Recenzja "Niezwyciężony" Rafał Mikołajczak

Wydawca: Booka

Liczba stron: 236

Oprawa: twarda

Premiera: 25 listopada 2019 r.

Gdy w 1964 roku Jean-Paul Sartre otrzymywał Literackiego Nobla, czytelnicy do swoich rąk dostali szereg książek, które do dziś cieszą się zasłużoną pamięcią. Ernest Hemingway i jego „Ruchome święto”, „Konzaburo Oe i „Sprawa osobista”, Bohumil Hrabal i „Lekcje tańca dla starszych i zaawansowanych”, Saul Bellow i „Herzog”, Sławomir Mrożek i „Tango” czy Thomas Berger i „Mały Wielki Człowiek”. To tylko wybrane publikacje, które sympatycy literatury gatunkowej na pewne chętnie uzupełniliby o „Karaibską tajemnicę” czy „Charliego i fabrykę czekolady”. W tym samym czasie genialny krakowianin, Stanisław Lem, oddaje do druku dwie pozycje: „Bajki robotów” i „Niezwyciężony i inne opowiadania”. To właśnie w zbiorze opowiadań zawarto jedną z najważniejszych pozycji mistrza science-fiction, która stała się podstawą do stworzenia powieści graficznej Rafała Mikołajczyka o tym samym tytule.

Właściwie już na samym początku muszę zwrócić uwagę na dwie kwestie. Do tej pory nie rozumiem, dlaczego powieść Lema nie została zekranizowana. To idealny, gotowy produkt na superprodukcję. Po drugie jeszcze nie było tak, aby komiks, czy też powieść graficzna mnie wciągnęła. Owszem, potrafiłem zachwycać się grafiką, układem tekstu, dbałością o detal czy fabułą, nigdy jednak nie poczułem się pochłonięty. Z „Niezwyciężonym” było inaczej, co jest o tyle ważne, że samą historię dobrze znam z pierwowzoru. Rafał Mikołajczak stworzył dzieło kompletne, wierne oryginałowi i co ważne, zawierające specyficzny, klaustrofobiczny klimat. Otwierając jego książkę, od razu przeniosłem się do innej krainy, z której wcale nie chciałem wychodzić.

Fabuła „Niezwyciężonego” bazuje na kilku kluczowych toposach sztuki science fiction – podróży kosmicznej, badaniu planety, sztucznej inteligencji i próbie zachowania człowieczeństwa. Tytułowy Niezwyciężony to olbrzymi krążownik, który został wypuszczony poza ziemską orbitę w celu zbadania tajemniczego zniknięcia innej jednostki – Kondora. Horpach, Rohan i inni uczestnicy podróży (biolodzy, chemicy, fizycy, planetolodzy itd.), wyposażeni w nowoczesny sprzęt transportowy, żywność i tlen, udają się na pustynną i niezbadaną planetę Regis III. Tam muszą zmierzyć się z nieznaną im siłą, która wystawi na próbę ideę pojęcia człowieczeństwa. 

Tak u Lema, jak i u Mikołajczaka zachwycają portrety psychologiczne bohaterów. Autorzy nie potrzebują długich opisów aby oddać nastroje i wartości, którymi poszczególne postaci kierują się w życiu. Zwraca uwagę także stopniowe odkrywanie tajemnicy. Napięcie panuje od początku, aż do końca. Największym atutem powieści graficznej jest jednak jej wizualna strona. To obiektywne arcydzieło, które pokazuje nie tylko talent rysownika, ale przede wszystkim nieskończoną wyobraźnię  oraz umiejętność zaadaptowania historii do realiów współczesności. Wszystkie kadry oparte zostały na szczególe. U Mikołajczaka ważna jest nie tylko mimika i gesty, ale także proces tworzenia się mrocznych chmur, drobne elementy ruin miasta czy detale wąwozów lub pojazdów. Kadry wyrażone zostały w oszczędnej kolorystyce opartej na czerwono-pomarańczowej planecie i niebiesko-czarnym statku. Kreacja światłocieni jest naturalna i została doskonale podkreślona przez matowy, duży format. To nie jest zwykła historia, to wiarygodne i efektowne Uniwersum, które prosi się o przeniesienie na duży ekran.

Sięgając po „Niezwyciężonego” nie sądziłem, że dostanę interpretację klasycznego dzieła science-fiction, która pod względem jakości nie będzie ustępować oryginałowi. Jest tu wszystko to, co Lem chciał przekazać czytelnikowi – naukowe idee, innowacyjne pomysły, poczucie porzucenia i zagubienia, pytania o istotę relacji międzyludzkich, tajemnica, strach, klaustrofobia. Wszystko zobrazowane dokładnie tak, jakby nad oprawą graficzną pracowali specjaliści od efektów zastosowanych w „Blade Runner 2049”. Nie bardzo rozumiem, dlaczego to małe arcydzieło nie znalazło się w żadnym zestawieniu najlepszych książek graficznych 2019 roku.

Recenzja "Głodne kamienie" Rabindarath Tagore

Wydawca: CM

Liczba stron: 256

Oprawa: miękka

Premiera: luty 2020 r.

Wydawnictwo CM nie należy może do faworytów polskich mediów, ale trzeba przyznać, że w ich ofercie możemy znaleźć całkiem pokaźną grupę książek znanych i cenionych autorów. Mikołaj Gogol, Iwan Turgieniew, Victor Hugo,William Skahespeare, Anatole France, Michaił Bułhakow, Edgar Allan Poe czy Oscar Wilde, to tylko kilka nazwisk, przy których warto się pokłonić. Na początku 2020 roku do tego grona dołączył też, dziś już nieco przykurzony, Rabindarath Tagore ze swoim zbiorem opowiadań „Głodne kamienie”.

Wyjątkowość dzieł Tagore wynika wprost z jego doświadczeń i zainteresowań. A te były co najmniej nietuzinkowe. Urodził się 7 maja 1861 roku w Kalkucie jako najmłodszy syn, liczącej piętnaście osób familii. Wychował się w zamożnej rodzinie, dzięki czemu mógł odebrać wykształcenie oraz podróżować po świecie. Jako dwudziestodwulatek poślubił młodszą o trzynaście lat Mrinalini Devi. Gdy tej wybił dwunasty rok życia, urodziła im się córka Madhurilata. Już wtedy Tagore miał za sobą debiut. W 1887 roku opublikował w czasopiśmie literackim Bharati opowiadanie „Żebraczka”. W późniejszych latach sięgał także po wiersze, powieści, sztuki teatralne, nowele i eseje. Był też kompozytorem, o czym warto pamiętać. Stworzył ponad dwa tysiące pieśni i hymnów, a dwa z nich: „Jana Gana Mana” i „Amar Shonar Bangla” są do dziś hymnami narodowymi odpowiednio Indii i Bangladeszu. W latach dwudziestych XX wieku zajął się malarstwem i z powodzeniem wystawiał swoje prace w Berlinie, Monachium, Moskwie, Paryżu czy Nowym Jorku. Założył też uczelnię, pisywał podręczniki i nakręcił film, który w kiepskiej wersji można bez problemu znaleźć w Internecie. W 1913 roku otrzymał Literackiego Nobla  za „pełne głębokiego uczucia, oryginalne i przepiękne wiersze, w których z wyjątkowym mistrzostwem wyraziło się jego myślenie poetyckie, będące, według jego własnych słów, częścią literatury Zachodu”. Był pierwszym Azjatą i, jak dotąd, jedynym indyjskim pisarzem uhonorowanym tym wyróżnieniem.

„Głodne kamienie” to jedno z ostatnich dzieł Tagore, wydane w 1916 roku po angielsku i siedem lat później po polsku. Składa się na niego ponad dwadzieścia opowiadań pisanych w różnych momentach życia autora. Warto tu zaznaczyć, że twóca dramatu pt. „Poczta” urodził się w początkowym okresie Renesansu Bengalskiego, w przyszłości stając się jednym z najznamienitszych jego przedstawicieli, obok Ishwara Chandra Widjasagara, Bankima Chandra Chatterjee czy Raja Ram Mohan Roy (niestety według mojej wiedzy na polski nieprzekładanych). Był to okres ożywienia życia społecznego, politycznego i kulturalnego, w szczególności zaś literackiego. Popularnością cieszyły się takie wartości jak: równość społeczna, emancypacja kobiet, powszechna oświata, modernizacja gospodarcza czy zmiana modelu rodziny. Przedstawiciele tego nurtu postulowali powszechny obowiązek szkolny dla dziewcząt, zlikwidowanie zwyczaju pardy, zniesienie mody na palenie wdów na stosach pogrzebowych mężów, prawo do powtórnego małżeństwa dla owdowiałych kobiet czy wdrożenie zakazu wydawania za mąż dzieci oraz wielożeństwa. I choć sam Tagore poślubił dziewięciolatkę, a swoje dwie córki wydał za mąż w wielu dziesięciu i piętnastu lat, z większością zaleceń Renesansu Bengalskiego się zgadzał i obficie wplatał w swoją twórczość. 

 Te postulaty widać także w opowiadaniach zebranych w tomie „Głodne kamienie”. Bohaterki Tagore to często kobiety niezależne. W „Maszi” żona umierającego męża, mimo sprzeciwu szwagierki, wyrusza do swojej rodziny, aby móc uczestniczyć w uroczystości annaprasam. W „Był sobie król” Tagore odwraca role – rozeźlony król przysięga, że poślubi swoją piękną córkę pierwszemu mężczyźnie, którego ujrzy na progu domu. Tak też się dzieje, a wybrankiem zostaje siedmioletni chłopiec. W „Powrocie” pisarz nakreśla obraz samotnej matki, która nie daje sobie rady z wychowaniem niesfornego Fatika. Dopiero jego wyjazd, samotność i lokalny ostracyzm, wypełnią go utęsknieniem i miłością do rodzicielki. Kwestię wielożeństwa pięknie portretuje „Kuma”. Jest to opowieść o młodej mężatce, która po urodzeniu martwego dziecka zaczyna tracić wzrok. Leczona nieudolnie przez swojego męża, studenta medycyny, po pewnym czasie ślepnie całkowicie. Po latach takiego małżeństwa, znudzony mąż znajduje sobie inną miłość. W „Śmierci Kadambini” Tagore ukazuje ducha kobiety, która po śmierci została wyniesiona do spalenia na brzeg rzeki. Ów duch nie wiedząc co ze sobą czynić wyrusza w podróż do mieszkania przyjaciółki. Nie można też pominąć wątku pogłębiania wiary przez kobietę, ukazanego w „Uratowanej”.

Kwestia emancypacji kobiet nie jest jedyną, do jakiej odwoływał się Noblista. Równie ważna była dla niego krytyka polityki przypochlebiania się Anglikom („Koronujemy cię na króla”), chęć ukazania realiów życia na prowincji bengalskiej („Babu z Najandżor”), chęć podjęcia rozważań na temat miłości niespełnionej („Noc ziszczenia”), chęć poruszenia problemu nienawiści, przemocy i nietolerancji wpisanych w pojęcie patriotyzmu („Odwet”) oraz odwołanie się do legend i wierzeń lokalnych („Szkielet”). Motywów jest tu jeszcze więcej, a każda historia domaga się indywidualnej, pogłębionej interpretacji. Rabindranath Tagore był największym indyjskim humanistą. W swoich opowiadaniach wysławiał dobro, miłość i szacunek dla drugiego człowieka. W wielu narracjach stanowczo sprzeciwiał się konserwatyzmowi, tradycyjnej zaściankowości, ksenofobii i wątpliwym wartościom moralnym. Bohater Tagore to człowieka empatyczny, nawet jeśli popełnia błędy. Pisarz upatruje w nim boskich cech, wierzy że każda istota jest kreatorem swojego własnego przeznaczenia. Najbardziej godnym zaufania jest jednak młody człowiek, bo to w nim należy upatrywać nadziei na wyjście z panującego, błędnego systemu. W tym sensie proza Tagore, nawet jeśli pisana już dzisiaj w nieco archaiczny sposób, pozostaje aktualna. Jego przypowieści mają moc uniwersalizmu, szybko adaptują się do różnych czasów i przestrzeni. Zatem na pytanie, czy czytać „Głodne kamienie”, odpowiem innym pytaniem – Czemu jeszcze tego nie zrobiliście?

Recenzja "Zapiski dla zabicia czasu" Yoshida Kenkō

Wydawca: Karakter

Liczba stron: 184

Tłumaczenie: Henryk Lipszyc

Oprawa: twarda

Premiera: 17 lutego 2020 r.

„Zapiski dla zabicia czasu” reklamowane są jako klasyka japońskiej literatury konfesyjnej. To sformułowanie każe ująć książkę Yoshidy Kenkō w jednym rzędzie z „Zapiskami z pustelni” Kamo no Chōmei (w Polsce ukazały się fragmenty pod tytułem „Zapiski z szałasu” wydane w antologii „Dziesięć tysięcy liści” z 1961 roku) oraz „Zapiskami spod wezgłowia, czyli notatnik osobisty” (wydanymi przez Wydawnictwo Akademickie Dialog). Zjawisko konfesji, czyli inaczej mówiąc wyznania, funkcjonuje w literaturze światowej właściwie od początków jej tworzenia. Już Św. Augustyn stworzył swoje „Wyznania” w czwartym wieku po Chrystusie. Wśród słynnych autorów sięgających po tę technikę można wymienić: Jeana-Jacquesa Rousseau, Williama Wordswortha, Georga Byrona i wielu innych. Konfesja łączy prozę, poezję i filozofię. Kluczowe dla tej formy kształtowania myśli są wątki biograficzne. Autorzy zdradzają tu tajne myśli i sekrety po to, aby dobrze poznać swoje wnętrze i poukładać świat złożony z milionów niewiadomych w jedną, czytelną także dla odbiorcy całość.

Słynne „Tsurezuregusa” („Zapiski dla zabicia czasu”) powstawały w latach 1330-1331 czyli prawie 700 lat temu. Królem Polski był właśnie Władysław Łokietek, a jego najmłodszy syn – Kazimierz Wielki, kończył w kwietniu dwudzieste urodziny. Yoshida Kenkō, który pierwotnie nazywał się Urabe no Kaneyoshi, wywodził się z szanowanej rodziny kapłanów sintoistycznych. Przez kilkanaście lat służył na dworze cesarskim, gdzie pełnił między innymi rolę poety, twórcę wierszy z gatunku tanka (W okresie gwałtownych zmian politycznych i społecznych zdobył uznanie i tytuł jednego z czterech Królów Poezji Japońskiej w szkole Tameyo rodu Nijo). To z tego talentu zasłynął za życia i umierając z pewnością nie wyobrażał sobie, że kilka wieków później będzie w Polsce kojarzony z zupełnie innym dziełem. Yoshida Kenkō w wieku niespełna trzydziestu lat, porzuca dotychczasowe życie i wstępuje do buddyjskiej sekty Tendai. Oddaje się medytacji, wędruje po wschodnich prowincjach Japonii, a ostatecznie zostaje pustelnikiem – najpierw na górze Hieizan, później na Narabigaoka w pobliżu Kioto, na koniec w pobliżu góry Kunimiyama w prowincji Iga. Posiadał rozległą wiedzę z zakresu literatury chińskiej i japońskiej oraz był autorytetem w sprawach ceremonii i obrzędów dworskich, czego dowodem są liczne odwołania zawarte w niniejszym tomie.

„Zapiski dla zabicia czasu” nie mają jednolitej struktury. Składają się z jednozdaniowego wstępu i 243 szkiców różnej długości, od kilku zdań do kilku stron. Dobrane zostały na zasadzie skojarzeń lub przeciwieństw, co przywodzi na myśl metodę komponowania renga, czyli technikę pisania przez więcej niż jednego autora. Książka dotyka kilku istotnych kwestii: buddyzmu, poezji, rożnych zdarzeń, przyrody i sposobów postępowania – całościowo zaliczanych do gatunku zuihitsu. W odróżnieniu od klasyka Sei Shonagon, w którym notowała spostrzeżenia i szkice z życia, Kenko formułuje refleksje wypływające z empirii, ostrzej też ocenia dziejące się wokół niego zdarzenia. Autor dostosowuje swój styl w zależności od poruszanego tematu, co stanowiło nie lada wyzwanie dla tłumacza. Gdy rozmyśla nad jakąś kwestią, posługuje się zjaponizowanymi zwrotami chińskimi, gdy zaś nakreśla wspomnienia lub przedstawia nastroje danej chwili posługuje się czystą japońszczyzną. Jego zdania są krótkie, urodziwe i klarowne, a myśli głębokie, jakby wypływały z głowy prawdziwego filozofa. Czasami jednak, czuć w słowach Kenko nutę dworskiej pogardliwości względem ludzi prowincji – pozostałość młodzieńczego wychowania.
                         
„Zapiski dla zabicia czasu” są dla mnie przede wszystkim źródłem wiedzy o życiu w innych czasach. Traktuję tę książkę jako punkt wyjścia do moich własnych przemyśleń na temat zmieniającej się formy i środków wyrazu podejmowanych przez różnych autorów  literatury japońskiej. To także niezastąpiony zbiór mądrości, aktualnych w każdym czasie i miejscu (np. „To głupota strawić całe życie w nieustannej pogoni za sławą i bogactwem”) . Książka, którą warto smakować powolnie i często do niej wracać. Pięknie wydana, stanowi idealne uzupełnienie każdej szanującej się biblioteczki.

Recenzja "Opowieści niesamowite z języka niemieckiego" Johann Wolfgang Goethe, Heinrich von Kleist, Ernst Theodor Amadeus Hoffmann, Heinrich Mann, Thomas Mann, Gustav Meyrink, Oskar A.H. Schmitz, Paul Ernst, Hanns Heinz Ewers, Paul Rohrer

Wydawca: PIW

Liczba stron:  610

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Emilia Bielicka, Felicjan Faleński, Zbigniew Fonferko,Maria Gero-Rożniewicz, Leonia M. Gradstein, Karol Irzykowski, Maria Kurecka, Halina Leonowicz, Stefan Lichański , Gabriela Mycielska, Edyta Sicińska, Stanisław Średnicki

Premiera:  26 lutego 2020 r.

Literatura niesamowita, właściwie od zarania swojego gatunku, należała to typu podrzędnego, przynajmniej w jej społecznym odbiorze. Pierwsze próby ukazania grozy spotykamy już w Starożytności. W „Słowniku mitologii greckiej i rzymskiej” odnaleźć możemy między innymi boginię strachu (Empusę), potwora pożerającego dzieci i młodych mężczyzn (Lamia), czy wielogłowego węża wodnego (Hydrę lernejską). Właściwa narracja przepełniona strachem i widmowością, rozkwitła jednak dużo później i w zupełnie innym miejscu na Ziemi. Przyjmuje się, że to gotycyzm, którego pierwszym ważnym dziełem było „Zamczysko w Otranto” Horacego Walpole’a, dał początek współczesnej literaturze grozy. Historia wydania tej książki najlepiej pokazuje, jak negatywnie odbierana była powieść niesamowita już w XVIII wieku. Gdy w 1764 roku Walpole decydował się na premierowy wydruk, z premedytacją pominął nazwisko autora. Popularność książki zmusiła go do przygotowania kolejnego nakładu, tym razem przypisanego fikcyjnemu autorowi - Onuphria Muralto. Dopiero trzecia próba pozwoliła synowi pierwszego premiera Wielkiej Brytania na ujawnienie swojej własnej osoby. Od tego czasu pisarze coraz chętniej sięgali po narzędzia typowe dla książek niesamowitych, czyli chęć eksploatowania sytuacji w różny sposób nierzeczywistych, niemożliwych do odnalezienia w sferze empirycznych doświadczeń czytelnika. Szczytowym osiągnięciem gotycyzmu, a przy okazji punktem zwrotnym dla całej literatury grozy był 1796 rok i powieść „Mnich” Matthew Gregory'ego Lewisa. Niespełna dwudziestoletni pisarz, tworząc swoją książkę w niecałe 10 tygodni, musiał spotkać się z potężną krytyką. Tematyka paktów z mocami nieczystymi, gwałtów, kazirodztwa czy inkwizycji szokowała, ale też stanowiła niewyczerpane źródło inspiracji. „Mnich” zgrabnie łączył niesamowitość z dużym natężeniem emocji i fabularną strukturą, dzięki czemu czytelnicy nie traktowali grozy już tylko jako przypowiastki. I tak właśnie gotycyzm stał się inspiracją dla romantyków.

Zanim jednak świat poznał najważniejszy utwór Lewisa, Johann Wolfgang Goethe wydał zbiór „Unterhaltungen deutscher Ausgewanderten”, z którego pochodzi pierwsze opowiadanie zamieszczone w „Opowieściach niesamowitych z języka niemieckiego”. „Historia neapolitańskiej śpiewaczki” to prosta relacja o nieszczęśliwej miłości, która kończy się w dość nieoczywisty sposób. Czuć w niej jeszcze tę dawną, nienasiąknięta emocjami, chęć opowiedzenia prawdziwych zdarzeń przy wykorzystaniu fantastycznych narzędzi. Więcej tu gawędziarstwa i atmosfery bardowskiego podania przy kominku, niż realnej grozy. Nie inaczej jest zresztą z narracją kolejnych zamieszczonych w tomie opowiadań. Ludwig Tieck, Heinrich von Kleist oraz Friedrich de la Motte Fouqué, zdecydowanie bardziej mówią, niż kreślą ramy znanego nam horroru. Dopiero Ernst Theodor Amadeus Hoffmann i jego słynny „Piaskun” udowadniają, że literatura grozy może być czymś więcej, niż tylko zapleczem dla literatury poważnej. Nie mogło być jednak inaczej. Przecież do czerpania inspiracji z tej pracy przyznawali się tacy twórcy jak: Edgar Allan Poe, Howard Phillips Lovecraft, Gustav Meyrink (jego tekst też znajduje się w tym zbiorze) czy Stefan Grabiński. Hoffmann nie tworzy już tylko prostych fabuł opartych na realnych bądź zasłyszanych legendach. Materiał do swoich opowieści czerpie między innymi z legend średniowiecznych, z baśni braci Grimm, czy wreszcie z „Księgi tysiąca i jednej nocy”. Dzięki rozłożeniu akcji noweli na płaszczyznę codzienną i ponadzmysłową, zacierają się granice między światem rzeczywistym i fantastycznym. W pewnym momencie czytelnik sam już nie wie, co jest prawdą, a co fałszem.

Hoffmann nie jest jedynym, którego nazwisko należy wymienić wśród ważnych postaci niemieckojęzycznej literatury grozy. Niedawno wydany zbiór przypomina nam między innymi, że po ten typ działalności artystycznej sięgali: Thomas Mann, jego starszy brat Heinrich, Hanns Heinz Ewers, Wilhelm Hauff, Paul Heyse czy Friedrich Gerstäcker. Jest więc w tym gronie dwóch Noblistów. Książka przypomina także o pisarzach dzisiaj już praktycznie zapomnianych: Ludwigu Bechsteinie, Georgu von Schlieben czy Paula Rohrerze. O tym, jak różną tematykę zdecydowano ukazać się w tych ponad dwudziestu opowiadaniach, najlepiej zaświadczają sugestywne tytuły: „Mandragora”, „Posąg z marmuru”, „Opowieść o statku upiorów”, „Czarny pająk”, „Chłopiec na widłach”, „Kochanka szatana”, „Majak” czy „Rozpustna mniszka”. Są tu opowieści wyraziste i przepełnione duchem oniryzmu, pisane rozwlekle lub w sposób skondensowany, romantyczne i efekciarskie, wykorzystujące psychologię postaci oraz opierające swoją siłę na różnych zjawach. Im dalej w głąb książki, tym coraz wyraźniej widać, że bliżsi nam współcześnie autorzy starają się mówić nowymi metodami o starych koszmarach i lękach. Właśnie tak najlepiej patrzeć na ten zbiór – przekrojowo, jako na tom ukazujący pewne zjawisko kulturowe.

Oprócz tego, że „Opowieści niesamowite z języka niemieckiego” są ciekawym, panoramicznym zestawieniem tekstów, dają one niemałą czytelniczą radość i satysfakcję. Nie zawsze jest to tylko i wyłącznie kwestia znalezienia rozrywki i chwili oderwania się od konwencjonalnej rzeczywistości. Czasami, jak chociażby w tekstach Manna czy Heyse, mamy do czynienia z prawdziwymi literackimi labiryntami. Inne opowiadania, choć niekoniecznie służą to kontemplacji, wykazują silne tendencje refleksyjne w manifestowaniu swojej intertekstualności. Cenię ten zbiór także za jego opracowanie. Szacunek budzi merytoryczny wstęp Gerarda Koselleka oraz, chyba jeszcze lepsze posłowie Macieja Płazy, który w kilkunastostronicowym eseju porządkuje wszystko to, co właśnie przeczytaliśmy. Na uznanie zasługuje też grono doświadczonych tłumaczy, którzy odświeżyli tekst pierwowzoru i nadali mu nowe, jeszcze bardziej klimatyczne i tajemnicze brzmienie. Całości dopełnia nienaganna redakcja i ciekawe noty biograficzne pisarzy.  Oby więcej takich wydań w Polsce.

Recenzja "Śmierć Jezusa" John Maxwell Coetzee

Wydawca: Znak
 
Liczba stron: 304

Oprawa: miękka

Premiera:  26 lutego 2020 r.

John Maxwell Coetzee chwilę temu skończył 80 lat. W swoim literackim życiu osiągnął praktycznie wszystko co można – otrzymał wyróżnienie Prix Femina, dwukrotnie Nagrodę Bookera oraz Nagrodę Nobla. Stał się też klasykiem porównywanym z Josephem Conradem i Gabrielem Garcią Marquezem, co jest prawdopodobnie cenniejsze niż wszystkie wymienione nagrody razem wzięte. W przypadku południowoafrykańskiego pisarza nie można mieć wątpliwości – jego proza nie zginie, będzie żyć własnym życiem, kolejne pokolenia będą ją czytać na nowo i doszukiwać się w niej wartości uniwersalnych i aktualnych dla ich egzystencji. 

Nie byłoby tego wszystkiego gdyby nie dwie specyficzne cechy autora. Mam tu na myśli konsekwencję i osobliwość. Dr Sławomir Masłoń z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, twórca opracowania „Coetzee. Przewodnik Krytyki Politycznej” zwraca uwagę na najważniejsze tematy poruszanego przez autora „Hańby” – „kolonializm, rasizm oraz wewnętrzne sprzeczności i napięcia członków współczesnych, liberalnych społeczeństw”. Z kolei Komitet Noblowski w uzasadnieniu swojej decyzji tak zwrócił się do laureata  Z intelektualną uczciwością i głębokim uczuciem, za pomocą prozy o lodowatej precyzji, zdarł Pan maski naszej cywilizacji i odkrył topografię zła”. Te cechy kroczą za autorem od jego debiutu. Nigdy nie pisał koniunkturalnie, ani pod publikę. Jego książki nie chcą się nikomu przypodobać. Poruszana tematyka nie zawsze mówi to, co odbiorca chciałby przeczytać. Naturalnym odruchem po lekturze jest odrzucenie i niechęć, wywodzące się wprost z uczucia niepokoju i zaskoczenia, w jakie zostaliśmy wplątani. 

Nie inaczej jest ze „Śmiercią Jezusa”. Książka wieńczy trylogię jezusową i przystępując do lektury warto sobie z tego faktu zdawać sprawę. Nie chodzi tu nawet o jakieś powiązania, sylwetki bohaterów czy podobieństwa krain, w jakich dzieje się akcja. Te korelacje zostawmy uczonym. Podkreślam to, aby już na starcie zauważyć, jak wiele te książki dzieli. I choć nie będę zdradzał szczegółów (no może trochę!), dopatruję się w tym aspekcie jednego z możliwych kluczy interpretacyjnych. W swojej najnowszej książce autor otwarcie odwołuje się do Pisma Świętego. Nie trudno też przypisać bohaterom odpowiednie role. Młody Dawid, buntownik z wyboru, za głosem którego podążają inni, jest tu tytułowym Jezusem. Przybrany ojciec Simon, za wszelką cenę chciałby sprostać roli do jakiej został powołany. Stara się opiekować rodziną, co nie zawsze przynosi dobre skutki. Jego tymczasowa partnerka, przybrana matka Simona, ma pełnić rolę Marii, choć do cnotliwości i silnego charakteru jej daleko. Są też inni – nauczyciel w szkole tańca, właściciel domu dziecka, nawrócony złoczyńca Dmitri, przewodniczka w nauce, koledzy. Każdy ma tu swoje zadanie i symboliczną misję. 

Zaryzykuję i nazwę tę książkę fałszywą. Nie mam tu bynajmniej na myśli oszustwa skalkulowanego, ani obliczonego na naiwność czytelnika. Jest wręcz przeciwnie. „Śmierć Jezusa” od samego początku oszukuje nas oczywistością skojarzeń. Czy naprawdę powinniśmy wierzyć w biblijny wymiar książki? Czy Coetzee chciał nam tylko przypomnieć to, co wieki temu zapisali ewangeliści? Czy ta historia jest zwykłą metaforą wiary? Uprzedzając nieco fakty dla tych, którzy nie czytali – wcale tak nie jest. Ta książka jest jak labirynt z kilkoma wyjściami. Po drodze wielokrotnie się potkniemy, dojdziemy do ślepego zaułka, będziemy musieli  się cofać, i próbować na nowo, by ostatecznie trafić do krainy, która wcale nam się nie spodoba. Podkreślę to jeszcze raz, Coetzee nie jest autorem, który pisze książki ładne, ku pokrzepieniu serc, albo ku nauce czegokolwiek. Jego świat jest hermetyczny, sztuczny, oderwany od realiów. Niejednokrotnie doznamy uczucia, że wybrane rozwiązanie jest po prostu chybione, bezsensowne, niezgodne z prawem ludzkim i bożym. A jednak ono istnieje, ma za zadanie obnażyć nam nasze stereotypowe i utarte myślenie. Pisarz z Południowej Afryki wyprzedza nasze refleksje o dwa kroki i zamiast tworzyć dzieła wciągające i wewnętrznie harmonijne, kreuje światy podłe. To gra bez końca, literackie perpetum mobile, dzieło pozbawione klarownych konkluzji i oczywistych rozwiązań. Same metafory są skonstruowane tak, że w momencie gdy coś nam się w głowie ułoży, odkryjemy światełko w tunelu, zaraz wszystko wali się z jeszcze większą siłą

Po lekturze czułem się jak Don Kichot (którego w książce jest zresztą całkiem sporo). Próbowałem przedrzeć się przez zasieki wiatraków ustawione przez autora, w celu znalezienia tego jednego ukrytego sensu, tego jednego właściwego ustawienia znaczeń. Tak jak u bohatera Cervantesa, tak i u mnie ta walka z góry skazana jest na pożarcie. Poczułem się oszukany i zdradzony. Przyzwyczaiłem się, że książki mają jasną interpretację, a nawet jeśli są jej pozbawione, zawsze istnieje jakieś logiczne wyjaśnienie. Tu jest inaczej. I znowu Coetzee mnie odrzucił, znowu się na niego obraziłem, a książkę chciałem skrytykować najlepiej, jak potrafiłem. Miałem zacząć od tego, że Maria nigdy by tak nie postąpiła, a skończyć na trywializacji języka. Tylko, to tak już po czasie, zdałem sobie sprawę jak niewielu pisarzy wzbudza u mnie tak skrajne emocje. Jak niewiele książek i sytuacji zapamiętuję i noszę w sobie przez lata. O jak niewielu pisarzach mogę powiedzieć „jego styl mnie wkurza”. A Coetzee to ma. Dlatego dostał Nobla, dlatego jest klasykiem i dlatego trzeba go czytać. Nawet jeśli nie wszystko od razu zrozumiemy.

Recenzja "Polska przydrożna" Piotr Marecki

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 200

Oprawa: miękka

Premiera:  8 kwietnia 2020 r.

Piotr Marecki zdecydował się na niecodzienny wieczór kawalerski. Gdy wszyscy biegali po sklepach szukając dostępnych wentylatorów, on wsiadł w swojego Opla i ruszył. Przez 15 dni przejechał prawie 5000 kilometrów polskimi bezdrożami. Unikał tras szybkiego ruchu, miast, skupisk ludzi i wszelkich oznak cywilizacji. Zamiast o globalnym świecie, wolał myśleć o rozpadających się budynkach, w miejsce znanego i wygodnego życia, włożył improwizację i niepewność znalezienie noclegu, choćby w najbardziej podłym obiekcie. 

A wszystko zgodnie z własnymi przekonaniami i przyzwyczajeniami. Pokonując kolejne kilometry, mimo trudu i upału trzyma się kurczowo swojego less waste, pomysłu na relacjonowanie kolejnych odkryć w mediach społecznościowych, unika długich spacerów i dróg krajowych. Jedzie po rozwalonych płytach, zapuszczonych polach, dróżkach leśnych. Kąpie się bladym świtem nago w jeziorze, fotografuje rozpadające się obiekty, zwraca uwagę na dziwne nazwy miejscowości. Szuka ludzi, którzy chcą mówić, choćby ich słowa nie układały się w żadne sensowne zdania. Nie ocenia, nie aranżuje, nie wywyższa się. Pokazuje nam inną Polskę. Ludzi i miejsca, które zatrzymały się w czasie kilkadziesiąt lat temu.

To żaden kalejdoskop dziwactw ani przewodnik turystyczny. Nie ma tu bajecznych widoków, pięknych Polek, niecodziennych budowli ani numerów tras. Jest za to całkiem sporo gwary i ludzi starszych, którzy narzekają, że młodzi wolą wyjechać do miast, za lepszymi perspektywami. Są i Gigusie z Korsz, którzy ciągają człowieka po opuszczonych stacjach kolejowych i nie przepuszczą okazji aby opowiedzieć wszystkiego co wiedzą o konsolach. „Polska przydrożna” to dla mnie przede wszystkim książka o różnicy kultur. O odmiennym sposobie myślenia i postępowania. Podczas gdy w mieście za standard należy uznać wegetarianizm, na odległych wsiach ludzie od kilku lat myślą o tym, jak pozbyć się niepotrzebnego znaku coca-coli. Gdy nasz świat pędzi, a my nie chcemy uronić choćby minuty, gdzieś na wschodzie Polski w lokalnym barze miejscowi raczą się kolejnymi piwami i opowiadają sobie, która z klientek ma najlepszy tyłek. W momencie naszego tworzenia maili, odbierania telefonów, zaliczania kolejnych deadlineów, oni wciąż wymyślają przy ognisku kolejne historie o nawiedzonych domach. I nieważne że raz zdarzyło się tam zabójstwo dzieci a innym razem samobójstwo. Liczy się legenda, która nie może być stała. 

Dwa światy, niezliczona ilość filozofii życiowych. Pozornie niewiele tu mądrości. Ot nazwy wsi, spotkani właściciele noclegowni, podwożeni pijacy, puszczane gołębie. No i te zdjęcia, robione jakby od niechcenia: stacje benzynowe w stylu Teksasu, napisy na budynkach (Welcome to Piekło), świątynie ukryte w byłych obiektach przemysłowych, ozdoby z opon, stada krów na drodze. Ale to wszystko tylko pozorne. „Polska przydrożna” to przede wszystkim dokument, którego aktualność będzie wzrastać z każdym kolejnym rokiem, z każdą dekadą. Już widzę, jak za sto lat (jeśli dotrwamy jako ludzkość), jakiś młody mieszkaniec Krakowa dokopie się do tej książki i ze zdziwieniem odkryje, że ludzie kiedyś używali taki relikt przeszłości jak instagram. Nie mówiąc już o tych osobach, którym wciąż brakuje wody. To też książka o relacji z drugim człowiekiem i o podziałach, które chcąc nie chcąc, ciągle się pogłębiają. Bez udawania, bez tworzenia fikcji i robienia z siebie superhero. Aż chce się wsiąść w swojego Opla i ruszać w ten inny świat. W ten stary, wspaniały świat.

Recenzja „Zrolowany wrześniowy Vogue” Jarek Skurzyński

Wydawca: Korporacja Ha!art

Liczba stron: 136

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera:  27 kwietnia 2020 r.

Na okładce książki Jarka Skurzyńskiego „Zrolowany wrześniowy Vogue” widzimy grafikę ukazującą dwóch mężczyzn trzymających się za krocze. Jeden jest smutny, drugi przeciwnie, kipi entuzjazmem. Całość jest wyjątkowo czytelna i nie pozostawia złudzeń. Obietnica książki o seksie w męskim wykonaniu, zostaje zresztą wypełniona. Zagęszczenie orgazmów, wybuchów i penetracji ustąpić może w literaturze tylko osiągnięciom Bukowskiego (chociaż ten jednak preferował opisywanie kobiet). Przynajmniej biorąc na warsztat literaturę nieco poważniejszą. Tak jak jednak autor „Szmiry” wciąż zyskuje nowych czytelników, tak i proza Jarka Skurzyńskiego powinna trafić do gustu sporej grupie odbiorców. I nie mam tu na myśli wyłącznie członków społeczności LGBT, ale też ludzi, chcących zrozumieć otaczający nas świat. Nawet jeśli ten świat nie do końca pokrywa się z ich wartościami.

W swojej niewielkiej książce pisarz ze Szczecina przygląda się losom pewnego młodego mężczyzny. Przede wszystkim to homoseksualista, choć ten fakt nie wyjaśnia wszystkiego, co się z nim dzieje. Jest młody, przystojny, lubi się dobrze ubierać, ma dużo znajomych. Pozornie wszystko jest na swoim miejscu. Pozory czasem lubią mylić, o czym przekonujemy się już na początku powieści, gdy naszemu narratorowi potencjalny kochanek gasi papierosa na dłoni. Ta sytuacja nie będzie jakąś dźwignią do nagłych zmian. W życiu młodego homoseksualisty, który za wszelką cenę chciałby znaleźć właściwego partnera, nie ma mowy o stagnacji czy spoczynku. Nawet ucieczka za granicę niczego nie zmieni. Może i będzie mniej prześladowania i napaści na ulicach, ale tego co najważniejsze tak czy siak zbudować się nie uda.

Z tej małej powieści przebija pewna monotonia, obecna zarówno w dość przewidywalnych poczynaniach bohatera, jak i w powtarzanych opisach nieszczęsnych znajomości z kolejnymi mężczyznami. Jednak to nie zwroty akcji czy maestria języka stanowią o wartości tej książki. Kluczem są tu wewnętrzne rozterki i zmagania bohatera, który w świecie pełnym seksu i promili szuka miłości, choć jednocześnie tak bardzo się jej obawia. Ten specyficzny prymitywizm i fokusowanie się na czynnościach najbardziej prostackich, buduje przekonujący autentyzm. Ufamy narratorowi, wierzymy w szczerość jego intencji, choć trudno czasami uważać je za moralne. Ów realizm podsycany jest przez nieustanny konkret. Skurzyński stroni od abstrakcji: nie ma tu eseistycznych dywagacji na temat męskiej natury czy charakterów, brakuje drobiazgowych opisów cech fizycznych, wszelkie wypełniacze (pogoda, praca, jedzenie, sąsiedzi itd.) zostały ograniczone do niezbędnego minimum. Czasami tylko pojawiają się sny, które potęgują wrażenie totalnego zagubienia. Zamiast tych wszystkich ornamentów, mamy określone zachowania konkretnych postaci – seks, porzucenie, tęsknota, seks, porzucenie tęsknota. Więcej tu relacjonowania ponurej codzienności niż refleksji. Uogólnienia czy inne filozoficzne wnioski praktycznie się nie trafiają, a prawdy głoszone powściągliwie przez narratora mają zwykle charakter gorzkiej ironii.

Dzięki temu zabiegowi udało się wykreować Skurzyńskiemu wizję świata bez roszczeń do obiektywności. Możemy się z nim nie zgadzać, ale nie mamy prawa odmawiać mu racji. „Zrolowany wrześniowy Vogue” przedstawia specyficzną perspektywę, która zasługuje na uwagę. Autor, słowami swojego bohatera, w łóżkowe (akurat łóżkowe akty są tu w mniejszości, niemniej z braku lepszego określenia, posłużę się nim) ekscesy i nocne popijawy wplata przemyślenia, które układają się w swego rodzaju manifest człowieka samotnego, nie mogącego ułożyć sobie życia według własnych marzeń. Także człowieka nierozumianego przez społeczeństwo i co gorsza mającego świadomość, że takiego zrozumienia nigdy nie zazna. Świat książki wypełniają tęsknota, wieczne poszukiwanie swojego miejsca, ucieczka od beznadziei dnia codziennego w innego rodzaju beznadzieję, a także błędy. Bardzo liczne błędy. Niekończąca się ścieżka tropienia innej rzeczywistości, której po prostu nie ma. Usuwając więc tropy poboczne, okrężne drogi i niuanse pozostanie nam środek, z którego wyłania się samo sedno niedostosowania i braku perspektyw. Trudne to życie, wypełnione nierealnymi celami i skazaną na pożarcie próbą wytłumaczenia światu, że mój punkt widzenia też jest ważny. Bohater książki to człowiek którego chciałoby się polubić, ale wprost nie sposób tego zrobić. „Zrolowany wrześniowy Vogue” to proza niewygodna, niesmaczna, obca kulturowo naszemu ułożonemu światu. Nie mam pewności, czy ta książka cokolwiek zmieni. Nie wiem nawet, czy jej ambicją było cokolwiek w nas zmieniać. Może zresztą nie warto się tym zajmować i robić dalej swoje, z szerszą perspektywą na uczucia innych osób.