Recenzja "Hiob: Komedia sprawiedliwości" Robert A. Heinlein

Wydawca: Rebis

Liczba stron: 456

Tłumacz: Michał Jakuszewski

Oprawa: całopapierowa

Premiera: 25 czerwca 2019 r.
 
Księga Hioba jest biblijnym traktatem, poszukującym odpowiedzi na pytania o sens cierpienia niezawinionego. Tekst rozpoczyna się od zakładu między Bogiem a Szatanem. Ten drugi kwestionuje czystość intencji człowieka, podważa też jego bezinteresowność, szczególnie w obliczu cierpienia. W opozycji do tego stanowiska stoi Bóg, który bezgranicznie ufa człowiekowi. Na podstawie decyzji tych dwu stron zmienia się życie Hioba, który najpierw doświadcza całkowitego ogołocenia z majątku i rodziny. Jakby tego było mało zostaje obsypany trądem złośliwym, od palca stopy, aż do wierzchu głowy. Boleść Hioba ma więc aspekt wielowymiarowy: fizyczny, psychiczny i duchowy. Pozostawiony samemu sobie, traci jakiekolwiek wsparcie moralne. Doświadcza nienazwanej tragedii i beznadziei, wobec których większość wpadłaby w rozpacz. Hiob jest jednak silny i reaguje inaczej. Jego milczenie pozwala podjąć refleksje nad sensem cierpienia i akceptacji niezawinionego bólu. Będzie też czas na krzyk i lament, który jednak ostatecznie wpłynie tylko pozytywnie na umocnienie zawierzenia Bogu.

Przez lata postać Hioba była inspiracją wielu artystów. Jan Kochanowski w XVII trenie zawarł alegorię losów biblijnej postaci, Piotr Skarga przywołał go w „Żywotach Świętych”, Juliusz Słowacki opisywał Hioba w „Ojcu zadżumionych”, Karol Wojtyła napisał dramat „Hiob”, a Wisława Szymborska wiersz „Streszczenie”. Także zagraniczni twórcy często używali biblijnej postaci jako kluczowej figury swoich dzieł (np. Byron „Więzień Czyllonu”, W. Goethe „Faust”, Jung „Odpowiedź Hiobowi”, Joseph Roth „Hiob: powieść o człowieku prostym”, William Blake „The examination of Job”, Léon Bonnat „Job”). W 1984 roku opowieść o Hiobie postanowił wykorzystać także Robert. A. Heinlein, klasyk amerykańskiej fantastyki naukowej. W jego interpretacji Hiob zyskuje nowe, współczesne i kontrowersyjne oblicze.

Alexander Hergensheimer, główny bohater powieści i tytułowy Hiob (który jednak w pełni Hiobem nie jest, o czym wspomina napotkany po drodze Szatan) jest człowiekiem głębokiej wiary. Wyświęcony na kapłana, zna Biblię na tyle dobrze, że jak z rękawa sypie cytatami przy różnych okazjach. Podejmuje też teologiczne debaty z przedstawicielami innych wyznań. Alexander jest przywiązany do swojej żony Abigail, mimo że jej nie kocha, zresztą ze wzajemnością. Wspominam o imieniu żony, ponieważ różne zbiegi okoliczności (tak o nich myśli na początku bohater), sprawią, że w pewnym momencie pojawi się też inna żona.

Akcja książki zaczyna się na Polinezji. To tam znajduje się Alexander, który w uznaniu zasług podczas zbierania funduszy na kolejny szczytny cel, wybrał się na rejs po odległych krainach. Wmanewrowany w nierozsądny zakład, bohater Heinleina przechodzi po rozżarzonych węglach. Pod koniec trasy traci przytomność, a gdy ją odzyskuje, świat nie jest już taki sam. Kierowany przez nieznane mu osoby, Alexander trafia na pokład innego statku, gdzie wszyscy poznają w nim Pana Grahama. Śpi w jego kajucie, jest obsługiwany przez jego pomoc, dziedziczy po nim nawet milion dolarów. Całkowicie zdezorientowany, znajduje opacie w uroczej stewardesie Margrethe, która nie tylko wyznaje wiarę w Odyna (jest więc idealnym modelem do nawrócenia dla ambitnego kapłana), ale z czasem staje się także żoną zagubionego amerykańskiego turysty. Razem ruszają w szaloną podróż po bezdrożach, tanich pensjonatach, przydrożnych barach, dziewiczych strumieniach, gabinetach adwokackich, meksykańskich restauracjach czy domach, w których za wystrój wystarczają zmieniające się hologramy. Ta podróż będzie o tyle niecodzienna, że wielokrotnie dojdzie w niej do zmiany rzeczywistości, z zacofanych i ubogich miejsc bez maszyn latających, do wyprzedzających obecną technologię nowych wspaniałych światów.

Heinlein przemyca do tej wycieczki nie tylko rozważania eschatologiczne, chociaż tych jest akurat sporo i momentami bywają ciężkostrawne, szczególnie gdy pisarz trochę na siłę stara się obnażać brak logiki dogmatów biblijnych. Amerykański autor lubi też bawić się opisami technologii, pojęciem siły nabywczej waluty, historii, czy psychologii. Ukazuje to jego wszechstronność i dodaje książce erudycyjnej jakości. Dzięki temu mogę i chcę odczytywać tę powieść nie tylko jako symboliczną rękawicę rzuconą wierze w Boga, ale także jako przyjemną w lekturze powieść drogi, gdzie świat filozofii miesza się z problemami codzienności (głód, buty, środki do życie, odrzucenie, szantaż itd.). Nie sposób też nie wspomnieć o całkowicie fantastycznym obrazie zaświatów, pełnych biurokratycznych absurdów. Może niewiele w tym wiary i merytoryki, ale za to całkiem sporo wyobraźni, gry z czytelnikiem i groteski.

Właściwie niezależnie jak potraktujecie książkę Heinleina: czy jako alegorię biblijnej przypowieści, czy jako atak na harmonię fundamentów chrześcijaństwa, czy jako romantyczną historię miłosną, czy może szaloną podróż drogi albo traktat o sile technologii we współczesnych świecie, niezależnie od tego wszystkiego „Hiob: Komedia sprawiedliwości” będzie lekturą co najmniej satysfakcjonującą. Być może amerykański pisarz chciał nam za dużo przekazać, dlatego czasami czytelnik odczuje przesyt. Może jest tu za dużo zmian, a przez to także za mało atrybutów, do których możemy się przywiązać. Z drugiej strony „Hiob” jest tak pełen nawiązań, inteligentnych żartów i akcji, że na pewno nikogo nie znudzi. Dla mnie to prawdziwa księga poszukiwania źródeł istnienia. Jednocześnie świetna zabawa i przyczynek do refleksji na tematy filozoficzne. Napisana prostym językiem rozprawa o cierpieniu, sile wiary i różnych formach zabawy literackiej. Książka która domaga się kolejnych interpretacji i badań literaturoznawczych. Polecam poznać!

Recenzja "Prozy utajone" Franz Kafka

Wydawca: PIW

Liczba stron: 352

Tłumacz: Łukasz Musiał

Oprawa: twarda

Premiera: 27 maja 2019 r.

Szeroki wybór narracyjnych technik, mnogość literackich temperamentów, swoboda tematyczna, nieoczekiwane cięcia i nigdy nieukończone kontynuacje – z tym trzeba się liczyć przystępując do lektury książki „Prozy utajone”. Nie do tego przyzwyczaił nas Kafka, na pewno nie tego się spodziewacie. Bo to nawet nie są opowiadania, przynajmniej nie w większości. Część pierwszą zbioru stanowi wybór tekstów napisanych przez czeskiego pisarza w różnych okresach jego życia, między 1907 a 1922 rokiem. Zostały one ułożone chronologicznie, a wielu z nich polski czytelnik nie miał jeszcze okazji wcześniej poznać. W drugiej części tomu otrzymujemy wybór zapisków dziennikowych (powstałych między 1909 a 1923 rokiem), mających charakter wyraźnie fikcjonalny. Jak podkreśla tłumacz - Łukasz Musiał, są to właśnie bardziej zapiski dziennikowe niż sam dziennik – tego bowiem Kafka nie prowadził. Wreszcie trzecia część opracowania przynosi czytelnikowi notatki  zebrane po śmierci Kafki w tzw. Konwolucie 120. W „Prozach utajonych” otrzymujemy więc zbiór tekstów, które nie posiadają wspólnego mianownika. Nie sposób też poddać je skutecznej interpretacji, nie tylko ze względu na podaną formę, ale też dlatego, że Kafka sam robił wszystko, by uniemożliwić interpretowanie jego prozy.  A musimy pamiętać też o wkładzie, jaki na kształt tych miniatur wywarł najlepszy przyjaciel Kafki – Max Brod, który zebrał je i zmodyfikował według własnego zamysłu.

Granice po których porusza się Franz Kafka, tak w jego powieściowej formie, jak i w przedstawionym zbiorze, są peryferiami realnego świata i sfery absurdu. Kolejne opowieści o ludziach to swoiste historie-szkatułki, które my jako czytelnicy musimy otworzyć, nie posiadając do nich jednego uniwersalnego klucza. Widać, że autor chciał nam powiedzieć bardzo wiele, ale czy to przez inne pomysły, czy może z braku weny twórczej, większości swoich tekstów nie spiął żadną puentą. Kafka prowadzi więc powtarzającą się grę w znikanie, a jego bohaterowie pogrążają się w nicości, ale i wyłaniają się z jej ukrycia w najmniej oczekiwanym momencie.  Niezależnie czy czytamy o wizycie Kafki z braćmi Brod w Brescii, podczas której jeżdżą i zwiedzają miasteczko, a następnie oglądają i zachwycają się maszyną Bleriota, na której ten przeleciał Kanał („Aeroplany w Brescii”), czy o poborze rekrutów, oglądaniu sztuki w loży z żoną, podczas której seans przeradza się w mroczną historię o wielbicielu, który usilnie wyznaje miłość żonie, a jej mąż stara się bezskutecznie chronić swoją wybrankę, o strachu przed jadowitym wężem czy o urzędnikach stojących przy kamiennej balustradzie jednego z okien ratuszowych spoglądających w dół i oczekujących zmian – w prawie każdym z tych tekstów Kafka w sposób bardzo plastyczny przedstawia hermetyczny stan ludzkiej nieporadności. Czytając „Prozy utajone” na nowo odczułem, że Kafka to pisarz, którego życiowe zadanie polegało na poszukiwaniu i odnajdowaniu utraconej rzeczywistości.

Chwała redakcji i tłumaczowi, że oprócz zapisanych dużą i tłustą czcionką tytułów Kafkowskich, różnym fragmentom, urywkom i zarodnikom tekstów nadali tytuły incipitowe w nawiasach kwadratowych. Dzięki temu, choć i tak zagubiony, czułem się w jakiś sposób wsparty w  trudnej misji przedzierania się przez często niezrozumiałe dla mnie materiały (np. jeden z tekstów brzmi” Ziemia była przeorana [tekst urywa się]”). Trudno nie odnieść wrażenia, że „Prozy utajone” będą szczególnie ciekawe dla fanów pisarza i literaturoznawców. Nazwałbym tę książkę poligonem doświadczalnym dla czytelniczej inteligencji, która wymaga niemałej uwagi i zdolności analitycznego łączenia faktów. To z nich wyłania się właściwa recepcja tego dzieła – Kafka był artystą wszechstronnym. Potrafił pisać nie tylko przemyślane i dopracowane z matematyczną dokładnością powieści, ale także poddające się impulsowi chwili teksty. Jak sam pisze w jednej z opowieści zaprezentowanej w tym zbiorze „życie to ciągłe odwracanie uwagi, które nie pozwala nawet zastanowić się, od czego ono tę uwagę odwraca”. Czeski pisarz tworzy całym sobą, całym swoim istnieniem. Pisze osobliwie i indywidualnie. Dlatego nawet jeśli komuś wydaje się, że Kafkę zna, to ten zbiór małych form przekona go, że może nie do końca tak faktycznie jest.

Recenzja "Sen wioski Ding" Yan Lianke

Wydawca: PIW

Liczba stron: 424 

Tłumacz: Joanna Krenz

Oprawa: twarda

Premiera: 13 maja 2019 r.

Yan Lianke znany jest w Chinach, jako pisarz idący pod prąd politycznemu uciskowi. Nie może dziwić, że „Sen wioski Ding”, podobnie jak inna powieść autora, zostały swego czasu wycofane z rynku wydawniczego przez cenzurę. Nie może dziwić, ponieważ recenzowana pozycja jest jedną wielką alegorią współczesnego zniewolenia, które jednocześnie znacząco zawęża możliwości interpretacyjne dzieła (zawęża, ale nie ogranicza ich całkowicie!). W przeciwieństwie do działalności literackiej innego wielkiego Chińczyka – Mo Yana, którego dzieła cechują się symboliką otwartą na szersze konteksty, prace Yan Lianke koncentrują się na niewielu tematach i to wokół nich budują emocjonalne tło.

W pierwszym rozdziale Yan przywołuje sny faraona opisanie w Księdze Rodzaju. Stanowią one zapowiedź tego, co później przeczytamy na kartach samej książki. Owe siedem tłustych, pięknych krów, pożarte przez siedem bardzo chudych i brzydkich, a także siedem grubych, dojrzałych kłosów połkniętych przez siedem kłosów cienkich i suchych, przetransformowane są w książce na czasy chwały i pożogi dla jednego z chińskich miasteczek, tytułowego Ding. W przeciwieństwie do biblijnej przypowieści, tu zabraknie mądrego Józefa, a zajmujący jego miejsce Ding Shuiyang, nie będzie w stanie sprostać oczekiwaniom lokalnej społeczności.

Akcja książki osadzona została w prowincji Henan, w okresie panowanie epidemii AIDS. Sama choroba, a właściwie sposób jej rozprzestrzeniania, stanowił pod wieloma względami przełom dla chińskiego społeczeństwa w zakresie interakcji z organem państwowym. Ustanowione przez urzędników publicznych, a dalej realizowane także przez prywatnych przedsiębiorców - pobieranie i sprzedawanie krwi, stało się zalążkiem wielkiej epidemii, która w efekcie doprowadziła do wymierania całych wiosek. Powszechna praktyka wielokrotnego używania igieł oraz pobierania większej niż dozwolona ilości krwi, nie były w tych czasach w żaden sposób kontrolowane. Yan był pierwszym pisarzem zainteresowanym tym tematem. Sam proces pozyskiwania danych do napisania tej książki trwał wiele lat. Pisarz rozmyślnie opuszcza znane mu historie o zbieraniu krwi w plastikowe opakowania po sosie sojowym czy worki na ocet, o płukaniu zużytych toreb w basenie i wielu innych. Nie chce nasz szokować ponad miarę. Z tego też powodu postanowił pominąć swoją pierwotną fikcyjną koncepcję wyimaginowanego kraju powiązanego z resztą świata za pomocą rurociągu krwi, przez który lokalni urzędnicy przepuszczają hektolitry krwi, aby w rezultacie osiągnąć upragniony cel, czyli wzrost kraju do rangi światowej potęgi (co jest urzeczywistnione w pierwszym śnie dziadka). Te kompresje nie powinny być postrzegane wyłącznie przez pryzmat autocenzury, ale także jako poszukiwania odpowiedniej formy dla przekazania tego, co autorowi leży na sercu najbardziej – walki o lepsze jutro dla mieszkańców Chin. I w tym między innymi upatruję jakości tej prozy, że mimo fantastycznych, czy momentami nawet surrealistycznych, elementów i podtekstów, nigdy na wierzch nie wychodzi sensacja, a pierwszeństwo zawsze dostają ludzie.

„Sen wioski Ding” jest niepokojącą kroniką umierania jednej z wiosek spowodowanego rozprzestrzeniającą się gorączką. Powieść skupia się na losach trzech pokoleń rodziny: poważanym przez społeczność lokalną dziadku - samozwańczym profesorze wiejskiej szkoły, starszym synu Ding Huiu, biznesmanie parającym się handlem krwią i wreszcie dwunastoletnim synu otrutym pomidorem przez mieszkańców wioski DIng. Ich dzieje rozpoczynają się na dziesięć lat przed początkiem wydarzeń opisanych w książce, gdy Ding Shuiyang, namawiany przez pracownika administracji powiatowej, przekonuje mieszkańców do przerzucenia się z tradycyjnej uprawy, na sprzedaż krwi. W symbolicznej scenie prowadzi ich nad błotniste źródło Żółtej Rzeki (niezwykle ważnej w kulturze chińskiej), i tam wykopując dziurę udowadnia im, że woda, podobnie jak krew nigdy się nie kończy. Można czerpać ile się chce, a ono dalej będzie się odnawiać.

To właśnie wtedy wybuchnie szał oddawania krwi, a jednym z pionierów będzie syn Ding Shuiyanga. Główna akcja książki osadzona jest w kilka lat po tych wydarzeniach, gdy do wsi zaczynają już napływać pierwsze objawy choroby. To wtedy, w odwecie za zarażenie setek osób, zamordowany zostaje syn Ding Huia, a mieszkańcy nad którymi wisi wyrok, przenoszą się do szkoły, gdzie organizują autonomiczną społeczność. Sami sobie gotują, spędzają czas wolny, sami też dążą do samozagłady. Mimo że stoją nad grobem, zaczynają kraść jedzenie, cenne przedmioty, a nawet insygnia władzy. Dwóch z nich, wyjątkowo spragnionych panowania, chce stworzyć nową hierarchię społeczną, na której czele staną oni sami. Szantażując dziadka Ding, ogłaszają nowe postulaty i wydają coraz bardziej kuriozalne zarządzenia, które ostatecznie doprowadzą do rozebrania całej szkoły, a także pozbawienia wsi drzew. To w procesie formowania tej utopijnej społeczność pisarz zawarł największą krytykę panującego ustroju politycznego kraju. Ustroju opartego na sile i strachu, na braku pomocy, instytucji medycznych, także na całkowitym poddaniu się ze strony ludzi. Opresyjność książki rozkręca się powoli, aby ostatecznie osiągnąć niewiarygodne rozmiary. I to rzecz jasna dzięki samym ludziom i głęboko w nich zakorzenionej egocentrycznej nienawiści. Wielu z bohaterów książki jest całkowicie wyzbyta skrupułów – jest chory mężczyzna próbujący uprawiać seks ze swoją żoną, aby ta nie mogła ponownie wyjść za mąż po jego śmierci. Jest młoda kobieta okłamująca swoich przyszłych teściów, chcąc maksymalnie pospieszyć ceremonię, zanim objawy choroby staną się widoczne. Dochodzi nawet do tego, że dwaj samozwańczy przywódcy nie wyobrażają sobie życia bez pieczęci władzy, a jeden z nich po śmierci żąda pochowania go wraz z tym atrybutem, aby mógł nadal mieć władzę w życiu pozagrobowym. Są też i problemy, które potęgują ludzkie przywary. W Ding brakuje trumien, pojawiają się zatem osoby handlujące nimi. Znajduje się popyt na usługi kojarzenia zmarłych w związki i urządzania im wesel. W tym wszystkim prym wiedzie oczywiście zazdrość o to, kto pochowa bliskiego w najlepszej trumnie, albo któremu zmarłemu przypadnie w udziale również już zmarła córka starosty. W tym mrocznym krajobrazie, pełnym bólu, cierpienia i braku nadziei, tylko śmierć oferuje ulgę. Prawdziwe piekło przewidziane jest dla tych, którzy zainfekowani muszą żyć nadal. Chociaż są i przebłyski miłości – jak chociażby para kochanków łącząca się tuż przed śmiercią, czy mąż, który dawniej obiecał żonie w prezencie czerwoną kurtkę, i teraz, stojąc już nad grobem, stara się ją uzyskać za wszelką cenę.

Przedstawiony przeze mnie zarys fabuły stanowi wyłącznie zewnętrzną powłoką powieści. Jak sugeruje sam tytuł, książka porusza się między trudnymi realiami, a sennymi marzeniami dziadka. Znaczenie  tych snów podkreśla biblijny epigraf, o którym już pisałem. Te sny rozwiewają także wiele wątpliwości odnośnie udziału Ding Huia, w skali tragedii jaka dopadła wioskę. Wyznaczają ramy rodzinnych relacji, dynamicznie zmieniających się pod wpływem kolejnych biznesów syna. Ostatecznie doprowadzą także do całkowitego spustoszenia. Pełnią więc rolę punktów odniesienia i uzupełnienia, nadania przedstawionym wydarzeniom kolejnych wymiarów.

Yan Lianke zdecydował się na tyleż ciekawy, co kontrowersyjny proces narracji. Smutek i niedopowiedzenia, tak adekwatne dla pisarstwa Camusa, mieszają się tu z wątpliwościami co do postaci samego narratora. Jest nim dwunastoletni, otruty syn Ding Huia. Nie ma wątpliwości, że chiński pisarz chciał oddać głos jedynej niewinnej osobie tych zdarzeń. Historia, w której najważniejsze jest ukazanie wewnętrznych światów ludzi zachowujących się zgodnie z ich najgłębszymi, najbardziej tajemnymi pragnieniami, musi w sobie mieć element nieprzewidywalności. A uwierzyć w to można tylko wtedy, gdy opowiada nam historię głos krystalicznie czysty. Jest jednak tu pewna pułapka, z której być może lepiej nawet nie zdawać sobie sprawy. Chodzi mi o zasób wiedzy, o doświadczenie życiowe, a także o język jakim posługuje się nastoletni chłopiec. Daleko odbiega on od tego, co faktycznie reprezentują osoby w tym wieku. Jego literackość, rozumienie świata dorosłych, sposób opisywania zmieniającej się natury mogą budzić spore wątpliwości. Ostatecznie czytelnik musi przyjąć za dobrą monetę śmiałe intencje pisarza, który z jednej strony chciał klarownie przekazać nam mroczną historię, z drugiej nie chciał jej pozbawiać literackiego blasku. Czy przeszkadza to w lekturze? Mi niekoniecznie. Ale niech każdy oceni sam. Bo po książkę naprawdę warto sięgnąć.

Recenzja "Oszust" Herman Melville

Wydawca: W.A.B.

Liczba stron: 312

Tłumacz: Adam Szostkiewicz

Oprawa: twarda

Premiera: 24 kwietnia 2019 r.

Urodzony 1 sierpnia 1819 roku w domu przy nowojorskiej Pearl Street Herman Melville uchodzi po dziś dzień za twórcę jednego dzieła - "Moby Dicka". Co więcej, gdy mówimy o najlepszych amerykańskich pisarzach, jednym tchem wymieniamy nazwiska Williama Faulknera, Johna Steinbecka, Trumana Capote, Eugene O’Neilla, Jerome’a Salingera, Ernesta Hemingway’a, Johna Updike’a, Dona DeLillo, Cormaca McCarthy’ego, Phillipa Rotha a nawet Stephena Kinga, zupełnie pomijając wkład, jaki autor „Billy’ego Budda” wniósł w rozwój literatury filozoficznej. 

„Oszusta” Melville napisał w 1857 roku, dokładnie w roku narodzin Josepha Conrada, innego pisarza lubiącego zamykać akcję swoich książek w przestrzeni morskiej. I trzeba to powiedzieć otwarcie: nie jest to najlepsza książka autora. Z pewnością jednak każdy kto po nią sięgnie, odnajdzie w niej wiele myśli, tyleż oczywistych, co wciąż domagających się analizy. Akcja osadzona została na parowcu "Fidele" płynącym po Missisipi. To tam dochodzi do wielu krzywdzących scen - cwaniacy, hochsztaplerzy i mali łotrzykowie kantują naiwnych pasażerów, wyciągając od nich co rusz jakieś pieniądze. I to właściwie byłoby na tyle, jeśli spojrzeć na „Oszusta” dosłownie. Melville nie pozostawia nam bowiem pola do jakichkolwiek wątpliwości. Źli są jaskrawo bezwzględni i fałszywi, normalni z kolei są zadziwiająco łatwowierni. Jest więc to książka traktująca o takich wartościach jak prawda, zaufanie i wolna wola, jej bohaterowie są z kolei maskami, za którymi autor widzi różne grupy społeczne. Zamknięta przestrzeń statku pozwala mu z jeszcze większą siłą opisywać horror międzyludzkich relacji, opartych na obłudzie i egoizmie.

„Oszust” jest więc z pozoru książką fabularnie zadziwiająco prostą, dlatego jej wartości można doszukiwać się w innych elementach. Istnieje cały arsenał publikacji odwołujących się do pojęć tożsamości, kultury ciszy, egzystencjalizmu, intensywnego doświadczenia bytu, związków z religią i innych czynników, stawiających prozę Melville’a na piedestale sztuki pisarskiej. Nie wchodząc w szczegóły tych literaturoznawczych rozważań (odsyłam zainteresowanych do źródeł), zwrócę tu uwagę na dwa elementy, które dla każdego czytelnika mogą wydawać się specyficzne: przedmiotowość oraz dygresyjność. Pierwszy z nich objawia się drobiazgowością opisów. Autor zarzuca czytelnika wszelkiego rodzaju asortymentem, z jakim spotykają się bohaterowie książki. To takie rzeczy, na które często nie zwracamy uwagi: gwoździe, monety, mapy, nakrycia głowy, młotki, drewniane figurki, ubrania, obuwie, kawałki mydła, liny, dzieła sztuki, pościele. Ta ekspansja towarów w sztuce Melville’a może przeszkadzać, bowiem nie są to artykuły później w żaden sposób wykorzystywane w rozwoju fabuły. Mają one jednak swoje znaczenie natury filozoficznej: to przez kontakt z nimi bohaterowie doświadczają bytu. To one są jedyną materialną pozostałością po człowieku, w obliczu potęgi żywiołu jakim jest otaczające ich morze. Człowiek morza częściej niż człowiek lądu znajduje się w sytuacjach bezpośredniego zagrożenia życia i włk6aśnie dlatego tak otwarcie przywiązuje się do małych rzeczy. Kto jak nie Melville, tak bardzo doświadczony w obcowaniu z wielką wodą, mógłby zwrócić uwagę na ten istotny szczegół?

Dygresyjność prozy Melvilla przypomina mi trochę to, co tak doskonale opanował Javier Marias. Gdzieś w pewnym momencie akcji, autor słowami czy myślami swojego bohatera podąża w istotnym dla siebie kierunku. W przypadku oszusta te quazi-eseistyczne anegdoty dotyczą głównie istoty procesu pisania, kreacji oraz wiary w Boga. Autor poprzez różnorodne wywody, ale także przy użyciu rzucanych mimochodem półsłów, mówi nam, że by żyć człowiek musi w coś wierzyć, nawet jeśli ta wiara wiąże się z poszukiwaniem czegoś, co tylko pozwala uspokoić niewiarę. To chyba właśnie ten element, tak intensywnie eksploatowany, tkwi u podłoża długo ewoluującej filozofii Melville’a. W tym też widzi on sens pisania, które jest dla niego swoistą metodą poszukiwania harmonii.

Decydując się na lekturę „Oszusta” musicie być przygotowani na trudną przeprawę. To nie Steinbeck czy Capote, piszący prosto z mostu co ich kłuje lub czego ludzie doświadczają. Melville woli ukryte znaczenia, co sprawia, że jest to lektura skrojona pod bardziej wnikliwego czytelnika. Także czytelnika znającego dawne konteksty. Tu nie ma przymiotów typowych dla literatury przygodowej czy sensacyjnej. „Oszust” to traktat o ludziach, o prawdzie i ufności. Traktat udany, choć nie będący szczytowym osiągnięciem autora.

Recenzja "Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię" Andrew Smith

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 424

Tłumacz: Rafał Lisowski

Oprawa: twarda

Premiera: 12 czerwca 2019 r. 

21 lipca 1969 Neil Armstrong zszedł po drabince i jako pierwszy człowiek postawił stopę na pokrytej pyłem powierzchni Srebrnego Globu. Chwilę później z jego ust padły historyczne słowa „To jest mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości”. Armstrong, razem z innym astronautą - Edwinem Buzzem Aldrinem przeprowadzili na Księżycu pomiary wiatru słonecznego, zrobili zdjęcia, zainstalowali sejsmometry oraz odbłyśnik laserowy do pomiarów astronomicznych, ustawili amerykańską flagę (która bardzo stać nie chciała) i zebrali próbki kamieni, piasku oraz pyłu księżycowego. Umieścili też tabliczkę z napisem: „W tym miejscu ludzie z planety Ziemia po raz pierwszy postawili stopę na Księżycu. Lipiec 1969. Przybywamy w pokoju dla dobra całej ludzkości”. Po blisko 21 godzinach spędzonych na Księżycu astronauci weszli do lądownika i wrócili do modułu dowodzenia, gdzie czekał na nich zniecierpliwiony pilot - Michael Collins. Po upływie trzech dni statek Apollo 11 wodował na Oceanie Spokojnym w odległości około 1500 kilometrów od Wysp Hawajskich. 

Był to pierwszy epizod lądowania człowieka na Księżycu. W kolejnych latach  jeszcze dziesięć osób miało możliwość zwiedzenia Srebrnego Globu osobiście. Z tej dwunastki do dzisiaj pozostała tylko czwórka, a w momencie pisania książki „Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię”, żyła dziewiątka. Ich losy bada Andrew Smith w swojej książce, która stanowi swoiste ad extremum całego programu lotów kosmicznych. Autor zjeździł Stany Zjednoczone i spróbował dotrzeć do każdego z pozostałych przy życiu astronautów, by naocznie zbadać jak wizja Ziemi z galaktycznej odległości zmieniła ich myślenie o rzeczywistości. W jednym z wywiadów jego respondent wypowiada takie słowa „Widzi pan, chodzi o to, że Jim Irwin, Charlie Duke, ja i inni przeżyliśmy chyba to samo. Ale każdy wyraża to w kategorii własnych przekonań, własnych doświadczeń i przeszkolenia. Ja, jako raczej filozof i naukowiec, szukałem czegoś więcej, niż prostego wytłumaczenia religijnego. Alan Bean, uroczy chłop wyraził to w sztuce. A nawet jeśli niektórzy nie wykazali widocznych oznak przemiany (…) to wcale nie znaczy, że też tego nie poczuli”. Co więc zmieniło się w ich życiu?

James Irwin, ósmy człowiek, który stanął na Srebrnym Globie doświadczył iluminacji. Na Księżycu poczuł obecność Boga i w rok po powrocie został duchownym. Założył też ekumeniczny kościół High Flight, organizujący wycieczki do Izraela i innych miejsc opisanych w Biblii. Edgar Mitchell, szósty człowiek na Księżycu wybrał odmienną drogę ku prawdzie. Ufundował Instytut Nauk Noetycznych, prowadził wykłady z wiedzy o świadomości, a także pisał książki o parapsychologii. Jest zwolennikiem teorii, że rząd USA ukrywa przypadki lądowania UFO. Już podczas lotu  przeprowadził w kosmosie nieuzgodniony z NASA eksperyment telepatyczny, który zakończył się niepowodzeniem, jak wyjaśnia sam zainteresowany – ze względu na nieuwzględnienie różnic czasowych. Alan Bean został artystą. Zmarły w zeszłym roku w Huston komandor, zajął się malarstwem. Jego księżycowe pejzaże, czarne przestrzenie z pobłyskującymi w oddali planetami, astronautów w próżniowych skafandrach zagubionych na martwych płaszczyznach obcych światów, być może nie zyskały wielkiego grona odbiorców, stały się jednak jednym z ważniejszych świadectw tamtych chwil i wrażeń jakie one wywarły. Wybory dokonywane przez innych astronautów były również ciekawe: handlowali samochodami, pływali holownikami, dystrybuowali piwo, rozdawali autografy na konwentach fanów Star Trek, a jeden został nawet senatorem. 

Andrew Smith nie miał łatwego zadania. Każdy astronauta inaczej reagował na możliwość udzielenia wywiadu. Niektórzy spotykali się chętnie, inni ćwiczyli się w sztuce unikania, jeszcze inni dużo obiecywali, ale później ‘zapominali’ wywiązać się z danego słowa. Co istotne, autor w swojej relacji nie zapomina także o rodzinach, o tych licznych związkach, które po powrocie na Ziemię upadały pod wpływem różnic w rozumieniu świata. Nie boi się też pisać o trudnych relacjach, o panującej hierarchii, o problemach technicznych jakie na swojej drodze musieli pokonać bohaterowie książki. Odwołuje się do postaci Wernhera von Brauna, konstruktor rakiet V-2, które zabiły blisko trzynaście tysięcy mieszkańców Londynu, Antwerpii i Liège, kosztowały też życie zatrudnionych przy produkcji kilkunastu tysięcy robotników przymusowych i więźniów hitlerowskich obozów koncentracyjnych. To właśnie von  Braun w 1945 roku wraz ze 126 najbardziej utalentowanymi pracownikami Wojskowego Instytutu Badawczego i Zakładów Doświadczalnych w Peenemünde poddał się aliantom i został przewieziony do USA, gdzie w dalszej kolejności zyskiwał coraz większy posłuch, a ostatecznie stał się głównych konstruktorem NASA, autorem Saturna V, który poleciał na Księżyc. 

„Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię” został napisany jako relacja człowieka, żyjącego w epoce lotów na księżyc. Smith poprzez budowanie narracji o swojej młodości, przywoływanie popularnych utworów muzycznych i treści dzieł futurystycznych, kreśli nam obraz rzeczywistości, która dawno już odeszła w mroki historii. Dzięki temu zabiegowi książka jest swego rodzaju wehikułem, przenoszącym nas do innego świata. Być może autor nieco przesadza z gadatliwością, być może jego porównania i żarty nie niosą w sobie krystalicznie literackiego piękna, są jednak jedynie małą przeszkodą, w drodze ku pełnemu oddaniu specyfiki tamtych czasów. Nie powinny nas zrażać momenty nieco bardziej nudne, bo gdzieś w tyle głowy należy mieć myśl, że zaraz znowu dowiemy się czegoś ciekawego, uzyskamy świadectwo osoby, która doświadczyła czegoś więcej, niż my. I głównie z tego powodu, a także dla tych kilku nieznanych faktów, warto tę książkę poznać. To jedyne tak obszerne świadectwo ludzi, którzy na własnej skórze poczuli, jak małe są nasze losy.

Recenzja "Kiedy zapada mrok" Jaume Cabre

Wydawca: Marginesy

Liczba stron: 300

Tłumacz: Anna Sawicka

Oprawa: twarda

Premiera: 15 maja 2019 r. 

W posłowiu do książki „Kiedy zapada mrok”, autor pisze, że spośród wielu opowiadań jakie w swoim życiu napisał, do tego konkretnego zbioru wyselekcjonował te, które zmieściły się w określonych parametrach. Stosuje przy tym zasadę swojego kolegi, Vicença Riera Llorca, twierdzącego, że zbiory powinny zawierać utwory, które coś łączy, jakiś temat przewodni. W tym konkretnym wypadku, jest to pojawiający się w każdym opowiadaniu motyw śmierci, przestępstw i morderstw. Dalej te wytypowane teksty, Cabre poddał obróbce, skrawaniu i modelowaniu tak, aby ostatecznie przybrały pożądaną formę. I cel w sumie został osiągnięty, teksty układają się w jeden tematycznie spójny twór, tylko odnoszę przy tym wrażenie, że takie konstytuowanie książki sprawia, że jest to twór w jakimś sensie sztuczny, pisany pod z góry określoną tezę. 

Abstrahując jednak od tego zarzutu, warto przyjrzeć się bliżej samej treści zbioru, a w szczególności zależnościom, jakie z niej wynikają. Dostrzegam w prozie Cabre kilka kluczowych tematów, pojawiających się w kolejnych jego książkach. Jest to na pewno kwestia religii, rozumiana jednak nie jako dyskurs eschatologiczny o istocie życia duchowego, ale jako pewnego rodzaju struktura organizacyjna i literacka. Już w „Agonii dźwięków” jednym z bohaterów jest warowny klasztor La Rapita, którego zamieszkują mniszki klauzurowe. Podobnie w opowiadaniu „Mężczyźni nie płaczą” otwierającym niniejszy zbiór, młody bohater przebywa w bidulu, zaś opiekunkami, poza nauczycielami są zakonnice. To one wypierają możliwość molestowania podopiecznych ze strony dorosłych, co ostatecznie doprowadzi do wybuchu agresji. W kolejnym tekście płatny morderca spowiada się księdzu z popełnionych przewin, chociaż jego intencje, tak naprawdę mają niewiele wspólnego z wyznaniem grzechów. Kwestie religii Cabre podejmuje także wykorzystując cytaty z Pisma Świętego oraz porównania (np. „Pojąłem, jak święty Paweł na drodze do Damaszku” to z opowiadania „Nunc Dimittis). Wszystko to ma prowadzić nas do wniosku, że zło bywa bezwzględne, czasami nawet silniejsze niż wiara w Boga, także w dobro. Zresztą w jednym z tekstów autor ustami postaci mówi wprost, że w Boga nie wierzy, że cała zgnilizna świata nie może być zrodzona w imię dobra. I może właśnie dlatego w tekstach Cabre każdy jest tak bezwzględny, a cała jego proza taka cyniczna?  

Drugim tropem interpretacyjnym jest dla mnie współistnienie różnych środków artystycznych. U Cabre zazwyczaj istnieją i przenikają się trzy gałęzi sztuki: literatura, muzyka i malarstwo. W „Kiedy zapada mrok” muzyki nie uświadczymy. W jednym z wywiadów autor mówił, że „Malarstwo jest bardziej zbliżone do literatury, przez to, że operuje materialnymi środkami wyrazu, których można dotknąć, można je opisać i które poddają się manipulacji, interpretacji i w jakiś sposób zależą od odbiorcy i od autora”. Cabre rezygnuje więc z jednego medium, by z jeszcze większą siłą skupić się na pozostałych dwu. Najczęściej pojawiającym się motywem jest wchodzenie w obraz. W opowiadaniach „Claudi”, „Na zlecenie” i „Znikający punkt” wspomniany zostaje obraz „La paysanne” Jeana-Francoisa Milleta. W każdym istotne jest właśnie dosłowne wchodzenie różnych postaci do jego wnętrza, aby ujrzeć odwróconą twarz postaci. Cabre chce nam w ten sposób przekazać, że powierzchowna recepcja sztuki nie ma większego sensu. Tylko rozmyślanie o jej drugim planie, poszukiwanie schowanych poszlak ma uzasadnienie, z punktu widzenia sztuki interpretacji. W „Znikającym punkcie” mamy jeszcze jeden obraz – autoportret  Sary Voltes-Epstein. Kluczowa jest tu właśnie postać artystki, dobrze nam znanej z „Wyznaję”. Jest to kolejna ciekawostka potwierdzająca tezę, że jedną z flagowych cech pisarstwa Cabre jest gra z czytelnikiem i przenikanie się motywów, postaci i zdarzeń na kartach kolejnych dzieł. Choć trzeba przyznać, że w „Podróży zimowej” tych mieszanek, tropów i powiązań było nieco więcej, stąd też i zabawa większa.

Jeszcze jedna cecha prozy Cabre wydaje mi się kluczowa z punktu widzenia odbioru niniejszego zbioru. Chodzi mi o język, tak dynamiczny i rytmiczny w poprzednich jego książkach. Tu pisarz nieco zwalnia, używa bardzo prostego stylistycznie słownictwa, dostosowując się tym samym do przekazu swoich bohaterów. Gdy w opowiadaniu „Buttubatta” narratorem jest Noblista, język wydaje się bardziej wyszukany, z kolei w „Paldo” mówi do nas złodziej baranów i jego słowa odzwierciedlają slang prostego człowieka. Autor „Głosów Panamo” świadomie rezygnuje z plastyczności i kwiecistości frazy, na rzecz potoczystości i dosadności. Dobrze ten element widać także w najlepszym opowiadaniu zbioru – „Znikającym punkcie”, gdzie narratorów jest kilku, a każdy cechuje się odmienną składnią i zakresem używanego słownictwa. 

„Kiedy zapada mrok” jest na pewno zbiorem przyjemnym w lekturze, choć monotonność tematyczna po pewnym czasie nudzi. Nie zaskakują także puenty, z czasem coraz bardziej przewidywalne. Dobrze, że pisarz zaczyna prowadzić swoistą grę z czytelnikiem, bo w sensie egzystencjalnym ma nam tym razem niewiele nowego do przekazania. Najlepsze są te opowiadania, gdzie oprócz kolejnych morderstw, jesteśmy wciągani w sieci intryg. Dzięki temu uwaga pozostaje z tekstem na dłużej, mimo iż znany nam schemat przechodzenia liniowo z punktu A do punktu B, ma też swoje ograniczenia. Jest więc to nieco inny Cabre, niż znacie, co wcale nie oznacza, że jest to Cabre lepszy.

Recenzja "Olimpia de Gouges" Jose-Louis Bocquet, Muller Catel

Wydawca: Kultura Gniewu

Liczba stron: 490

Tłumacz: Katarzyna Kola-Bielawska

Oprawa: twarda

Premiera: 15 maja 2019 r.

Naprawdę nazywała się Marie Gouze, ale gdy dorosła postanowiła zmienić swoje imię i nazwisko na Olimpia de Gouges. Jej ojciec, a właściwie, o czym była przekonana, ojczym, był rzeźnikiem, matka zaś praczką. Marie od dzieciństwa uważała się za nieślubną córkę markiza Pompignan, jednego z kochanków swojej matki. Ten jednak nigdy nie uznał jej za swoje dziecko, co było jedną z kluczowych przyczyn ukształtowania charakteru bohaterki. Także jej poglądów na rolę kobiety w życiu społecznym i ostatecznie – działalności feministycznej. 

Autorzy komiksu obserwują rozwój Olimpii de Gouges od narodzenia, aż po szczytowe osiągnięcia jej działalności i nieuniknioną śmierć. Blisko 400-stronicowe opracowanie zostało podzielone na szereg rozdziałów, które odnoszą się do ważnych etapów życia bohaterki: otrzymanie lalki od markiza, ślub z Louisem Aubrym, narodziny syna, przenosiny do Paryża, fascynacja teatrem, napisanie powieści epistolarnej, śmierć żebraka na ulicy, prowadzenie salonu literackiego i tak dalej. Całe życie zebrane w panoramicznej opowieści zamkniętej w czarno-białej, graficznej narracji. Co ważne, z dbałością o mało znane szczegóły, które wpłynęły na psychikę bohaterki.

Na kartach komiksu pojawiają się ważne osobistości tamtych czasów, między innymi Wolter, Rousseau, Mirabeau, Lafayette czy Benjamin Franklin. Każdy specyficzny, przedstawiony takim, jakim był. Bez wielkich czynów i słów, to tylko zalążki postaci, które w innych czasach i rejestrach pisały historię tego świata. Podobnie jest z otoczeniem, odartym z aury bajeczności. Ulice po których drepczą bohaterowie śmierdzą, ociekają kloaką i są brudne do granic możliwości. Rzetelność w przedstawianiu losów Olimpii de Gouges współgra tu z żelazną konsekwencją w sposobie nakreślania realiów stanowiących tło dla uczestników prezentowanych tu fabuł. Autorzy nie silą się na eksperymenty w ramach podjętej przezeń maniery plastycznej, świadomie skupiając się na głębi szczegółu. Efektem jest przedstawiony z drobiazgowością drugi plan każdej sceny: zabudowa architektoniczna, plenery, bruk, mosty, katedry. Zjawiskowo wyglądają wnętrza teatru niepozostawiając choćby marginesu wątpliwości, że mamy do czynienia z grafikiem najwyższej klasy. Nie dostrzegam w warstwie ilustracyjnej komiksu niedoróbek czy podążania na przysłowiowe skróty. Widać że autorzy odrobili ważną lekcję z historii, poznali i odwzorowali świat miniony. A to nie jest przyjemy i łatwy świat do życia. Na każdym kroku czają się zarówno wielbiciele, jak i stereotypy. Pójście pod prąd obyczajowości Francji za panowania Ludwiga XVI ukazane jest tu jako wyczyn trudny, ale nie heroiczny. To szczery, drobiazgowy portret, w którym proste fakty obwarowane zostają emocjonalnymi niuansami. Catel i Bocquet nie boją się prawdy, nie starają się też stać po którejś stronie. To nie tylko piękna książka graficzna, ale też świadectwo życia niezwykłej postaci, spisane z iście reporterskim zacięciem.

„Olimpia de Gouges” to drobiazgowo przygotowana biografia ważnej w historii, tragicznej postaci, która nie bała się ogłosić Deklaracji Praw Kobiety i Obywatelki. Olimpia walczyła o prawa kobiet do edukacji i zarządzania własnością prywatną. Dopominała się o równouprawnienie w dostępie do ważnych stanowisk zawodowych, a także zmiany w postrzeganiu obowiązków rodzinnych. Jej pakiet postulatów był zresztą duża większy, a proces jego stanowienia i dojrzewania w głowie bohaterki, dzięki Kulturze Gniewu można już poznawać w atrakcyjnej formie. Całość została uzupełniona kalendarium życia Olimpii oraz biogramami najważniejszych postaci występujących w opowieści. Piękne wydanie wartościowej historii. Moim zdaniem należy to poznać!

Recenzja "Piąty wymiar" Martin Vopenka

Wydawca: Dowody na Istnienie

Liczba stron: 280

Tłumacz: Elżbieta Zimna

Oprawa: miękka

Premiera: 7 maja 2019 r.

Inspiracją do napisania tej książki mogłyby być liczne konkursy, w których do wygranej brakuje propozycji na temat „jaką jedną książkę zabrałbyś ze sobą na bezludną wyspę/ w podróż międzygalaktyczną/ w czasy postapokaliptyczne”. Tu jednak, zamiast końca znanej nam rzeczywistości, jest ukryty gdzieś głęboko w argentyńskich górach bunkier, który jest dla Jakuba -  bohatera książki, ostoją spokoju i źródłem życiodajnych materiałów. Poza bunkrem czeka na niego dzika natura, nieprzewidywalne wiatry i osuwiska, samotni egocentrycy. Generalnie strach i permanentne wspinanie się po szczytach własnych możliwości fizycznych i psychicznych. W tym specyficznym kręgu odosobnienia Vopenka wyposaża swoją postać w jedną jedyną książkę, która będzie dla niego pomostem między dawnym życiem, a trudną codziennością  – „Czarne dziury i krzywizny czasu” Kipa Stephena Thorne’a. Wybór tyleż dziwny, co zrozumiały, jeśli weźmiemy pod uwagę wykształcenie i pasję autora, jaką jest fizyka jądrowa. To właśnie ta lektura będzie dla Jakuba źródłem inspiracji do filozoficznych rozmyślań na tematy egzystencjalne. 

A zaczyna się bardzo przygodowo. Jakub żyje w rodzinnych Czechach i prowadzi biznes, który pod wpływem błędnych decyzji finansowych, staje się początkiem problemów materialnych rodziny. Jakub jest indywidualistą, nie wyobraża sobie pracy etatowej. Szuka możliwości niestandardowego zarobku i ta, jakby za pociągnięciem magicznej różdżki sama do niego przychodzi. Właściwie nie wiadomo jak i dlaczego, Jakub wygrywa casting do tajemniczego projektu. Ma zostać zamknięty na rok w jakimś odosobnionym miejscu, bez możliwości kontaktu z rodziną. Wypłata umożliwi mu podźwignięcie się z traumy poprzednio utraconych korzyści majątkowych, rozpoczęcie nowego rozdziału w życiu. Jakub decyduje się na uczestnictwo w projekcie, a jego szalona misja, swoiście Crusoe’owska wyprawa do odległej Argentyny, rozpocznie kolejny etap w procesie kształtowanie relacji rodzinnych.

Vopenka w „Piątym wymiarze” podejmuje kilka ważnych tematów. Oprócz wspomnianych już kwestii rodziny i samotności, są jeszcze elementy związane z seksualnością, z astronomią, z maleńkością człowieka w otaczającym świecie, także z pazernością, biologią istnienia oraz religią. Jakub zostanie wystawiony na wiele prób – tych prostych, gdzie musi zdecydować czy podejmowane kroki nie łamią zapisów umowy, jak i zdecydowanie trudniejszych – na przykład pożądania ze strony jednego z organizatorów eksperymentu. Istotny będzie też tytułowy piąty wymiar, czyli transcendentalny portal łączący bohatera z jego żoną. Będąc daleko w górach, Jakub będzie czuł to, co żona w czasie teraźniejszym. A te wizje wcale nie ułatwią życia, bo obok pytań dzieci o nieobecność taty, pojawią się także widoki zdrady czy prześladowania ze strony przyjaciółki. Tym samym Vopenka, dzięki tej nadnaturalnej figurze stylistycznej łączy oba światy, ukazuje nam panoramicznie cały pejzaż uczuć, stanów i faktów składających się na życie Jakuba. Inna sprawa, że sam sposób tej synergii mnie osobiście wydaje się zwyczajnie zbyt banalny.

„Piąty wymiar” to książka z dużym potencjałem. Pomysł na fabułę, jest niewiarygodny, ale w swojej prostocie także urzekający. Daje duże możliwości na analizę ludzkich przywar, pożądań i emocji. Wątpliwości budzi jednak wykonanie: momentami niesmaczne sceny seksu, mieszają się tu z eseistycznymi analizami fizycznymi, a troska o rodzinę, z kuriozalnym pomysłem o pozostawieniu jej na pastwę losu. Nad wszystkim unosi się duch kafkowskiej niejasności, który jednak zamiast niejednoznaczności, wprowadza w tekst aurę dziwności i pomieszanie konwencji. Mam też wrażenie, że w swoich filozoficznych dociekaniach, czeski autor idzie o kilka kroków za daleko. Zamiast budować interesujące, piętrowe dyskursy, wtłacza czytelnika w powierzchowne rozważania akademickie i gdybanie („Gdyby wszyscy ludzie na całym globie ziemskim, albo przynajmniej na pewnym jego obszarze, uparli się, że jakieś wydarzenie nie miało miejsca, to czy naprawdę zmieniliby przeszłość. Bo jeżeli przestrzeganie jest kluczem do istnienia, to istnienie owego minionego wydarzenia zostałoby w ten sposób poważnie zagrożone. To, co naprawdę stało się kiedyś jako coś współczesnego, przestałoby wtedy istnieć jako coś przeszłego”). Także kontekst biblijny, wodzenie na pokuszenie, walka ze złym, jest tu wyostrzony do karykaturalnej postaci. Ostatecznie „Piąty wymiar” to dla mnie trochę za mało medytacji, a za dużo cudaczności. Niezła książka z niewykorzystanym potencjałem.

Recenzja "Łkające ryby i inne opowiadania" Chi Zijian

Wydawca: Kwiaty Orientu

Liczba stron: 186

Tłumacz: Magdalena Stoszek-Deng

Oprawa: miękka

Premiera: 17 maja 2019 r.

Odnoszę wrażenie, że pragnienie potwierdzenia istnienia własnego wycinka świata jest dominantą zbioru „Łkające ryby i inne opowiadania”. Aby uświadomić sobie i rozwiać wszelkie wątpliwości co do faktycznego swojego istnienia (i w szerszym sensie także miejsca, w którym się wychowało), pisarka uprawia działalność namacalną (w zakresie kontaktu z naturą) i nieuchwytną (wszędzie tam, gdzie bierzemy pod uwagę pierwiastek ludzki). Łączy więc dwa światy i stara się je sprowadzić do wspólnego mianownika. Wykorzystuje w tym celu techniki znane literaturze od dawna (realizm magiczny, naturalizm, gawęda, baśń), przerabiając je jednak według własnego pomysłu. Wyobraźnię i język obraca w kręgu tego co uchwytne, proste i w jakiś sposób pewne, zaś wierzenia i zwyczaje maluje bajkowymi barwami. Chi Ziijan wychodzi z założenia, że jednym z lepszych sposobów poświadczenia naszej egzystencji i jestestwa jest drugi człowiek. Toteż pisarka przywołuje szereg barwnych postaci, których losy kreują dla nas obraz miejsca odchodzącego w przeszłość. Tak naprawdę nie wiemy, czy są to istoty znane autorce. Może są wymyśleni, wyśnieni,  może trwają we wspomnieniach lub fantazjach, być może na zawsze przenieśli się w nieznane obszary i już od dawna nie żyją, albo stoją obok nas w kolejce do kasy? Taka czy inna forma obecności ludzi i tematów stwarza możliwość snucia opowieści, prowadzenia intymnego dialogu, a przynajmniej milczącego porozumienia. Stwarza też przestrzeń na uniwersalność i możliwość odczytania dzieł w różnych kontekstach kulturowych. Nie należy się więc bać niezrozumienia czy egzotyki. Most porozumienia jest tu zbudowany na wyjątkowo solidnych podstawach. Dlatego nieważne czy pracujesz w korporacji, czy w szkole, czy oglądasz Netflixa czy filmy Zoltána Huszárika, czy wolisz gotować, czy jeść, czy może zaklinasz węże lub zbierasz pudełka po zapałkach – wszystkich nas łączy życie i towarzyszące mu emocje, które odpowiednio przetransformowane sprawiają, że „Łkające ryby i inne opowiadania” będą czytelne dla każdego.

Sytuacje rozpisane w zbiorze przypominają trochę rozmowę z odbiciem w starym i zakurzonym lustrze, czyli z zawartością pamięci, ze światem odwzorowanym w doświadczeniach pisarza lub wykreowanym przez niego. Znane nam dawniej, ważne dla naszych uczuć, osoby, rośliny, zapachy, zdarzenia przemieniają się w iluzje. Trudno uwierzyć, że te magiczne maniery i wierzenia, wywodzą się z empirycznie znanej rzeczywistości, że należą też do nas, jeśli brak choćby strzępka potwierdzenia, małego konkretu, drobnego dowodu na niegdysiejsze istnienie ich pierwowzorów. Pamięć domaga się konsekwentnego odświeżania i utrwalania, w przeciwnym razie rozprasza się i roztrzepuje, jak łkające ryby, które każdy powinien złapać, ale nie zawsze się udaje. W tych sugestywnych, przepełnionych miłością da natury miniaturach literackich, chodzi właśnie o odsłonięcie rzeczy potwierdzających przekonanie, że nasze życie nie jest tylko śnionym snem. Ale co jest rzeczywiste, gdy ogarnia nas żywioł fantasmagorii, konstelacji wspomnień, niejasności naszych powiązań ze światem, a wreszcie niemożności oparcia się na czymś solidnym?

Właśnie na tym oparciu Chi Ziijan buduje co najmniej kilka ze swoich opowiastek. W „Miesiącu mgieł” młody chłopiec pada ofiarą wypadku, a dalej także rodzinnej przemocy, w efekcie czego rośnie z niego bezrozumny pastuch. W „Zbieraczu jagód” społecznymi męczennikami są bliźnięta, które chodź radzą sobie ze światem, nie potrafią rozpoznać co jest czarne, a co białe. W opowiadaniu „W leśnym parowie” chińska pisarka porusza też jeden z kluczowych tematów rodzimej kultury – brak możliwości decydowania o wyborze osoby, z którą spędzi się życie. Trochę podobnie jak w tytułowej opowieści, gdzie wiekowa już kobieta wspomina mężczyznę, przez którego nadal czuje się zdradzona (właśnie przez brak wyboru jej na żonę). Oparciem może być też miejsce, w którym się żyje, a które czasami trzeba opuścić w imię rozwoju technologicznego kraju („Kolej”). Chi Ziijan udowadnia, że fundamentów naszego bycie tu i teraz jest wiele, a każdy równie mocno domaga się permanentnego zaspokojenia.

Jednym z ważniejszych tematów poruszanych przez chińską pisarkę jest także przemijanie, które dobrze podkreślają zmiany pór roku. Chi Ziijan sytuuje w rolach bohaterów bardzo często starców i dzieci. Co ciekawe, dzieci są niemal bez wyjątku w jakiś sposób upośledzone, brzydkie, odrzucane. Próżno tu szukać wysoko urodzonych, szybko rozwijających się modelów. Te wyjątki społeczne, młodzi i starzy oderwani od realiów świata przedstawionego, czują i rozumieją więcej, niż „normalni ludzie”. Ta osobliwość nie chroni ich jednak przed niesprawiedliwym czy bezdusznym postępowaniem. Ich życie wyznaczają silne ambiwalentne relacje, tak z innymi, jak i z samymi sobą. Miłość może bardzo łatwo przeistoczyć się w nienawiść, a bezgraniczne zaufanie, w obronną ścianę. Poszukiwania harmonii dnia codziennego, także w stosunku do otaczającej przyrody, są tu nakreślone dosadnie, ale też z empatią i wrażliwością.

Proza Chi Zijian to piękne świadectwo wystawione tym miejscom i ludziom, którzy normalnie nie dostają głosu. Te odległe światy, przypominają mi nieco Cape Breton Alistaira MacLeoda, chociaż uczciwie trzeba przyznać, że styl i metoda pisarska Kanadyjczyka, znacząco różnią się od rzemiosła Chi Zijian. Oboje okopują się w podobnej, bliskiej im tematyce przestrzeni, pór roku i surowości, zestawianej z wyrazistymi charakterami ludzkimi. Oboje interesują się też czasami minionymi, które coraz silniej wypierane są przez objawy współczesności. U chińskiej pisarki przybiera to na przykład postać troski o zbiory, które ostatecznie porzucane są na rzecz obietnic bogatego kupca w opowiadaniu „Zbieracze jagód” lub miłość do domu rodzinnego, który starsza pani musi opuścić przez budowę kolei. Jest jeszcze melancholia, jako przewodnie uczucie towarzyszące lekturze „Łkających ryb i innych opowiadań” oraz „Skoro ptaki czynią słońce”. Wypływa ona nie tylko z losów bohaterów, ale też z otoczenia, pełnego detali. Tereny opisane w tych książkach można zobaczyć, poczuć, usłyszeć. One tętnią wielobarwnym życiem, tradycją i nieuchronnością odchodzenia. Wszystko to opisane jest z niezbędną czułością, dzięki czemu „Łkające ryby i inne opowiadania” są tak urocze i wartościowe.

Recenzja "Rzeźnik z Niebuszewa" Jarosław Błahy


Wydawca: Wydawnictwo Forma

Liczba stron: 98

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 2019 r

Wydawca określił „Rzeźnika z Niebuszewa” jako zbiór opowiadań. Wydaje mi się, że to przyporządkowanie jest tak samo nieprecyzyjne, jak zawężanie treści książki do jej tytułu. I nie chcę tym samym czynić wyrzutu wydawnictwu – wydaje mi się, że próba jakiegokolwiek skategoryzowania tego dzieła, z góry skazana jest na porażkę. Autor na niespełna stu stronach serwuje czytelnikowi literacki galimatias, któremu bliżej do chaosu, niż do ustrukturyzowanej lektury. I co bardzo ważne, ten chaos ma sens, przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Wzajemne przenikanie się reportażu, filozofii, eseju i wspomnień, jest tu czynione bardzo impulsywnie, wypływa wprost z potrzeby danej chwili. Stąd język, którym posługują się bohaterowie bywa potoczysty i wulgarny. I to wspaniale, bo jak człowieka coś wkurwia, to czasami warto to powiedzieć wprost, a nie snuć zawoalowane rozważania prowadzące donikąd.

Napisałem, że treść książki nie odnosi się wyłącznie do tytułowej postaci ‘zbioru’. Trudno jednak podjąć próbę interpretacji, bez znajomości tego wątku. Kim był Rzeźnika z Niebuszewa? Dla tych, którzy akurat historią brutalnych morderstw się nie interesują, wyjaśniam, że Rzeźnik to Joseph Zippeck, zaś Niebuszewo to dzielnica Szczecina, ciesząca się zresztą niezbyt chlubną opinią. Zippeck zasłynął tym, że na początku lat 50. Porywał ludzi, ćwiartował ich ciała, czaszki wyrzucał do leżącego nieopodal stawu, zaś mięso przerabiał na mięso mielone, które później sprzedawał na targu. Błahy w jednym z epizodów książki dość dokładnie opisuje moment odkrycia działalności mordercy, wchodząc tym samym w polemikę ze słowami dziennikarzy, zajmujących się tą sprawą. W tym małym tekście w pełni ukazuje się nam skłonność autora do drobiazgowości i rzetelnego podawania faktów. Owa szczegółowość będzie widoczna także w innych miejscach, niezależnie czy będzie odnosić się do faktograficznego odtworzenia ścieżki pozyskiwania informacji o Leo Lipskim - polskim pisarzu emigracyjnym pochodzenia żydowskiego, czy do dyskursywnego odwoływania się do różnych prądów filozoficznych

Opowieść o Zippecku wisi nad książką, ale mam wrażenie, że w żaden sposób jej nie definiuje. Błahy chce nam przekazać coś więcej niż kolejną historię o wykolejonej postaci. Przywołując szereg obrzydliwych i/lub makabrycznych scen z życia wziętych (ta z uciętym w prosektorium penisem i włożeniem go do kieszeni w formie żartu, budzi we mnie wyjątkowy sprzeciw), autor ze Szczecina wtłacza nas w mroki wewnętrznego piekła tkwiącego w człowieku. Ta lektura nakazuje nam myśleć, analizować i łączyć pozornie niezwiązane ze sobą wątki. Wyłączenie uwagi choćby na chwilę, może skończyć się pominięciem jakiegoś istotnego wątku. Znaczenie ma tu wszystko, od rytmu, przez pojedyncze słowa, mroczne fotografie, aż po liryczne uzupełnienie prozatorskiej myśli.

„Rzeźnik z Niebuszewa” to proza bardzo osobista. Dużo tu autobiograficznych historii, rozciągających się między rodzinnymi traumami, naukowymi fascynacjami, muzycznymi inspiracjami, aż na kontrowersyjnych poglądach kończąc (patrz atak na WTC). Dużo także świeżych myśli, jak chociażby ta, określająca literaturę: „literatura albowiem jest pochodną walki o byt, wynika z teorii ewolucji, konfliktu, buntu, prowokacji i niezgody na świat w sensie Iwana Karamazowa. Jest odruchem wymiotnym organizmu, procesem fizjologicznym, a nie udawaniem wszechmocnego stwórcy, który w wyniku potężnego zaparcia, zatwierdzenia sytuacyjnego wysiedział świat na sedesie”. Jeśli przyjrzeć się tej definicji dokładnie, trudno się dziwić, że książka przybiera właśnie taki, burzliwy i nieokrzesany styl. Jakby w opozycji do stylu wciąż pojawiającego się na kartach książki Dostojewskiego. Chociaż związek prozy Błahego i twórcy „Biesów” ma tu daleko większe znaczenie – obaj pragną oddać głos tym, którzy nie mogą pogodzić się ze światem i samym sobą, z pragnieniem osiągnięcia ideału a świadomości kim się jest. 

Właściwie to nie wiem, czy celem autora było odwołanie się do pojęcia cierpienia. Wiele jest pobudek do wysnucia takiego wniosku, ale są też elementy komiczne, które w jakimś sensie każą mi postawić przy tej kwestii znaki zapytania. Niezależnie jednak od intencji, ja „Rzeźnika z Niebuszewa” odczytuję trochę jako prywatny traktat o istocie uniwersalnej, wszechobecnej przemocy. Skoro literatura może dawać głos tym, którzy na co dzień tego głosu nie mają, może też poruszać kwestie dotąd nieobecne lub przemilczane, to Jarosław Błahy właśnie tego typu pisarstwo w „Rzeźniku…” uprawia. A powodzenie jego misji wynika głównie ze wspomnianej już świeżości przekazu. Ta książka dowodzi, że jednym z fundamentalnych warunków dobrej literatury jest umiejętne operowanie na kilku jej warstwach: nie tylko treści i bohaterów, ale przede wszystkim narracji, która tworzy formalny szkielet przedstawionego świata. „Rzeźnik z Niebuszewa” nie został napisany w konfesyjnej pierwszej osobie, czy nawet przy użyciu wszechwiedzącego medium. Błahy pisząc swoją książkę, stworzył swoisty pomost językowy, którego skuteczność polega nie tylko na konfrontacji czytelnika z okrucieństwem, ale także na znacznie głębszym poziomie – na precyzyjnie pokomplikowanej narracji, która w jakimś sensie odtwarza współczesne struktury przemocy. I jest to też przestroga dla czytelnika o słabych nerwach – narracja przenika tu niepostrzeżenie do stylistycznego krwioobiegu czytelnika, w bardzo osobisty językowy rejestr, być może nawet nie do końca podczas lektury uświadomiony. Tym samym nie pozwala dłużej trwać w pozycji tego, który historii o brudzie i cierpieniu jedynie biernie słucha. Lektura „Rzeźnika z Niebuszewa” jest doznaniem empirycznym, przejściem przez krainę mroku i destrukcji, bezwstydną i frywolną eskapadą po złu krążącym po świecie.

Nie wiem czy mogę powiedzieć, że ta książka mi się podobała. To jedna z tych niewielu lektur, które nie tyle się czyta, co współodczuwa. Tym samym nie polecam Wam jej, nie sugeruje że musicie znać, ale też nie mówię 'pomińcie ją w swoich planach'. „Rzeźnika z Niebuszewa” przekracza granice, nęka, bawi i brzydzi. Trochę jak książki Celine'a. Wiedząc to, sami musicie zdecydować, czy tego typu doświadczenia Was interesują. Ja o niej długo nie zapomnę.