Recenzja "Gwiazdy moim przeznaczeniem" Alfred Bester

Wydawca: Rebis

Liczba stron:  320

Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Andrzej Sawicki

Premiera:  23 czerwca 2020 r

Harry Harrison, autor wznowionej niedawno książki „Przestrzeni! Przestrzeni!” powiedział kiedyś o Alfredzie Besterze takie słowa „był jednym z niewielu pisarzy, którzy wymyślili współczesną fantastykę naukową”. Mocne zdanie, które nie jest bynajmniej jakąś towarzyską kurtuazją. Dość powiedzieć, że Bester nominowany był do Nagrody Hugo aż sześciokrotnie, a zdobył ją raz, w 1953 roku za „Człowieka do przeróbki”. Napisał też kilkadziesiąt opowiadań i osiem powieści. W jego przypadku zamiłowanie do pisania nie wypływało z jakichś traumatycznych przeżyć w dzieciństwie. Pochodził z przeciętnej, amerykańskiej rodziny. Ojciec był właścicielem sklepu obuwniczego, a matka urodziła się w Rosji i świetnie władała jidysz. Mieli dwójkę dzieci, co tylko utwierdza tradycyjny obraz ich rodziny. Bester interesował się wieloma rzeczami. Grał w drużynie piłkarskiej, był wyróżniającym się szermierzem, wstąpił do Philomathean Society - kolegialnego stowarzyszenia literackiego przy Uniwersytecie w Pensylwanii. Studiów zresztą nie skończył i 1936 roku pobrał się z uroczą Rolly Goulko aktorką radiową i telewizyjną, która w latach sześćdziesiątych oddała się karierze w agencji reklamowej. Przeżyli razem 48 lat, co stanowi piękny dowód na to, że nawet prowadząc mało ekstrawaganckie życie, da się zaistnieć na scenie literackiej.

Bester nie potrzebował szumu i kontrowersji, aby co jakiś czas narobić zamieszania na rynku wydawniczym. W 1956 roku wydał powieść „Gwiazdy moim przeznaczeniem”, która co prawda żadnego wyróżnienia nie otrzymała, ale do dzisiaj jest wspominana w kontekście kanonu gatunku space opera. Ciekawe, że jej premiera odbyła się dokładnie w tym samym dniu, w którym, również w Nowym Jorku, umierał Jan Lechoń. Interesujące jest także, że pierwotnie nosiła tytuł „Tiger! Tiger!”, co w jakimś sensie może wyjaśniać kształt okładki nowego wydania w ramach serii Wehikuł Czasu.

Akcja powieści rozgrywa się w XXV wieku, w okresie całkowitego prosperity związanego z rozwojem technologicznym. Podróże międzyplanetarne są tu na porządku dziennym i właśnie w kosmosie rozgrywać się będzie dramat głównego bohatera -  Gully Foyle. Jest rozbitkiem dryfującym w odległej przestrzeni. Beznadziejna sytuacja i totalna izolacja nie załamują go. Z podniesionym czołem planuje wykonanie zemsty na osobach winnych jego położenia – członkach statku „Vorga”, którzy nie udzielili mu pomocy. Zbieg okoliczności sprawia, że udaje mu się odzyskać władzę nad statkiem, a w dalszej kolejności wykonać misję, do której w duchu się zobowiązał. 

Siłą książki jest na pewno wartka, dobrze skomponowana akcja. To ona w jakiś sposób rekompensuje braki w warstwie psychologizacji postaci głównego bohatera. Niewątpliwie odosobnienie i postawienie w sytuacji granicznej zmienia człowieka, czy jednak możliwa jest tak szybka ewolucja jak u Gully Foyle, który od typowego, mało ambitnego robola, przez inteligentnego mściciela, staje się świadomym własnych win filozofem? Trudno jest także zaakceptować bardzo schematyczną formułę książki, opartą na wielokrotnym ratowaniu protagonisty z różnych opresji w ostatniej chwili. Z drugiej strony „Gwiazdy moim przeznaczeniem” jest powieścią w wielu miejscach przełomową. Bester uprzedza w niej powstanie megakorporacji tak potężnych jak rządy państw czy cybernetycznego ulepszenia ciała. Odwołuje się także do legendy „Hrabiego Monte Christo” i łączy ją z realną sytuacją Poon Lima, chińskiego marynarza, który samotnie przetrwał 133 dni na tratwie na Południowym Atlantyku w czasie II wojny światowej. W międzyczasie mógł zostać uratowany przez załogę frachtowca, ta jednak uznała go za „przynętę” zastawioną przez nieprzyjacielski okręt podwodny. 

Do „Gwiazdy moim przeznaczeniem” można mieć parę uwag, nie wszystko jest tu odpowiednio rozwinięte, a część zdarzeń i technologii idzie być może za daleko. Trudno jednak odebrać książce miana pionierskiego w swoim gatunku. Zachwycali się nią między innymi Neil Gaiman, Carl Sagan czy Thomas Michael Disch. Joe Haldeman poszedł jeszcze dalej i stwierdził „nasza dziedzina wyprodukowała tylko kilka dzieł prawdziwego geniuszu, a to jedno z nich”. Nie mogę więc dziwić liczne odwołania do tej lektury w innych dziełach kultury. W „Historii Lisey” Stephena Kinga książka Bestera jest ulubioną powieścią zmarłego męża bohaterki, w „The Well of Lost Plots” nazwa gazety brukowej w fikcyjnym wszechświecie cesarza Zharka brzmi dokładnie jak tytuł powieści Bestera, a w „Końcu śmierci” CixinaLiu to samo określenie otrzymuje projekt zainicjowany przez rezolucję 479. Te wszystkie przykłady, które można przecież mnożyć, tylko potwierdzają, z jak legendarną książka mamy tu do czynienia. Lektura „Gwiazdy moim przeznaczeniem” to przede wszystkim dobra rozrywka, ale też kawał kultowej historii, bez której dzisiejsza literatura cyberpunkowa nie byłaby tym, czym jest.

Recenzja "Opowieści niesamowite. Literatura francuska" Praca zbiorowa

Wydawca: PIW

Liczba stron:  472

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Eligia Bąkowska, Tadeusz Boy-Żeleński, Irena Dewitz, Joanna Guze, Julian Rogoziński, Julian Tuwim, Adam Ważyk

Premiera:  19 października 2018 r

Lista autorów, których opowiadania opublikowano w książce „Opowieści niesamowite. T. 1 Literatura francuska” może budzić uznanie i dawać nadzieję na coś więcej, niż tylko rozrywkę. Guillaume Apollinaire, Honoré de Balzac, Guy de Maupassant czy Anatole France to pisarze kojarzeni nie tylko przez badaczy historii literatury, ale także przez zwykłych czytelników. Nie oni jednak pójdą na pierwszy ogień, a niejaki Jacques Cazotte, który jest tym dla literatury francuskiej, czym Lewis był dla angielskiej, Hoffmann dla niemieckiej a Poe dla amerykańskiej.

Jacques Cazotte swoje najsłynniejsze dzieło, „Diabła zakochanego” napisał w 1772 roku, w okolicach terminu I rozbioru Polski. Podczas gdy w naszym kraju dominowały nastroje smutku i boleści, we Francji niezaangażowany politycznie pisarz oddał się fantazji. Jego opowiadanie to klasyk gatunku przedstawiającego zaprzedanie duszy siłom nieczystym. Bohaterem jest tu Don Alvaro, młody i niegłupi człowiek. Pewnego razu wpada jednak w pułapkę, zastawioną przez samego Diabła. Ten, zmieniony w piękną kobietę, próbuje uwieść Alvara, który jednak nie daje się nabrać na łatwe pokusy. Honor i tradycja są w tym wypadku ważniejsze dla niego, niż chwilowa rozkosz. Dzieło Cazotte można odczytywać bardzo szeroko, jako opowieść o ludzkiej naiwności, o zaprzepaszczeniu ważnych wartości, o dążeniu do czystości. Można też potraktować je całkiem dosłownie, jako kolejną narrację o męskiej sile i kobiecej zmysłowości. Prawdopodobnie dzisiaj nie zrobiłoby większego wrażenia, ale w momencie pisania było pionierskie, w zakresie połączenia zwyczajnego, ludzkiego życia, z diabolicznymi wizjami. W tym aspekcie dzieło Cazotte nazywane jest inicjatorem współczesnej fantastyki. Swego czasu zostało też zekranizowane przez Romana Polańskiego pod tytułem „Dziewiąte wrota”.

Po „Diable zakochanym” przenosimy się do roku 1822, czyli równo pięćdziesiąt lat później. Wtedy to Charles Nodier otrzymał Legię Honorową, a jednocześnie opublikował swoją najsłynniejszą, romantyczną nowelę „Trilby albo Chochlik z Argyle”. Tu ponownie przyjrzymy się fascynacji i zakochaniu. Tytułowa postać pozostaje pod silnym urokiem żony rybaka. Gdy pozostają w chacie sami, siada na jej kolanach, szepcze miłosne zaklęcia a sporadycznie całuje ją w policzek. Próbę ratunku z opresji podejmie jej mąż, który najpierw sprowadzi z pobliskiego klasztoru ojca Rolanda, a później podejmie z nim modły o oczyszczenie domu z duchów pogańskich. Opowieść została napisana w ten sposób, że właściwie do końca czytelnik nie wie czy sprytny chochlik jest rzeczywisty, czy stanowi wyłącznie wytwór wyobraźni młodej żony. Niewątpliwie jest figurą, pod którą Nodier przedstawia tęsknotę za piękną i czystą miłością, ale także za próbą odnalezienie szczęścia na ziemi. Ostatecznie romantyczna historia zakończy się po szekspirowsku, co tylko potwierdzi, na kim pisarz z Francji się wzorował. 

„Trilby albo Chochlik z Argyle” ma w sobie jakąś magiczną, odświeżającą moc. Nie inaczej jest z kolejną nowelą, „Zaczarowaną ręką” Gerarda de Nervala. Prawdziwym objawieniem jest jednak inna, napisana przez Prospera Merimée, a osnuta na legendzie o don Juanie. Opowiadanie zostało opublikowane w 1834 roku, czyli w okresie, gdy powstały takie dzieła jak: „Pan Tadeusz”, „Zemsta”, „Balladyna”, „Kordian”, „Ojciec Goriot” czy „Dama pikowa”. Być może dzięki tak dużemu nagromadzeniu wartościowych pozycji, opowiadanie Mérimée jest stosunkowo mniej znane, a równie ciekawe i inspirujące. Autor ukształtował postać swojego protagonisty przed jego nawróceniem na dobrze nam znanych wzorach Moliera i Mozarta. Don Juan  jest tu miłosnym sportowcem, tworzy listę uwiedzionych kobiet i mężów, którym przyprawił rogi. Tym co Mérimée  wprowadził do historii, jest postać towarzysza bohatera - diabolicznego Don Garcii. To on okazuje się królem połowów, a don Juanowi pozostanie jedynie rola jego cienia. W pewnym momencie obudzi się w nim także inna strona. Zacznie bać się śmierci, odbędzie spowiedź, rozda majątek ubogim, a pozostałą część przeznaczy na wzniesienie kaplicy i szpitala. Wstąpi też do zakonu dominikanów i rozpocznie surową pokutę. Wychowanie pod okiem honorowego ojca da sobie jeszcze raz przypomnieć, dowodząc przy tym, że wieczna harmonia i spokój nie są pisane człowiekowi takiemu jak don Juan.

W zbiorze zawarty został też inny tekst oparty na tej samej legendzie. Jules Amédée Barbey d’Aurevilly „Najpiękniejszą miłość Don Juana” napisał w roku narodzin dwóch późniejszych Noblistów: Władysława Reymonta oraz Johna Galsworthy’ego. Pisarz opisuje w nim ostatnią wieczerzę podstarzałego legendarnego rozpustnika, z jego dwunastoma kochankami. Na tym ważnym wydarzeniu, mężczyzna ma obwieścić, która z oblubienic była miłością jego życia. Trudno w tym tekście doszukać się choćby szczątków grozy. Niesamowitość wiąże się tu raczej z niedosłownością i oderwanym od rzeczywistości tematem. Całkiem zabawne, ale mimo wszystko ostatecznie dość monotonne.

„Opowieści niesamowite. T. 1 Literatura francuska” to kilkanaście różnorodnych opowiadań, które pokazują nie tylko odmienne podejście do zjawisk paranormalnych, ale dają też wgląd w rozwój myśli, sensów i doświadczeń ich autorów. Z premedytacją pomijam opisy bodaj najciekawszych nowel zebranych w tym tomie: „Melmoth pojednany” Honore de Balzaca, „Zapowiedź” Auguste’a de Villiers de l’Isle-Adama i dwóch rewelacyjnych narracji Guy de Maupassanta „Zjawa” i „Horla”. Niewątpliwie ciekawe, lekkie i ironiczne są także wieńczące tom opowieści Anatola France’a i Guillaume Apollinaire’a. Każdy kto chciałby na własnej skórze przekonać się, jak ewoluowała fantastyka oraz jakie lęki i demony prześladowały dawne pokolenia, powinien po ten tom sięgnąć. To kawał historii, a przy tym także dobrej rozrywki, która bez epatowania tanimi chwytani i przemocą, potrafi przestraszyć, rozbawić, poruszyć i skłonić do refleksji.

Recenzja "Cytryna" Kajii Motojirō

Wydawca: Tajfuny

Liczba stron: 96

Tłumaczenie: Anna Karpiuk

Oprawa: miękka

Premiera: 3 lipca 2020 r.

Kajii Motojirō to jeden z wielu japońskich pisarzy, których życie zakończyło się zbyt wcześnie. Tworzył na początku ety Shōwa, czyli w momencie literatury kraju Kwitnące Wiśni, który swoją uwagę ogniskował głównie na kwestiach politycznych i społecznych. Kajii Motojirō zafascynowany był jednak innymi prądami. Jego mistrzami byli Sōseki Natsume, Ōgai Mori oraz Jun’ichirō Tanizaki, których dzieła wykraczały poza to co codzienne i doczesne. Owa młodzieńcza miłość do klasyków odcisnęła na młodym człowieku tak duże piętno, że gdy ten zachorował na nieuleczalną wtedy gruźlicę, nie poddał się, tylko zaczął pisać, spełniając tym samym swoje największe marzenie.

Dorobek twórczy Kajii Motojirō jest bardzo skromny. Reprezentuje go około dwudziestu opowiadań i kilka niedokończonych szkiców. Japoński pisarz zafrapowany był zjawiskiem ciemności w jej różnych wymiarach: mroczne cienie na ziemi, lasy opatulone czernią nocy, pustka ukryta na późnym, wiosennym niebie. Zawikłane podejście do tego tematu było niewątpliwie napędzane własną walką ze zmierzchem ideałów i marzeń. Choroba nie oszczędzała jego rodziny. Najpierw zmarła babcia, później młodsza siostra, wreszcie w 1931 roku i autora „Cytryny” dopadło smutne przeznaczenie. Warto zauważyć, że był to okres zwyżkującej rozpoznawalności artysty, wcześniej praktycznie całkowicie ignorowanego przez społeczność literacką. Przydomek ‘kultowy’ przylgnął do jego nazwiska dopiero dużo później, a jego najsłynniejsze opowiadanie, do dzisiaj czytają uczniowie japońskich liceów jako lekturę obowiązkową. 

Jako pisarz, Kajii ma kilka unikalnych cech, które odróżniają go, od współczesnych mu twórców. Stylistycznie opowieściom najbliżej do poezji prozatorskiej  (tak zwanej sanbunshi), która jest elegancka, wyrafinowana, a przy tym zwięzła. Kajii zapełnia swoje mikroświaty metaforami, a jego pisanie jest pełne żywych, intensywnych i zmysłowych wyobrażeń. Zwraca uwagę także podejście do konkretu anatomicznego, co należy powiązać z wykształceniem – zanim został studentem literatury angielskiej, próbował swoich sił w fizyce („Co nadaje kształt płatkom? Co formuje słupki i pręciki? Jakbym widział, jak ta krystaliczna ciecz, spijana przez macki korzeni, sennie i bezgłośnie pnie się w górę wewnątrz tkanek naczyniowych”). W jednej z recenzji Yukio Mishima napisał o nim tak: „Istnieją pisarze, którzy mają zdrowe ciała i schorowane dusze. Istnieją też tacy jak Kajii Motojirō, którzy są chorzy, ale których dusze są zdrowe i silne” (tłumaczenie własne). Wypływa z tych słów jasny przekaz: poetycka proza Kajii tętni siłą, odwagą i witalnością, mimo mrocznej aury, jaka z niej bije. Autor nie uciekał przed nieuniknioną śmiercią, a raczej bezlitośnie ją ścigał i analizował, ostatecznie przekształcając w zdania pełne przejmującego piękna.

Jest coś, czego można nauczyć się z fascynacji ciemnością. Jak komentuje w różnych miejscach sam autor, większość współczesnych miast jest zalanych światłem nawet w nocy, dzięki czemu kompletna i obezwładniająca ciemność nie jest już dostępna w codziennym życiu. Co w ten sposób tracimy? Opowiadania Kajii, takie jak chociażby „Zwój ciemności” czy „Zimowe muchy” zdają się mówić, że w zamian za poczucie bezpieczeństwa straciliśmy okazję do przezwyciężenia strachu przed nieznanym i odszukania harmonii w cieniu. Stabilność i gwarancja w jednym miejscu, deprecjonuje więc nasze przygotowanie na ostateczne („Musimy przeć naprzód, nawet powłócząc nogami, choć każde stąpnięcie przepełnia gorycz, niepokój, trwoga; choć musimy przyzywać demony, aby dodać sobie śmiałości”). Metaforyczne potwierdzenie tych myśli, możemy znaleźć też w pierwszym tekście zbioru „Pod drzewami wiśni”. Kajii zestawia tu brzydotę i zgniliznę martwych ciał, z finezją i ulotnym pięknem kwitnących wiśni, stanowiących symbol tego wszystkiego, co w życiu najważniejsze. Dopiero jednak w paraleli z silnym, odrzucającym kontrastem otwierają się przed nami oczy i już z czystym sumieniem, możemy usiąść wraz z autorem pod drzewami, by oddać się melancholii, która „przeniknie nas do cna”. 

Dzieła Kajii Motojirō przenika mrok, ale zdarzają się także narracje bardziej nostalgiczne, mówiące też o życiu. Ważne miejsce w jego utworach zajmują zwierzęta: koty („Pieszczoty”), żaby kajika („Spółkowanie”) czy muchy („Zimowe muchy”). W tytułowym opowiadaniu silnie akcentowany jest motyw świeżości i powiewu, jaki może przynieść życiu mała radość. Bohater, który jak każdy protagonista Kajii przesiąknięty jest melancholią i ciemnością („Przy tak mrocznej oprawie, wystarczyło kilka lampek zapalonych przy wejściu, by zalać przestrzeń witryny olśniewającym blaskiem”), krąży ulicami miasta bez większego celu i planu, aż w pewnym momencie spostrzega cytrynę, która urzekła go kształtem oraz kolorem. Z żółtym owocem w ręku, jego dusza oczyszcza się, złowieszcza gruda odpuszcza „ustępując poczuciu rozpierającego szczęścia”. To piękna narracja, przypominająca jak ważne w naszym życiu są małe gesty, jak cenne jest wszystko to, co często wykonujemy mechaniczne. 

Poszukiwacze przygód, piętrowych intryg i silnych charakterów nie mają czego tu szukać. „Cytryna” to przykład książki intymnej, osobistej i trochę też depresyjnej. Pięknie napisana, otwiera polskiego czytelnika na nową postać, która nie dostała czasu, aby w pełni ukazać swój talent. Ten zbiór zostanie ze mną aż do końca, a do tytułowego opowiadania będę wracał wielokrotnie, bo to jedna z najbardziej czarownych historii, jakie przytrafiły mi się w ostatnim czasie. Dla wszystkich przesiąkniętych melancholią lektura obowiązkowa!

Recenzja "Austerlitz" W.G. Sebald

Wydawca: Ossolineum

Liczba stron: 344

Tłumaczenie: Małgorzata Łukasiewicz

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 29 maja 2020 r.

O takich książkach jak „Austerlitz” nie sposób pisać krótko. Kategoria literatury pamięci i zagłady, do jakiej powieść Sebalda jest od lat przypisywana, ma w swoich zakamarkach tytuły bardzo różne. Tragiczna historia XX wieku, poza tym że upamiętniona została w pamiętnikach i wspomnieniach, coraz częściej jest trywializowana, stanowi jedynie tło kolejnych banalnych melodramatów. U Sebalda tonu moralizatorskiego nie ma, podobnie jak przygód czy wtórnych uczuć. Jest natomiast sporo rzeczy osobnych, które bez gruntownej analizy, mogą zostać źle odczytane. Zmieszczenie tych wszystkich wrażeń (często ulotnych!), refleksji i faktów w jednej recenzji, przekracza społeczne zapotrzebowanie na tak zwane ‘omówienie lektury’. Omiatanie tekstu wzrokiem, przeskakiwanie z pierwszego akapitu do ostatniego, wreszcie odmienna wrażliwość sztuki – to wszystko są elementy sprawiające, że skupię się tylko na najważniejszych determinantach, które w mojej ocenie sprawiają, że „Austerlitz” nie jest kolejnym czytadłem, ale powieścią wybitną.

Swoją książkę Sebald wydał w 2001 roku, czyli już w obecnym stuleciu. Koniec drugiej dekady, był dla wielu czasopism branżowych oraz portali literackich dobrym momentem do dokonania podsumowań. Większość z nich o rzeczonej książce nie wspomina, co budzi nie tylko zdziwienie, ale też solidne rozczarowanie. Tym bardziej, że ujmowane tam książki można z czystym sumieniem uznać za tylko dobre, w żadnym razie przełomowe czy oryginalne. Trywialnym byłoby w tym miejscu powiedzieć, że Sebald pisze tak, jak już dzisiaj nie pisze prawie nikt: niespiesznie, z dbałością o szczegół, szkatułkowo. Ale może o jego metodzie trochę później, bo totalne w „Austerlitzu” jest praktycznie wszystko.

Czytając jego powieść, można odnieść początkowe wrażenie, że mamy tu do czynienia z dziełem non-fiction. Narrator, nienazwany w żadnym momencie konkretnym imieniem, ma przecież wiele wspólnego z postacią autora: zgadzają się chociażby daty wyjazdów Sebalda i jego protagonisty do Niemiec, silnie czuć tu także fascynację architekturą i sztuką, a wreszcie Zagładą, ukazaną nie w konkrecie, lecz w retrospekcji (co wskazuje na to, że obie postacie – Sebald i narrator – znają wojnę jedynie z podań, nie doświadczyli jej osobiście). Wrażenie prawdziwości zdarzeń mają potwierdzać także drobiazgowe opisy oraz zdjęcia. Tu już jednak pojawiają się pewne wątpliwości. Autor „Pierścieni Saturna” opisuje miejsca nietypowe, brudne, ciemne i mroczne, nieuczęszczane przez turystów. Pałac Sprawiedliwości w Brukseli czy Twierdza Breendonk, kojarzą się głównie z architektonicznymi niewypałami i skazami na mapie kraju. Podobnie zamiłowanie do ukazywania bohaterów w podróży, podczas jazdy pociągiem bądź spotkania na dworcu, od początku wydaje się tu bardziej symboliczne, niż realne. Podejrzenia budzi też seryjność przypadkowych spotkań narratora i Austerlitza. Wędrowcy natykają się na siebie w halach rozsianych po całej Europie i w zapomnianych przez świat kafejkach. Najczęściej jest to dziełem totalnego przypadku, jednocześnie zawsze pozostaje bez śladu zdziwienia. Austerlitz dosiada się do stolika narratora, lub odwrotnie, to narrator podchodzi do Austerlitza, a ten snuje dalszy ciąg swojej opowieści, tak jakby jej przebiegu nie przerwały zmieniające się lokalizacje, upływające lata czy nabyte doświadczenia.

Jeszcze większe wątpliwości budzą zdjęcia, wykonane aparatem niskiej jakości. Widzimy na nich nie tylko budowle, ale także ludzi, szczątki, mapy, biblioteki czy schody. Zostały one wkomponowane w opowieść z taką dbałością, że zasadnym wydaje się pytanie, co było pierwsze: tekst czy fotografia. Z pomocą przychodzi sam autor, który lubił dzielić się tajnikami swojego warsztatu. Zdjęcia w jego mniemaniu „to inna postać potwierdzania niż ta, która zapewnia tekst. Są dla czytelnika oznaką, że opowiadana historia opiera się na prawdzie i nie jest czystym wymysłem – w końcu jesteśmy łatwowierni i fotografiom wierzymy bardziej, niż innego rodzaju dowodom. Co oczywiście oznacza, że jeśli spojrzeć na problem z drugiej strony, zdjęciami można się posłużyć do oszustwa”. Sebald przyznawał, że niektóre fotografie prowokowały go do snucia opowieści. Tak było na przykład ze znalezionym zdjęciem, przedstawiającym dwójkę ludzi w zimowych okryciach, stojących na scenie na tle wyobrażonej panoramy Alp. W tych anonimowych postaciach pisarz z Niemiec widzi impresaria z żoną lub dwójkę aktorów, a samo ujęcie budzi w nim niepokój, domagający się rozładowania. Tak też się dzieje. Fotografia pojawia się na stronie 274, jako obiekt przedstawiający Agatę i Maximiliana, rodziców Austerlitza. A co z resztą zamieszczonych dokumentów? Większość stanowią wycinki fotografii zawartych w albumie „Picturesque great Britain”, lub zlecone przez Sebalda, a wykonane przez jego kolegę, zdjęcia konkretnych miejsc, pasujących do jego zamysłu twórczego. 

„Austerlitz” nie jest zatem powieścią non-fiction. Wymienianie szczegółów otoczenia, drobiazgowe opisywanie ukrytych haków, nierozpoznawalnych dla zwykłego śmiertelnika rodzajów chwastów czy wyobrażeń tego, co może znaleźć się za zamkniętymi drzwiami, ma tu inny cel. Podobnie jak wykorzystanie fotografii, które ostatecznie zamiast dowodu, pełnią rolę dopełniającą przestrzeń w obrębie testu, w którym porażka literackości jest wielokrotnie dokonywana. „Austerlitz” to opowieść zmyślona. Historia człowieka, który pod wpływem przypadkowych spotkań i poczucia obowiązku postanowił powrócić do swoich korzeni, leżących gdzieś w odległej Pradze.

Opierając się na niekompletnych podaniach, materiale wideo i fotografiach, próbuje odtworzyć obraz swego dzieciństwa i rodziców, a w szczególności matki, którą dobrze pamięta jej przyjaciółka z lat młodości. Wkraczając w strumień czasu i gorączkowo przerzucając fakty, Austerlitz czuje coraz większe zagubienie, które w pewnym momencie urasta do miary mitu. Pustka, zapomnienie i kreacja postapamięci – tu nie chodzi o jednostkowy los. Brak wyraźnie zaznaczonych konturów historii, tak silnie kontrastujących z drobiazgowo opisanym otoczeniem, wskazuje że nie chodzi tu o Austerlitza i jego rodziców. Cała misternie skonstruowana relacja bohatera i narratora nie ma właściwie większego znaczenia. Tym, co Sebald chciał tu ukazać, jest pamięć zbiorowa, która wytwarza w jednostkach fałszywe wspomnienia i pojęcia, ale także – za sprawą kontekstów kultury – podsuwa im różnorodne czynniki wymuszające refleksję nad utraconym czasem. W ten sposób traumatyczna pustka zostaje przetransformowana w estetyczną pełnię współodczuwania. „Austerlitz” staje się tym samym wyznacznikiem melancholiczności w literaturze, formą celebracji żalu. Wszystkie zastosowane przez niego chwyty: czarno-białe, przetarte fotografie, puste ulice i wystawy, gdzie tylko szczegół przykuwa uwagę, przypadkowe powroty i spotkania, jazda pociągiem – one razem definiują czas, który można poczuć jedynie poprzez okrężną, dygresyjną strukturę egzystencji. 

Jak wspomniałem na początku „Austerlitz” to nie tylko kompozycyjny majstersztyk, ale też stylistyczna brawura. Sebald pisze z niezwykłym kunsztem, przypominającym największych mistrzów pióra. On nie musi stawiać kropki. Niejednokrotnie stosowane, kilkustronicowe zdania, są tak pięknie ułożone i przemyślane, że czytelnik płynie razem z nimi, zupełnie nie oczekując jakiegoś nowego wątku czy nagłej pauzy. Zwraca też uwagę szkatułkowa narracja. W relację bohatera niepostrzeżenie wplata się opowieść Austerlitza, który później w jej ramach zaczyna przytaczać kolejne historie dawnych znajomych. Tak ustanowiona, piramidalna konstrukcja współgra nie tylko ze spoglądaniem z wysoka, ale nade wszystko portretuje retrospektywną rzeczywistość, która od aktualnego szczegółu, przechodzi do historycznego zatarcia granic. Można więc powiedzieć, że już w warstwie językowej Sebald tworzy sobie podłoże do snucia opowieści widmowej, nostalgicznej, wymykającej się szablonowemu ujęciu fabularnemu.

„Austerlitz” to przykład pisarstwa totalnego, prawdziwego dzieła sztuki, do którego chce się wracać, ale które nie stanowi jednocześnie jakiegoś gotowego konspektu do dyskusji. O wielu książkach zwykło się mawiać, że są ważne. „Austerlitz” do nich nie należy. To powieść do współodczuwania, do indywidualnego przeżywania pamięci zbiorowej, do afirmacji bycia na granicy istnienia i unicestwienia. Żadne tam problemy społeczne, ironie czy głęboka symbolika. Żadna rozrywka czy dydaktyka. Śmierć i melancholia, pamięć i utarta, ale również dialog z samym sobą. Stawka jest więc najwyższa, bo dotyka człowieka w najczulszym miejscu.