Recenzja "Budząc lwy" Ayelet Gundar-Goshen

Wydawca: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Liczba stron: 352

Tłumaczenie:
Marta Dudzik-Rudkowska

Oprawa: miękka

Premiera: 21 maja 2019 r.

Oto jedna z najlepszych książek roku 2019. Przynajmniej w Polsce, bo oryginał ukazał się trzy lata wcześniej. I właściwie nic nie wskazywało na to, że „Budząc lwy” może być aż tak dobre. Autorka nie ma wielkiego dorobku literackiego, jest młoda a na dodatek jest dziennikarką publikującą w poczytnych gazetach. Co jeszcze bardziej znamienne, sama książka reklamowana jest jako wciągający thriller, a na jej podstawie powstaje serial telewizyjny. Właściwie nie ma więc atrybutu, który mógłby skłonić bardziej wymagającego czytelnika do lektury. No może poza Wydawnictwem Uniwersytetu Jagiellońskiego, które w Serii z Żurawiem stawia na tytuły zawsze ponadprzeciętne.

Zacznę może od tego, że tak jak Ayelet Gundar-Goshen już po prostu się nie pisze. Albo robi się to bardzo rzadko. Czytając kolejne strony przychodzili mi na myśl Graham Greene, Mario Vargas Llosa, Albert Camus, Jarosław Iwaszkiewicz czy Virginia Woolf. Skojarzenia są oczywiście dość luźne, u jednych cechą wspólną jest psychologiczny dylemat głównego bohatera, u innych metoda łączenia słów w zdania, u jeszcze następnych podejście do kreowania postaci kobiet w literaturze, czy specyficzny rytm, jaki izraelska pisarka narzuciła sobie od początku i trzymała się go aż do końca powieści. Co jednak zwraca uwagę w tych skojarzeniach to ranga pisarzy: albo Nobliści (wyjątkowo zasłużeni), albo klasycy (jeszcze bardziej zasłużeni). Tak, nie boję się używać mocnych słów – „Budząc lwy” to książka z poziomu wielkiej literatury. Taka powieść, o której za wiele lat nadal będziemy rozmawiać, choć pewnie w wąskim gronie.

Fabuła jest dla Ayelet Gundar-Goshen tylko pretekstem do rozważań nad innymi tematami. Poznajemy tu cenionego i zrównoważonego neurochirurga, Ejtana Grina, który pod wpływem chwilowego pożądania rusza w nocną przejażdżkę swoim samochodem terenowym. Śpiewając z nagłośnioną przez radio Janis Joplin, potrąca człowieka. Poszkodowanym jest Erytrejczyk, którego stan, doświadczony lekarz, ocenia jako niemożliwy do uratowania. Mając do wyboru potencjalne więzienie i społeczny margines, albo obciążone sumienie, Ejtan wybiera to drugie. Ucieka z miejsca wypadku. Zapomina jednak o portfelu, który lada moment przyniesie mu Sikrit – żona zmarłego. Jej wizyta stanie się dla bohatera momentem przełomowym w życiu, a konsekwencje swojej decyzji, zaprowadzą go do rozkładu tak upragnionego, szczelnie chronionego przez lata układu rodzinnego.

Tak więc mamy tradycyjny kształt dreszczowca. Już na początku pojawia się trup, zagadka, gdzieś w pewnym momencie wyjdą na jaw także powiązania z grupami etnicznymi, gangami, narkotykami, kolejnymi zabójstwami. Jest też pani policjant, dzielnie próbująca rozwiązać tajemnicę. Wszystko układa się w jeden wzór, popularnie nazywany kalką. Ale to tylko zmyłka. Co warte podkreślenia, Ayelet Gundar-Goshen tak umiejętnie wykorzystuje gotowe szablony, że czytając nawet nie dostrzegamy, że już to znamy. Ma to też drugą implikację – „Budząc lwy” faktycznie utrzymuje czytelnika w permanentnym napięciu. Otrzymujemy więc obiecany thriller, uzyskujemy podwyższony poziom adrenaliny, rebus do rozwiązania, a nawet happy end (choć smakujący czymś cierpkim). Jest więc dobrze, już na tym poziomie, ale uwierzcie mi, to dopiero początek.

Są w „Budząc lwy” inne, cenniejsze tropy odczytania. Pierwszy nazwę poetyką powieści psychologicznej. Właściwie od zarania tego gatunku głównym problemem był sposób odtworzenia życia wewnętrznego postaci. Zastosowane konwencje analizy psychologicznej i motywacji bohaterów należy rozpatrywać w podwójnym kontekście: języka oraz wyobrażeń na temat osobowości człowieka. Ayelet Gundar-Goshen w swoim utworze marginalizuje metodę motywacji stematyzowanej, którą z powodzeniem zastępuje motywacja implikowana. W jej książce zamiast mówienia wprost, wiele miejsca poświęca się celowym przemilczeniom i stopniowemu, poszlakowemu ujawnianiu faktów (dla przykładu dotyczących relacji małżeńskich Ejtana i Liat czy Sikrit, lub też roli rodzicielstwa). Ta technika nie służy autorce wyłącznie do podtrzymywania ciekawości czytelnika, ale jest też jedną z konsekwencji przekonania o niepoznawalności świata i ludzkiej natury. Ayelet Gundar-Goshen przy pomocy złożonych, pozbawionych dialogów zdań, kreuje harmonijną i kompletną semantykę agnostycyzmu istnienia. Właściwie na każdym poziomie wypowiedzi, dostrzec można spójną realizację wyżej postawionego założenia: w planie kompozycji (brak konkluzji narratorów), w planie języka (niedomówienia), w planie narracji (sens wydarzeń oraz konsekwencje działań są nieczytelne dla postaci), a także w planie zdarzeń (wypadki są niespodziankami, a reakcje bohaterów do końca są zagadką). W świecie izraelskiej dziennikarki nie ma powszechnie obowiązujących reguł życia wewnętrznego. Postępowanie bohaterów, co warte podkreślenia, różnych bohaterów, jest w świetle przyjętym w naszej kulturze, zaskakujące i nie umotywowane (dlaczego ułożony mężczyzna porzuca rodzinę i jedzie ratować morderczynię?). Wytrąca to czytelnika z pozycji komfortu tym bardziej, że materiałem analizy psychologicznej stają się mo­menty, w których nieświadomie podejmowane są decyzje o przełomowym znaczeniu: wierzyć czy nie wierzyć, wystawić na ostracyzm rodzinę, czy zatopić się w wewnętrznym bólu, bronić siebie przed oskarżeniami o morderstwo, czy wydać skrywany romans?

Odnoszę wrażenie, że Ayelet Gundar-Goshen fascynuje idea ofiary, która nie jest tu celem bezinteresownego poznania, ale narzędziem eksplikacji decyzji moralnych. W tym sensie „Budząc lwy” są także pewnego rodzaju kompromisem w sporze o ustalenie hierarchii determinantów psychiki bohatera. Co jest bowiem ważniejsze w procesie socjalizacji: dziedziczność czy środowisko? Z jednej strony mamy doskonale ukazane tło społeczne, z drugiej każda decyzja przemyślana jest dogłębnie, a sama autorka motywuje ją poprzez retrospekcje z życia. W jednej ze scen Gundar-Goshen zwraca uwagę na drobny szczegół – ton głosu. Ten ton jest ważny, bo będzie powodem rodzinnego kryzysu. Liat ten ton, zanim jeszcze usłyszy konkretne słowa, przywiódł na myśl inną historię. Wiele lat temu, jeszcze jako młodzi i niepokorni, razem z Ejtanem przebywali na Pustyni Judzkiej. Tam, w samotności, gdzieś nieopodal porzuconej cysterny uprawiali seks. Zatopieni we wzajemnym pożądaniu, zapomnieli o niebezpieczeństwach otoczenia. To wtedy, w pewnym momencie Ejtan właśnie tym tonem zakazał jej się ruszać, bo zauważył małego czarnego węża. W powietrzu zawisło napięcie i groza podobne do tych, jakie obecnie staje się udziałem jej i dzieci. I tak właśnie historia przenika się z teraźniejszością, a dziedziczne przywary ze środowiskowymi konwenansami. W „Budząc lwy” nie ma przypadku, każdy drobiazg jest szczegółowo wyjaśniony, nawet jeśli prowadzi do kluczowego niedopowiedzenia w strukturze emocji.

Wrócę jeszcze do tropów odczytania, bo oprócz psychologii jest jeszcze tło kulturalne. Izrael u Ayelet Gundar-Goshen to miejsce, gdzie ludzie martwią się przede wszystkim o własny komfort. O dobro swojej rodziny, a nie wychodzenie przed szereg, o opinię. Każda niestandardowa zachcianka, błędny krok, może prowadzić do innego świata. Problem uchodźctwa, handlu narkotykami, braku opieki medycznej, został tu ukazany bez nadmiernego epatowania przemocą oraz politycznych przepychanek. Autorka z reporterską uwagą i literackim talentem rejestruje porażające zdarzenia i niesprawiedliwość (od wykorzystywania młodych mężczyzn do kradzieży i likwidowania zbędnych elementów otoczenia, przez zemstę za nieoczekiwaną miłość, aż po sposoby wyzysku ciąży czy śmierci). Oto krajobraz wojny, drobnych układów i korupcji, który kłóci się z wyobrażeniem Ziemi Obiecanej, tak ochoczo wpajanym nam przez media. Po takiej książce jestem skłonny zgodzić się z Doris Lessing, która uważała, że wyobraźnia skuteczniej dociera do prawdy, niż rzeczywistość.

Ostatnio przeczytałem takie zdanie o  „Asymetrii” Lisy Halliday „Dajcie Nobla debiutantce Lisie Halliday za jej bezczelnie dobrą powieść!”. Jeśli tą miarą oceniać „Budząc lwy”, a w sumie czemu nie, to też książka o problemach współczesnego świata, powieść napisana przez kobietę i to nawet młodszą, co więcej, powieść o imigracji i romansie, jeśli więc tym sposobem oceniać książkę Ayelet Gundar-Goshen, to mamy murowanego kandydata to klasyka. I będę się upierał, że „Budząc lwy”, choć może bywa przegadane czy pretensjonalne, to nie wynika to ze słabości warsztatu tylko wręcz przeciwnie – jest efektem przegadania i pretensjonalności naszego życia. A pokazać to w czytelny i elektryzujący sposób, potrafią tylko najlepsi.

Recenzja "Kobold" Radka Denemarková

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 430

Tłumaczenie: Olga Czernikow, Agata Wróbel

Oprawa: miękka

Premiera: 8 czerwca 2019 r.

Centralnym tematem książki czeskiej pisarki jest istnienie, czyli mówiąc nieco inaczej, ból. Na odmienne sposoby i w stosunku do rozmaitych bohaterów opowiada, albo lepiej, powiela jedną opowieść. A tych jest w „Koboldzie” kilka. Bo choć pozornie książka wyróżnia się dwustronnością i dwubiegunowością, to tak naprawdę każda postać musi przejść swoją drogę przez mękę. Z dwu historii, będących fundamentem treści, wyrasta zatem całe drzewo ballad i podań o beznadziei i niemym lamencie, nad którym czuwa czysto fizyczna, choć też metaforyczna postać Kobolda (z niemieckiego można tłumaczyć jako monstrum czy kreatura), ojca rodziny, opiekuna rzecznych skarbów. Wspomniana droga nigdy bowiem nie prowadzi do błogiego katharsis. Jest za to kolejnym etapem wiecznego pokutowania niesprawiedliwości i egzystencjalnego totalitaryzmu. Bez optymizmu, ciepłych słów i pozostawienia marginesu na choćby małą radość. Denemarková całość opowieści zszywa cienkimi nićmi powiązań, dzięki czemu losy bohaterów układają się w misternie przemyślaną historię, tyleż spójną, co nietrwałą. Czasami wystarczy skarga klienta, by dążąca do romantycznej puenty opowieść, przemieniła się w kolejną odsłonę ponurej kaźni.

„Kobold” daje wgląd w rozmaite odmiany bólu. Jest nim niezawiniona choroba, wielodzietność, odrzucenie, nacjonalizm, brak wykształcenia. Także cierpienie w relacjach i spotkaniach z ludźmi: odczuwane fizycznie i psychicznie przeżycie deficytu i utraty, rozdzielenia i wspomnienia, braku bliskości i nigdy niespełnionych nadziei, ból pamięci, zwłaszcza ból pamięci zła. Denemarková nie boi się wchodzić w różne dusze. Raz nakreśla zapis myśli i trosk samotnej matki, by po chwili odwrócić relacje i wejść w skórę aroganckiego i egocentrycznego dyrektora ośrodka pomocy społecznej. Głos w tej powieści dostają właściwie wszyscy: dzieci, niedorozwinięci, rodzice, przypadkowi przechodnie. Takie ukazanie stosunków międzyludzkich stanowi swoiste rozwinięcie życia rodzinnego, poszerza i potęguje przestrzeń domową, terytorium wiecznego zniszczenia. Daje nam także możliwość percepcji kilku punktów widzenia, wyczuwanie odłamków wiary, czerpanie z emocji różnych istot o odmiennych doświadczeniach i wiedzy.

Powieść Denemarkovej zaludniona jest postaciami, które autorka otacza matczyną empatią, nawet jeżeli mówimy o nekrofilu i złodzieju. Wielokrotnie mówi, zwraca się do kogoś, podejmuje z nim polemikę, czy inicjuje jakiś ważny społecznie temat do dyskusji. Szuka osób i okazji do dyskusji, aby wyrzucić z siebie gromadzony przez lata ból istnienia. „Kobold” jest właśnie przyczynkiem do rozważań o istocie zła. A może nie tyle istocie, ile jego konsekwencjach i cyklu życia. I to nie koniecznie zła krwawego, rzucającego się w oczy. Raczej mówimy tu o stopniowej destrukcji społecznej jednostki. O wewnętrznej izolacji, która zamiast spodziewanego rozwiązywania problemów, prowadzi do całkowitej alienacji. Tak jak w przywołanym cytacie Camusa z „Obcego” do historii „O wodzie” „W początkach mego uwięzienia najcięższe było […] to, że miałem myśli wolnego człowieka. […] Ale to trwało zaledwie kilka miesięcy. Potem miałem już tylko myśli więźnia”.

Są tez próby wyjścia z impasu. Wspólnota duchowa, bliskość i zażyłość to pewne pomysły na minimalizację codziennego piekła. Udział w cudzym losie, łagodzi uciążliwość własnego, wzywa również do szacunku i pokory wobec tego, co w człowieku splątane, ułomne i przerażające. Dlatego Quasimodo będzie codziennie podrzucał Justynie prezenty. Nawet nie tyle, aby szukać u niej ścieżki miłości, ile aby ulżyć jej cierpieniu i sprawić, że będzie patrzyła innymi barwami na otoczenie. Bo ta zmieniona optyka, te skrawki uśmiechu, są mu tak samo potrzebne, jak jej i dzieciom. Jednocześnie odnoszę wrażenie, że autorka mówi nam, iż obrona człowieka przed goryczą wydaje się jedną z najgorszych metod budowania człowieczeństwa. Człowiek pozbawiony możliwości doświadczenia cierpienia wewnętrznego i rozpaczy, nie stanie się człowiekiem w pełni. Przykładów tej tezy możemy doszukać się w obu opowieściach, gdzie ci „normalni” i „zrównoważeni” wchodzą w rolę oprawców. Nawet jeśli czasami jest to rola mimowolna. To bardzo bolesny, ale konieczny wniosek. Każdy winien poczuć troski doczesności, poddać się autorefleksji i upadkowi, inaczej jest jak ten posąg wyłowiony z rzeki – chłodny i enigmatyczny. Swoistym podsumowaniem tej poszlaki interpretacyjnej jest też suplement do niebieskiej części książki, w którym Denemarkova rzuca wyzwanie ludzkiej agresji i obojętności. To z niej bierze się owe zło, które naturalnymi prawami nauki, przeradza się w wewnętrzną apatię i dalej, w dziedziczność patologii.

Autorka, przy całym swoim fabularnym kunszcie, nie zapomina także o sile słowa i literatury. Wie, że człowieka w dużej mierze konstytuuje język jakim się posługuje. Dlatego w jej książce każdy mówi, jąka, kaleczy słownictwo na swój sposób. Jest indywiduum zarówno w swoim cierpieniu, jak i w zewnętrznej powłoce. Ma swoją historię, korzenie, także niepewność i wieloaspektowość. Możemy go lubić, mimo że okrada zmarłych, albo odwrotnie, nienawidzić, chociaż wykonuje swoje służbowe czynności. Wszystko zależy od punktu patrzenia. A te, autorka nakreśla ze staranności i wyjątkową wyobraźnią. W „Koboldzie” nawet przedmioty żyją własnym życiem i niosą ze sobą ważne znaczenia. Jak chociażby czerwony materiał rzucony do rzeki czy tort niesiony podczas ulewy przez miasto.

Denemarková dowodzi, że jest wielką pisarką. Jej status w ojczyźnie, porównywany do naszej Olgi Tokarczuk, nie może dziwić. Zresztą punktów wspólnych w pisarstwie obu Pań można doszukiwać się całkiem sporo: od inspiracji historią i wierzeniami ludowymi, przez ekspozycję lingwistyczną, zmieniające się punkty widzenia, aż po motyw drogi zmierzającej w kierunku, który każdy musi sam odnaleźć. „Kobold” zachwyca na wielu płaszczyznach. Jego lektura kłuje i boli. I to dosłownie. Szalenie trudno jest pisać o cierpieniu, bez nadmiernego fetyszyzowania urazów. A to udaje się czeskiej pisarce doskonale. I to tylko jeden z atutów tej, nie będę owijać w bawełnę, wielkiej książki. Przeczytajcie, przeżyjcie, stańcie się lepszymi ludźmi.

Recenzja "Doktor Bianko i inne opowiadania" Maciek Bielawski


Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 122

Oprawa: miękka

Premiera: 28 czerwca 2019 r.

Książka Maćka Bielawskiego tak bardzo kłóci się z aktualnymi koniunkturami literackimi, że pierwsza reakcja czytelnika, już przy pobieżnym przejrzeniu, może się okazać paradoksalna. Wyjścia z impasu nie ułatwi też lektura. Ona jeszcze bardziej utwierdzi nas w przeświadczeniu, jak trudno jest oswoić tak prawdziwą treść. Nie może dziwić, że w duchu przepytujemy siebie, z czym nam się kojarzy taka książka. Bo z czymś się kojarzy, to poczuje każdy z nas. Tylko skoro się kojarzy, to czemu jest tak inna? Odmienność nie wyklucza podobieństwa, dlatego pewne punkty zbieżne mogą się klarować w naszych umysłach. Nie zamierzam też dowodzić, że „Doktor Bianko i inne opowiadania” to utwór ze wszech miar oryginalny. Trzeba jednak przyznać autorowi, że przy wykorzystaniu ciekawej i mało eksploatowanej konwencji, buduje on mikrohistorie sytuujące się w nurcie prozy codziennej, czyli de facto niszowej. Prawdopodobnie dla części z Was, już to krótkie zdanie wystarczy, aby ocenić: warto – nie warto? Dla wszystkich tych, którzy już w tym momencie wybierają drugą opcję, podpowiem, że tej odmienności nie należy się bać, ona nie jest żadną potwornością. To nie jest literatura wychodząca poza nawias swojej dziedziny, przynajmniej ten nawias, który dotyczy prozy zaangażowanej w sprawy poważne. A o rzeczach poważnych też, a może przede wszystkim, warto czytać.

Już pierwsze opowiadanie zbioru sprawia, że jako czytelnik czuję się obdarowany jego osobliwością. „Kontynuacja stanu”, rozpisana w drugiej osobie narracja o ojcu spędzającym samotny wieczór w domu, z pozoru wydaje się opowieścią o niczym. Co gorsza, opowieścią pozbawioną jakiejś klarownej puenty. „Masz swoje piwa, bezpieczny zapas w lodówce, włączasz muzykę, zegar: za dwadzieścia jedenasta, późno już, choć zarazem wcześnie, akurat żeby wypić kolejne piwo i położyć się, może nawet pościelić łóżko, żeby nie zwiększać skali upadku, żeby było porządnie, może nawet wziąć prysznic, odświeżyć się”. To, jak i wiele innych zdań, układają się w pewien wycinek zwykłego szarego życia. Życia pozbawionego uniesień, marzeń czy katastrof. Bohater po prostu leży na łóżku, słucha Davida Bowie’ego i sączy trunki, gdzieś w tle mając jeszcze wspomnienie swojej rodziny.

Kolejna opowieść i okazuje się, że wcale nie jest łatwiej. A może nie jest trudniej? Pani Genowefa budzi sąsiadów w nocy i prosi o wsparcie. W jej domu grasują złodzieje. Zaaferowany mąż sprawdza poszlaki, niestety nic nie znajduje. Pani Genowefa jest bowiem samotną ekscentryczką, która w jakiś sposób stara się nawiązać kontakt z innymi. Często zapomina że włącza sprzęt AGD, czasami nie wie nawet gdzie mieszka. Jej opiekunem jest wnuk, który rzadko jednak sobie o niej przypomina. Poza tym to mężczyzna, czy on jest w stanie obciąć paznokcie? I co dalej? Ano nic, bo Maćka Bielawskiego nie interesuje rozwiązywanie spraw i udzielanie odpowiedzi. On woli usytuować się w pozycji obserwatora i jak malarz, słowem rysować nam wycinek rzeczywistości. Bez zbędnego komentarza.

Podobnych historii otrzymujemy tu dziewiętnaście. Jest opowieść o listonoszu, który bardzo często robi nadgodziny, ale wie za to wszystko o swoich klientach. Jest o czterdziestoletnim kawalerze, który po raz kolejny odbija się od muru rodzicielskiego niezrozumienia. Albo o Halince, która oddając kolejny dzień swojemu mężowi myśli „A może by rzucić to wszystko”? Są też narracje, gdzie bohaterami są młodsi. Jak chociażby we „Wronie”, gdzie narratorka mija w alejce ojca swoich dzieci. Bielawski oddaje głos różnym pokoleniom, odmiennym zawodom, innym doświadczeniom. Pokazuje, że każdy z nas ma swoje deficyty i bolączki, a także to, że dla każdego z nas ten ciężar jest największy. Niezależnie czy dotyczy pluszowego koziołka, czy zmiany domu na starość. Ten sam poziom, mimo że dotyczy tak różnych kwestii.

W tekstach Maćka Bielawskiego powodem całego zamieszania okazuje się ekspozycja momentu, a mówiąc jeszcze ściślej – chodzi o te ułamki chwil, kiedy wskazówka sekundnika zamiera, zwracając naszą uwagę na powtarzalność naszych dziejów. Kiedy dokładnie przyjrzymy się wszystkiemu, dojdziemy do wniosku, że ciągłość czasu, historii i sensu – wszystko to jest sprawą perspektywy. Autor daje do zrozumienia, że w taką właśnie szczelinę między sekundami umyka nam człowieczeństwo. Że to w tych wszystkich małych sprawach, w tych licznych porażkach i zawodach, ukrywa się piękno, które każdy z nas musi odnaleźć w sobie. I to jest ta odmienność, o której pisałem na początku. Odmienność w treści, ale też w konwencji i sugestywnie pięknym języku. Bo wybór nawet nie opowiadań, ale bardziej miniatur literackich, jest tu strzałem w dziesiątkę, idąc z duchem świata, gdzie każdemu się spieszy. Spieszy tak bardzo, że podczas lektury musimy zastanowić się nad skojarzeniami, podczas gdy tak naprawdę podobieństwa dotyczą naszego własnego życia. To proza, gdzie czytelnik sam musi myśleć i dopowiadać, autor nie ma zamiaru nam niczego ułatwiać. W „Żaden ze mnie filozof” czytamy „Teraz ja brnę w tych kawałkach nieskończonego czasu”. Pobrnijmy  razem z tą książką, bo naprawdę warto.

Recenzja "Historie drobnoziarniste" Henry James

Wydawca: PIW

Liczba stron: 480

Tłumacz: Barbara Kopeć-Umiastowska

Oprawa: twarda z obwalutą

Premiera: 27 maja 2019 r.

Henry James był autorem bardzo płodnym. Oprócz powieści, esejów i wielu tekstów krytycznych, pozostawił po sobie mrowie opowiadań, pisanych głównie z pobudek czysto ekonomicznych. Nie inaczej było z jego najpopularniejszą nowelą – w niniejszym zbiorze opatrzoną tytułem „Obrót śruby”. James napisał ją w 1898 roku, czyli w momencie, gdy jego pisarstwo dojrzało do odejścia od klasycznego porządku dziewiętnastowiecznej powieści. W tym czasie jego twory stały się bardziej wieloznaczne, niepokojące, uciążliwe w lekturze, ale z tego też powodu hipnotyczne i niezmierzone, pozwalające spokojnie wędrować po ogrodach ostrych fascynacji i pokrętnych aluzji. W „Obrocie śruby” autor osacza czytelnika mrokiem i strachem czającym się gdzieś głęboko w nas. Najbardziej niepokoi wszystko to, co niewidoczne dla oka, co jest tylko imaginacją naszych ukrytych wyobrażeń o lęku. Kuszą nas nie pojawiające się zjawy czy senne mary, ale tajemnica i skutecznie eksponowane niedopowiedzenia. 

Narratorką opowieści jest młoda kobieta, zatrudniona jako guwernantka dwojga dzieci na wiktoriańskim dworze w hrabstwie Essex. Zaczyna się sielankowo, chociaż już na tym etapie pojawiają się sygnały nadchodzącego zła (w momencie przyjazdu do Bly pojawia się obraz kraczących wron, które zataczają kręgi nad głową guwernantki). Domostwo, choć stare i brzydkie, ma przyjemną dla oka fasadę i świeże zasłony w oknach, cała zatrudniona w majątku służba jest życzliwa, a podopieczni - 8-letnia Flora i dwa lata starszy Milton – posłuszni, samodzielni i pełni uroku. Ten piękny pejzaż szybko ulega zniekształceniu. Sugestywność tego tekstu polega bowiem właśnie na ambiwalencji miejsca akcji, w którym rozgrywają się owe mroczne wydarzenia. Stopniowa deformacja sielskiego krajobrazu uwidacznia się na wielu płaszczyznach, z których najbardziej czytelnym jest aspekt wizualny: plastyczne opisy przyrody i okolicy Bly stanowią preludium do potencjalnej konfrontacji z nienazwanym złem. Właściwie to przekonanie, że podopieczni obcują z parą duchów, narasta w nas powoli, na podstawie dość wątłych przesłanek. Bo w sumie czy za pewnik można przyjąć spotkanie obcych istot przez jedną z bohaterek? A może to były zwykłe złudzenia? James prowokuje czytelnika do wysnuwania osądu: winna czy niewinna, pomylona czy zwykła ofiara? Konstrukcyjny zabieg, ustawienie optyki zdarzeń z punktu widzenia guwernantki, pozwala na stopniowe potęgowanie atmosfery lęku i dwuznaczności. Perspektywa dziewczyny jako jedyne dostępne czytelnikowi źródło wiedzy o tym co się dzieje, jest sprzeczna z doświadczeniem pozostałych bohaterów. Co zatem jest prawdą? Jeśli guwernantka zwariowała, to duchy zrodzone w jej wyobraźni są emanacją wewnętrznych napięć, freudowskim symbolem przerażenia. Jeśli jednak zjawy istnieją naprawdę, a wszystko wokoło jest obrazem horroru, to ofiarne próby ocalenia dzieci, mimo że daremne, świadczą o prawdziwym heroizmie. Zakończenie nie pomaga czytelnikowi w obraniu konkretnej interpretacji. „Obrót śruby” to utwór, który nie poddaje się analizie, celowo napisany dla mylenia czytelnika. 

Gdy opowieść ujrzy już swój finał, a emocje nieco opadają, „Historie drobnoziarniste” kierują nas ku kolejnemu opowiadaniu - „W klatce”. Wydane w tym samym roku co „Obrót śruby”, często bywa porównywane z pierwszym, ze względu na postacie bohaterek. Obie to bezimienne, nieobyte życiowo kobiety zatrudnione na obiecujących posadach, jedna w mrocznym dworze, druga w urzędzie pocztowym, w dobrze notowanej dzielnicy Londynu. Analogiczna jest też architektura psychiczna obu dziewcząt, swoiste połączenie natrętności, zajadłości i furii. Obie cechuje bujna wyobraźnia, żarliwy romantyzm, skłonność do poświęceń i niepewność co do kształtu jutra. Jest jeszcze uczucie, którym obydwie darzą skrycie nieosiągalnych mężczyzn. Oprócz podobieństw, są też różnice, rozumiane nie tylko w kontekście postaci, ale też zdarzeń i stylistyki. „W klatce” nie oferuje nam gotyckiej zabawy konwencją, a skupia się na wewnętrznym krajobrazie emocjonalnym. Bohaterka często chadza na samotne spacery nocą pod domem ukochanego. Prowokuje wieczorne spotkania w parku. A przecież dzięki swoim zawodowym możliwościom, doskonale wie o jego sekretnych i trywialnych miłostkach. Nie czyni jednak z tej wiedzy użytku. Ostatecznie porzuca myśl o arystokracie i przystaje na małżeństwo z panem Mudge, który jako jedyny należycie docenia jej spryt i przenikliwość. Tym samym kobieta znowu pozostaje w pozycji niespełnienia. 

Analiza dwu pierwszych tekstów zbioru daje nam odpowiedź, co w tamtym czasie najbardziej interesowało Henry’ego Jamesa. Chodzi rzecz jasna o jego bohaterki. Tę tezę potwierdzają kolejne teksty zaprezentowane w „Historiach drobnoziarnistych”. W opowiadaniu „Julia Bride” autor przyjął w pełni kobiecy punkt widzenia. Prawie cała narracja ma formę trzecioosobowego monologu wewnętrznego, prowadzonego przez inteligentną i wrażliwą kobietę. Akcja skonstruowana została jako dynamiczny zapis ocen, analiz i kalkulacji Julii. To inna postać, niż ta znana nam z poprzednich historii. Julia ma imię, jest urocza, obyta w świecie i niezależna finansowo. Jest kobietą wolną, wyposażoną w świadomość mechanizmów społecznych. James ukazuje w tej noweli zderzenie postaw „nowej kobiety” z przestarzałymi i sztywnymi zwyczajami ówczesnego szanowanego grona społeczeństwa Nowego Jorku. 

Jeszcze inaczej jest z tytułową bohaterką opowiadania „Mora Montravers”. James w osobie Mory prezentuje protagonistkę wyposażoną w siłę, w przeciwieństwie do uprawianego wcześniej przesądu damskiej ofiarności. Bohaterka została tu opisana niemal wyłącznie z zewnątrz, jako projekcja cudzej imaginacji. Obserwujemy myśli i starania jej opiekunów – Sudneya Traffle’a i jego żony Jane. Oboje starają się jej pomóc, popadając jednocześnie w pułapki stereotypów – Jane uznaje Morę za żyjącą w grzechu niewdzięcznicę, Traffle’a interpretuje jej zachowanie jako chęć doświadczenia artystycznej przygody. Ostatecznie obie wersje okazują się błędne, a jedynym życiowym celem Mory jest chęć bycia wolną, wyjście poza ograniczenia narzucane jej przez zwyczaje poparte wieloma wiekami historii.

Swoistym zwieńczeniem dociekań autora nad sferą kobiecości jest „Jakaś historia”. To symboliczna fraza, gdzie głównymi figurami są „kobieta uczciwa” i „kobieta zepsuta”. James prowadzi dialog ze samym sobą, świadomie odwołując się bardziej do kategorii moralnych, niż do właściwych postaci. Kluczową rolę w dramacie odgrywa pułkownik Voyt – kochanek jednej z kobiet i recenzent książek drugiej. Bohaterowie swój czas spędzają głównie na debacie o literaturze i życiu. Dywagują o wzorcach kulturowych, określających podział ról w obu sferach. Dochodzą do wniosku, że wyłącznie namiętne i rozwiązłe francuskie romanse, są historiami wartymi opowiedzenia. Jakby w opozycji do tego zdania, James każe nam skupić swoją uwagę na kobiecej historii, która inaczej nie zostałaby dostrzeżona, na tej spokojnej i uczciwej jednostce. W ten sposób, na naszych oczach historia kobiety uczciwej staje się historią godną literatury. 

Choć Henry’ego Jamesa pamiętać będziemy głównie z jego największych powieści, nie należy deprecjonować wartości jego literackich miniatur. Amerykański pisarz był komentatorem wielu różnych problemów społecznych, z których prawa kobiet wybijają się na wierzch recenzowanego zbioru. Jak pisze w posłowaniu tłumaczka książki Barbara Kopeć-Umiastowska „Późne teksty Jamesa są pełne zastygnięć i znieruchomień, ale także raptownych gestów, które krążą wokół nieuchwytnej przeszkody, przyciągającej ją z magnetyczną siłą; pisarskich natręctw, sugerujących niemal kompulsywną skłonność, by zawrócić i raz jeszcze przyjrzeć się czemuś, co stawia opór i nie daje się ostatecznie rozstrzygnąć. Fascynujące jest przede wszystkim tytułowe drobne ziarno – współczująca precyzja, z jaką James ukazuje pułapki, zastawiane na bohaterki przez złudnie postrzeganą rzeczywistość, a także jego rosnąca koncentracja na możliwościach wyrwania się z opresji”. Są więc „Historie drobnoziarniste” swego rodzaju komentarzem do roli płci pięknej w dawnej rzeczywistości, ale także empatycznym spojrzeniem na ludzkie bolączki, pożądania i marzenia. To prawdziwa podróż w mroki chaosu kobiecej duszy. Cenna o tyle, że napisana z punktu widzenia mężczyzny.

Recenzja "Dziennik Anne Frank" Ari Folman, David Polonsky

Wydawca: Stapis 

Liczba stron: 162

Tłumacz: Alicja Dehue-Oczko, Kamil Budziarz

Oprawa: twarda

Premiera: 17 czerwca 2019 r. 

Anne Frank zmarła w lutym 1945 roku na tyfus w obozie Bergen-Belsen. W momencie śmierci miała zaledwie szesnaście lat. Z jej całej rodziny okres wojny przetrwał jedynie ojciec Otto Frank, który w 1947 roku opublikował dziennik swojej córki, wcześniej przechowywany przez Miep Gies, jedną z osób zaangażowanych w pomoc rodzinie. Od tamtej pory Dziennik Anne Frank został przetłumaczony na 70 języków, doczekał się interpretacji teatralnych i filmowych, a obecnie także komiksowych. 

Oryginalny Dziennik liczy sobie prawie pięćset stron. Naturalne zatem, że każda próba przeniesienia treści na kanwę innej formy sztuki wiąże się z cięciami. Stworzona przez Ariego Folmana i Davida Polonsky’ego powieść graficzna, nie jest adaptacją zapisków Dziennika, ale jego artystyczną interpretacją, wierną oryginałowi. Efekt prac  zachowuje więc układ pierwowzoru. W ten sposób autorzy nie pozbywając się wymiaru dokumentalnego swojego dzieła, mogli zwrócić uwagę na aspekty szczególnie ich interesujące. A są nimi bez wątpienia poczucie osaczenia, relacje rodzinne, dorastanie i humor. 

Właściwie od początku autorzy chcą nam pokazać, że Anne Frank to nie ikona, tylko typowa nastolatka: zbuntowana przeciwko rodzicom i ich uwielbieniu dla siostry, z poczuciem, że nikt jej nie rozumie, z żalem, że zabrano jej wszystkich wielbicieli, zajmująca się przede wszystkim analizą własnych ograniczeń, nastrojów i marzeń. Anne w każdej chwili swojego życia próbuje odszukać własną tożsamość. Dzięki niebywałej wyobraźni autorów możemy  zachwycać się graficznymi odwzorowaniami fantazji i emocji bohaterki, które naocznie udowadniają, jak ujmująco bezpośrednią, naturalną i  żywiołową osobą ona była. Folman i Polonsky nie pozwalają jednak zapomnieć, dlaczego tak naprawdę nadal wspominamy tę postać. Spomiędzy jej nastoletnich wynurzeń, zilustrowanych zdecydowaną kreską i wyraźną kolorystyką, wyłania się szara i mroczna realność okupacji i konieczności ukrywania się. Poczucie zagrożenia jest przedstawione bardzo namacalnie, jak chociażby wtedy, gdy Anne boi się bombardowania i ukrywa się w łóżku jedynej osoby, którą naprawdę kochała, albo gdy razem z rodziną obserwuje napad na ich magazyn.

W recenzowanej powieści graficznej istotną rolę odgrywa ukazanie relacji  między zamkniętymi na małej przestrzeni osobami (Anne znajduje się tam wraz z siostrą Margot, rodzicami Ottem i Edith, rodziną van Daan (Auguste i Hermannem oraz ich synem Peterem) i dentystą, Albertem Dusselem). Po przeniesieniu do Oficyny coraz częściej pojawiają się sąsiedzkie spory, do głosu dochodzi ludzka małość (świetnie ukazana przy sprzedaży futra – ostatniego symbolu damy) i dziwactwa związane ze wspólnym koegzystowaniem. Rozdźwięk potęguje narastający głód, frustracja, choroby pomocników. Folmanowi udało się uchwycić rozbrajający sarkazm, szczere wyznania, a także samokrytykę bohaterki. Efektem jest uzyskanie wielowymiarowego pejzażu wewnętrznego młodej, rozmarzonej, zgryźliwej, skłonnej do zabaw i żartów, a jednocześnie refleksyjnej i zakochanej dziewczyny, a także małej społeczności, która wystawiona na okrutną próbę, nie raz potknie się na nierównym gruncie człowieczeństwa. 

Zabawa w Dzienniku Anne Frank ma też inny, intertekstualny wymiar. Dzieło Folmana i Polonsky’ego odwołuje się do różnych figur i tekstów kultury, dzięki czemu także dorosły i znający historię odbiorca, będzie miał możliwość doszukiwania się kolejnych znaczeń. W tekście i ilustracjach dostrzec możemy chociażby odwołania do „Krzyku” Edvarda Muncha, portretów Katharine Hepburn, Ingrid Bergman, Bette Davis czy Marlene Dietrich, a także „Czasu apokalipsy” (gdzie podpułkownik William 'Bill' Kilgore mówił do kapitana Willarda „uwielbiam zapach napalmu o poranku” , który w komiksie przekształcił się na „uwielbiam zapach prochu strzelniczego o poranku”). Nie martwcie się jednak, jeśli tych ukrytych relacji się nie doszukacie. Dziennik Anne Frank jest w swojej formie bardzo atrakcyjny, dlatego chętnie sięgną po niego też dzieci, dla których może być to początek nowej drogi w nauce historii II wojny światowej. Mądre, piękne i wieloznaczeniowe – takie książki powinno się właśnie wydawać.