf zapomniane obiekty czy ogniskują uwagę odbiorcy na określonej postaci. Przede wszystkim stają się źródłem metafizycznego doświadczenia, które wciąż się wymyka i rozprasza. Nie daje się linearnie odwzorować, łamie czasową płynność. Raz się pojawia, by za chwile zniknąć i ujawnić się w kolejnej niedokończonej historii. Co ważne, ten postmodernistyczny warsztat nie jest tu tylko strategią literacką, ale przede wszystkim formą wyrażania zagubienia między światami, które nigdy nie dają się sprowadzić do jednej prawdy i oczywistego zamknięcia.