Recenzja "Drzwi do lata" Robert A. Heinlein

Wydawca:  Rebis

Liczba stron: 264

Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki

Oprawa: zintegrowana

Premiera: 11 lutego 2020 r.

W roku wydania „Drzwi do lata” Robert A. Heinlein obchodził swoje pięćdziesiąte urodziny i był już uznanym w świecie science-fiction pisarzem. Rok wcześniej odebrał drugą w swoim dorobku Nagrodę Hugo (za „Dublera”, wcześniej za „Farmer in the Sky”). Oceniając recenzowaną książkę warto wziąć pod uwagę ten fakt, bo zastosowana tu metoda twórcza nie jest tylko efektem młodzieńczej wyobraźni i nieukształtowanego warsztatu, ale świadomą, wielokrotnie wcześniej ćwiczoną, strategią. Heinlein dokładnie wiedział co chciał napisać i jak to zrobić.

Przystępując do lektury książki wydanej dawno, lubię spojrzeć na otoczenie w jakim powstawała. A rok 1957 był w moim odczuciu jednym z najważniejszych tak dla literatury, jak i filmu. W tej drugiej kategorii swoje premiery miały tytuły, które nawet mało obeznani z tematem widzowie doskonale kojarzą: „Dwunastu gniewnych ludzi”, „Siódma pieczęć”, „Tam, gdzie rosną poziomki”, „Tron we krwi”, „Most na rzece Kwai”, „Lecą żurawie”, „Noce Cabirii” czy „Ścieżki chwały”. Dziś aż trudno sobie wyobrazić, że w jednym sezonie do kin wchodzą nowe obrazy Kurosawy, Bergmana, Felliniego, Kubricka, Kałatozowa, Leana, Lumeta, Wildera, Kazana, Ozu, Antonioniego, Hasa i Munka. Podobnie uznane marki działały intensywnie w świecie literatury. „Szkice piórkiem” Andrzeja Bobkowskiego, „Kolumbowie. Rocznik 20” Romana Bratnego, „Następny do raju” Marka Hłaski,  „Dzienniki gwiazdowe” Stanisława Lema, „Bakakaj” Witolda Gombrowicza, „Słoń” Sławomira Mrożka, „W drodze” Jacka Kerouaca”, „Działa Navarony” Alistaira MacLeana, „Pnin” Vladimira Nabokova, „Doktor Żywago” Borisa Pasternaka, „Los człowieka” Michaiła Szolochowa czy „Voss” Patricka White’a. To wszystko klasyki, wciąż żywe, mimo upływu czasu. Jakby tego było mało, nawet najważniejsze literackie nagrody dostosowały się do wysokiego poziomu – Nobla otrzymał Albert Camus a Pulitzera Eugene O’Neil za „Zmierzch długiego dnia”.

Nie jest łatwo zaistnieć w takim gronie, tym bardziej że segment science-fiction też działał intensywnie (wydane powieści Asimova czy Fredricka Browna). Na szczęście dla samej książki, Heinlein odcinał się od ambicji tworzenia artystycznych modeli przyszłości. Jego książki z założenia mają luźno nawiązywać do ważnych dzieł kultury, ale przede wszystkim powinny bawić i gwarantować dobrze spędzony czas. „Drzwi do lata” w tym aspekcie sprawdzają się idealnie. Sama fabuła jest stosunkowo prosta, a też pytania do jakich zmierza, pojawiały się już w literaturze wielokrotnie. Dan Davis jest utalentowanym wynalazcą, który wraz z grupą wsparcia tworzy robota domowego. Mimo że akcja początkowo została osadzona w roku 1970, robot potrafi wykonać praktycznie każdą pracę porządkową. Ta cudowna rzecz nie jest jednak drogą do sukcesu i bogactwa Dana. Jego współpracownicy wykorzystują naiwność inżyniera i przypisując sobie całe zasługi, wprowadzają go w stan depresji. Tu pojawiają się pierwsze pytania tej książki, o naiwność, dwulicową naturę człowieka i sposoby radzenia sobie z traumą.  

Heinlein nie byłby Heinleinem gdyby w tym momencie skupił się na rozwijaniu wątków psychologicznych. Zamiast tego ucieka się do fantazji. Najpierw swojego protagonistę pogrąża w Długim Śnie, a następnie przenosi do czasów Milenium, gdzie nic nie jest już takim, jak było dawniej. Podróże w czasie stoją na porządku dziennym, stąd też zraniony bohater wraz ze swoim towarzyszem niedoli – kotem, postanowią zemścić się na swoich oprawcach. I tu znowu wchodzimy na grunt refleksji typowych dla literatury science-fiction: o kształt przyszłości, nowoczesne technologie, przenoszenie się między przestrzeniami, zemstę, sprawiedliwość. Wszystkie one wybrzmiewają w książce z typową dla Heinleina łatwością i pozorną powierzchownością. „Drzwi do lata” nie tworzą piętrowych dyskursów, za to całkiem skutecznie potrafią rozbawić i zainteresować. 

Jeśli właśnie tego szukacie w literaturze – dobrej zabawy, nieoczywistych zagrań fabularnych, prostej formy i specyficznego kota, lektura „Drzwi do lata” będzie idealna. Nie doszukiwałbym się w niej jakichś głębszych sensów. To zupełnie inny przypadek, niż wydana w tym samym czasie „Wieczna wojna”. Tam czuć trud codzienności, piekło wojny, rozwiązłość, zagubienie we wszechświecie. Tu jest po prostu lekko, z przymrużeniem oka. I dobrze, bo takie książki też są potrzebne.

Recenzja "Wieczna wojna" Joe Haldeman

Wydawca:  Rebis

Liczba stron: 336

Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki

Oprawa: zintegrowana

Premiera: 11 lutego 2020 r.

Rok 1974 był dla literatury bardzo owocny. Swoje premiery miały wtedy książki „Utracona część Katarzyny Blum” Heinricha Bolla, „Postrzyżyny” Bohumila Hrabala, „Jak spotkałem się z rybami” Ota Pavela, „Carrie” Stephena Kinga czy „Wczesne sprawy Poirota” Agathy Christie. Obok tych klasyków, do księgarń trafiły książki Anthony’ego Burgessa. Phillipa K. Dicka, Ursuli K. Le Guin czy Vladimira Nabokova. W październiku Nagrodę Nobla otrzymali Eyvind Johnson i Harry Martinson. Gdzieś obok tych istotnych historycznych momentów, ówcześnie 31-letni Joe Haldeman, wydaje jedną ze swoich pierwszych powieści, „Wieczną wojnę”, która w ciągu dwóch kolejnych lat zgarnia wszystko co najważniejsze, w gatunku science-fiction. Co  ciekawe, mało wtedy znany amerykański autor w finale Nebuli pozostawi w pokonanym boju dzieła dużo bardziej znanych E. L. Doctorowa, Rogera Zelazny’ego, Italo Calvino czy Roberta Silverberga.

Zdobycie Nagrody Hugo i Campbella już na starcie mówi czytelnikowi, że nie będzie to zwykła książka o ekspansji kosmicznej. I tak jest w istocie. Obserwujemy losy żołnierza William Mandella, który dzięki różnicom czasowym przeżywa swoją rzeczywistość o ponad tysiąc lat. Ziemscy koloniści wznoszą kolejne placówki na obcych konstelacjach. W pewnym momencie okazuje się, że jeden ze światów zostaje zniszczony przez nieznaną siłę. To właśnie tam uda się Mandella wraz z grupą rekrutów. Na jednym z księżyców Plutona rozpocznie on morderczą służbę, która usłana będzie niewygodami, głodem i ciągłymi stratami. A także kontrowersyjnymi uciechami.

To jednak nie bieżące trudności będą najważniejszym tematem tej książki. Bohaterowie pierwszych manewrów, poprzez efekt relatywistyczny utkną w pułapce czasu, przez co ich kampania stanie się tytułową wieczną wojną. W międzyczasie na Ziemi zmieni się niemal wszystko: technologia pójdzie do przodu, mentalność ludzi ulegnie zmianie, kwestie moralności i obyczajowości także zostaną poddane modyfikacjom. A wszystko przez problem przeludnienia i wyczerpania zasobów naturalnych, które  Joe Haldeman, podobnie jak inni mu współcześni twórcy, przepowiadał. Mandella i jego nieliczni współtowarzysze staną się prawdziwymi żyjącymi reliktami, ludźmi z innych czasów, którzy doświadczyli tego, czego nowy człowiek już po prostu nie zna.

W tym momencie chciałbym podkreślić trzy kwestie, jakie nasuwają mi się po lekturze tej książki. Po pierwsze język – prosty, dosadny, żołnierski, wiarygodnie oddający realia konfliktów zbrojnych. Po drugie kwestie seksualności i podejścia do życia ludzkiego. Są one zarysowane kontrowersyjnie, bez dbałości o moralny aspekt współżycia w grupie. Wreszcie po trzecie pacyfizm. Trudno między wierszami nie doszukać się odwołań do wojny w Wietnamie, na której sam autor służył kilka lat przed wydaniem książki. Ten aspekt rozrysowany jest dwutorowo: jako permanentny strach o życia oraz efekt niezrozumienia i zagubienia po powrocie do codzienności. Te trzy elementy tworzą łącznie fundament powieści, która nie jest łatwa w lekturze, ale gwarantuje wciąż aktualne przesłanie. Wojna, podobnie jak zachłanni politycy oraz niegodziwi ludzie trwają wiecznie i to ciągle oni mają najwięcej do powiedzenia przy kształtowaniu rzeczywistości. Mocna powieść, która niepozostawia obojętnym, ale której moim zdaniem, daleko jednak do osiągnięć na przykład Stanisława Lema.

Recenzja "Opis nieszczęścia. Eseje o literaturze" W.G. Sebald

Wydawca:  Ossolineum

Liczba stron: 288

Tłumaczenie: Małgorzata Łukasiewicz

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 28 stycznia 2020 r.

Dokonywanie interpretacji dzieła, które w swojej istocie jest komentarzem innych utworów, wydaje mi się zadaniem karkołomnym i bezcelowym. Dlatego podchodząc do omówienia niniejszego tomu postaram się zwrócić uwagę nie na szczegóły analizy, ale na zależności przekazywanych myśli z twórczością samego autora. W.G. Sebald dzięki zamieszczonym w zbiorze „Opis nieszczęścia” esejom, dołącza do całkiem pokaźnego grona literatów, którzy dzięki swoim wnikliwym omówieniom nadają tekstom nowe życie. Thomas Mann, Virginia Woolf, Jorge Luis Borges, Julio Cortazar, Mario Vargas Llosa, Roberto Bolano czy Umberto Eco – oni wszyscy przyczynili się do rozwoju rozumienia literatury i zwracania uwagę na rzeczy, których przeciętny czytelnik nie zauważa.

Sebald pisze o wielkich klasykach, ale także o pisarzach, których dzieła są już dzisiaj owiane mgłą zapomnienia. Franz Kafka cieszy się niesłabnącym uwielbieniem, Thomas Bernhard jest bohaterem niedawno wydanego zbioru opowiadań „Stany uprzywilejowane”, Elias Canetti bywa cytowany w różnych okolicznościach, zaś Josepha Rotha wydaje Austeria. Trochę mniej czytelników rozpoznaje dzisiaj Arthura Schnitzlera, Jean Amery’ego, Gottfrieda Kelleara, Roberta Otto Walsera, Karla Emila Franzosa czy Leopold Rittera von Sacher-Masocha. Lektura „Opisu nieszczęścia” może te tendencje odwrócić. Nawet jednak nieznajomość komentowanych dzieł nie powinna przeszkadzać potencjalnym czytelnikom. Wyłania się z nich coś więcej, niż uchwycenie charakterystyk bohaterów czy odwołań do innych tekstów literackich. Jest tam zawarty pierwiastek samego Sebalda, który właśnie na przestrzeni krytycznoliterackiej budował swoją pozycję artystyczną.

Dokonania literackie niemieckiego prozaika są komplementarne względem jego działalności naukowej. Analizując dzieła niemieckojęzycznych pisarzy, Sebald zwraca uwagę na szczegóły, które są charakterystyczne także dla jego metody. Dominują w nich takie aspekty jak osobliwość przestrzeni, tajemniczość, antyidylliczność i pesymistyczne prognozy przetrwania gatunku ludzkiego. Bardziej wnikliwy czytelnik dostrzeże zapewne, jak wiele Sebald „pożycza” od swoich literackich przewodników. I nie będzie to wrażenie mylne, o czym sam pisarz w różnych okolicznościach mówił. W jednym z wywiadów zapytany o powracającą w jego utworach postać Franza Kafki, mówi, że autor Procesu „odczuwał swoje życie jako nieuprawnione. Wydaje mi się, że to musi być zbiorowe doświadczenie, ponieważ nasza egzystencja jako gatunku faktycznie wydaje się nieuprawniona”. Ale nie tylko o postać tu chodzi. Sebald zgadza się z Kafką w wielu kwestiach, chociażby krytyki mitów oraz nieuchronnego, negatywnego wpływu ewolucji. To, że człowiek wynalazł koło, oprócz pozytywnych konotacji, prędzej czy później zamieni się w maszynę czyniącą zło. Rozpad jest częścią składową postępu.

Dajmy już jednak żyć Kafce w innych opracowaniach. Ciekawszym dla mnie punktem odniesienia jest ostatni esej „Jak dzień i noc. O obrazach Jana Petera Trippa”. Jest to tekst o tyle dla mnie ważny, że odwołuje się do dorobku malarza mi nieznanego. Oprócz tego, że Sebald przedstawia nam go z iście biograficznym zacięciem, analizuje jego prace w dość nietypowy sposób. Zwraca uwagę na motyw śmierci, który sam wielokrotnie eksplorował w swoich utworach. W pewnym momencie pyta nas „A czym w ogóle jest malarstwo, jeśli nie prosektoryjną praktyką wobec czarnej śmierci i białej wieczności?”. I dalej bada obrazy centymetr po centymetrze poszukując w nich ukrytych śladów mroku i cierpienia. A także zachowania utraconego czasu.  „Czerwona rękawiczka, wypalona zapałka, cebula na desce do krajania – wszystkie te rzeczy noszą czas w sobie, dzięki cierpliwej pasji i pracy malarza zostały niejako na zawsze ocalone”. Nie przez przypadek Sebalda tak bardzo fascynowały dzieła Trippa, „Materiał fotograficzny, stanowiący dla nich punkt wyjścia, jest starannie modyfikowany. Mechaniczna relacja „ostre–nieostre” ulega zniesieniu, coś się dodaje, coś się odrzuca. Jakiś element zostaje przesunięty na inne miejsce, uwydatniony, zredukowany albo odrobinę przekształcony. Zmienia się tonacja kolorystyczna, a niekiedy zdarzają się też owe fortunne błędy, z których potem niepostrzeżenie wyłania się wizja systematycznie przeciwstawna rzeczywistości”. Czy nie tak właśnie to wygląda w książkach Sebalda? Czy to nie poprzez zaciemnienie lub podświetlenie określonych bohaterów i wydarzeń autor osiąga oczekiwane zamglenie i widmowość?

Treści, odniesień i nazwisk jest w tych esejach tak wiele, że każdy bez trudu dostrzeże tu także inne punkty wspólne z najważniejszymi działami mistrza. Nie oznacza to wcale, że ich lektura będzie drogą przez mękę. Sebald wychodzi z założenia, że  kluczem do odczytania literatury jest kompleksowe uwzględnienie otoczenia danego dzieła - zarówno biografii autora, kontekstu historyczno-społecznego, jak i aktualnych w momencie wydania debat kulturowych, filozoficznych i politycznych. Tym samym każdy utwór zamieszczony w tomie jest poddany niezbędnemu ustrukturyzowaniu, dzięki czemu czytelnik, bez encyklopedii pod ręką, zrozumie o co tu naprawdę chodzi. Warto poznać też eseje aby ponownie zdać sobie sprawę, że do czytania niezbędna jest uwaga. Szczególnie dzisiaj, gdy literatura stała się tak powszechna jak chleb, a sam proces poznawczy z założenia powinien być łatwy (taki trend serwują nam duże wydawnictwa) i możliwy do wykonania w każdych warunkach. Właśnie teraz, jak nigdy wcześniej, niezbędny jest powrót do korzeni, do analizowania szczegółów i małych gestów. Bo to z nich wyrastają wartości i sensy, które wielokrotnie pomijamy lub błędnie interpretujemy.

Recenzja „Relacja Arthura Gordona Pyma z Nantucket” Edgar Allan Poe

Wydawca:  Officyna

Liczba stron: 224

Tłumaczenie: Tomasz Kłoszewski

Oprawa: twarda

Premiera: luty 2020 r.

„Relacja Arthura Gordona Pyma z Nantucket” to książka szczególna. Przede wszystkim przyjmuje się, że jest to jedyna powieść napisana przez Edgara Allan Poe. Dla badaczy literatury czy też czytelników, poszukujących w książkach czegoś więcej niż tylko rozrywki, interesujące są także jej związki z melville’owskim opus magnum „Moby Dickiem”. Nie trzeba być ekspertem, aby w wyprawie młodego Pyma dostrzec zależności z rejsem Izmaela. Co ciekawe, to właśnie dzieło Poe było pierwowzorem. Ukazująca się na łamach „Southern Literary Messenger” i wydana w całości w 1838 roku książka, wyprzedziła wielorybniczego klasyka o kilkanaście lat. Ale nie tylko autor „Taipi” czerpał garściami z kontrowersyjnej powieści. Charles Baudelaire pisząc „Podróż na Cyterę” na nowo opowiedział scenę  zjadania ludzkiego mięsa przez ptaki. Juliusz Verne w 1897 roku opublikował kontynuację historii Pyma zatytułowaną „Lodowy sfinks”. Bliżej nieznany polskiemu czytelnikowi Charles Romeyn Dake, także pokusił się o kontynuację książki Poe. „A Strange Discovery” opowiadana o relacji pewnego pacjenta z podróży. Jego współtowarzyszem był właśnie Gordon Pym. Odniesień można też szukać u H.P. Lovecrafta („W Górach Szaleństwa”), Paula Therouxa i Jorge Luis Borgesa. 

Co takiego dostrzegli w niej słynni artyści, czego nie doceniła współczesna pisarzowi widownia? Bo warto zaznaczyć, że „Relacja Arthura Gordona Pyma z Nantucket” wcale nie spotkała się z ciepłym przyjęciem. Lewis Gaylord Clarke napisał o nie, że to książka „o luźnym, byle jakim stylu, rzadko odznaczającym się jakąkolwiek gracją kompozycji”. William Burton poszedł jeszcze dalej, nazywając ją „bezczelną próbą oszukania publiczności”. W tym samym tonie wypowiadali się krytycy „Metropolitan Magazin” pisząc o „marnym biznesie” i „bezczelnej próbie wykorzystywania łatwowierności ignorantów”. Efekt był miażdżący. Książka przegrała finansowo, a sam Poe począwszy od tego momentu, porzucił swoje artystyczne aspiracje na rzecz obowiązków, które miały przynieść mu zysk (pełnił między innymi rolę redaktora „The Conchologist's First Book” oraz asystenta redaktora „Burton's Gentleman’s Magazine”, który wcześniej swoją krytyką walnie przyczynił się do upadku opowieści o Gordonie Pymie).

Wróćmy jednak do wrażeń i odmiennej recepcji dzieła. Sama historia zaprezentowana w książce rozpoczyna się dość standardowo, by nie powiedzieć sztampowo. Artur Gordon Pym, narodzony w Nantucket, wraz ze swoim przyjacielem wypływają pijani w morze. Ta przygoda i jej elementy składowe: mała łódka, brak doświadczenia i stan upojenia, prawie kończy się tragedią. Niezrażeni tym chłopcy dalej podążają jedyną życiową ścieżką, jaką mogą sobie wymarzyć. Tak oto Pym wchodzi potajemnie na pokład Grampusa, gdzie ukrywa się w ładowni. I tym razem podróż nie okaże się usłana różami. Na statku dochodzi do szeregu dziwnych zdarzeń z buntem, kanibalizmem, śmiercią i wywróceniem na czele. Końcówka książki to już totalny odpływ w niezbadane, literackie terytoria. Pełno tu symbolizmu, znaków na kamieniach, zasadzek, labiryntów i mgły. W finale pojawi się nawet potężna spowita mgłą postać w kompletnej bieli.  

Myślę że to właśnie niejednoznaczności książka zawdzięcza swoje późniejsze pozytywne opinie u wielu pisarzy. Tak naprawdę nie wiemy, co autor chciał nam powiedzieć na końcu. Czy Pym przeżył? A może zginął właśnie w momencie opowiadania owej historii? Może też jest to metaforyczne przedstawienie duchowej podróży? Ilu czytelników, tyle możliwych interpretacji. Ale nie tylko wieloznaczność może w „Relacji Arthura Gordona Pyma z Nantucket” zachwycać. Jak wiemy amerykański pisarz chętnie uczestniczył w różnych prasowych polemikach i ciągle poszukiwał nowych dróg w rozwoju artystycznej wizji. Swoje inspiracje czerpał nie tylko z tego co tu i teraz, ale także z odległej przeszłości. W niniejszej powieści nawiązywał parodystycznie do gatunku literatury podróżniczej, która stała się podstawą do kreacji świata przedstawionego. W przeciwieństwie do Melville’a, Poe nie pływał na morzu. Cała historia oparta jest na kilku źródłach historycznych, między innymi pracach Jeremiaha N. Reynoldsa i Benjamina Morrella. Oprócz tego dostrzec można zapożyczenia od Samuela Taylora Coleridge’a czy Daniela Defoe. Wszystkie te motywy i życiorysy Poe miesza po swojemu, dodaje wątki autobiograficzne, wykorzystuje elementy religijnego symbolizmu i powołuje się na teorię pustej Ziemi. Autor „Anioła dziwnych przypadków” żartuje, bawi się, oburza i ostatecznie pozostawia czytelnika z jednym wielkim znakiem zapytania. Stoję na stanowisku, że „Relacji Arthura Gordona Pyma z Nantucket” jest swoistą łamigłówką logiczną i dywagacją filozoficzną. Nie ma tu miejsca na jedność, spoistość czy harmonię. Zamiast nich, strony wypełnione zostały dysonansami i niejasnościami. I to do osób lubiących literackie hybrydy, atmosferę duszności i egzotyki, do wszystkich tych, którym nie straszne są intertekstualne gry rozmaitymi gatunkami literackimi i pozaliterackimi, do nich wszystkich ta książka jest kierowana. Fani bardziej rozpoznawalnych dzieł pisarza być może się zdziwią, ale na pewno nie rozczarują. Bo to nadal ten sam Poe, to samo zamiłowanie do odkrywania głębszego sensu przez eksplorowanie aberracji i dewiacji.

Recenzja "Wskrzesina" Artur Boratczuk

Wydawca: JanKa

Liczba stron: 296

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 3 lutego 2020 r.

Artur Boratczuk tak mówi o swojej książce „Wskrzesina” powstała przede wszystkim z pobudek jak najbardziej intymnych. Musiałem określić swój stosunek do Boga”. To właśnie to jedno zdanie sprawiło, że po książkę musiałem sięgnąć. Nie chodzi nawet o fakt, że czuję się jakoś w tej przestrzeni zagubiony, ale raczej o chęć usłyszenia nowego głosu. Poza tym w jakiś sposób poczułem się poruszony – w czasach, gdy na półkach księgarskich królują kryminały, książki o Auschwitz, poradniki i powieści obyczajowe (koniecznie dotykające aktualnej tematyki debaty publicznej: LGBT, edukacji, mediów społecznościowych, polityki prorodzinnej itd.), znalazł się człowiek, który napisał powieść nie dla czytelnika, ale dla siebie, aby coś sobie w głowie ułożyć. A wydaje mi się, że właśnie intymność artystyczna jest jednym z kluczowych elementów stanowiących o jakości dzieła.

Piszę o tym wszystkim nie po to, aby usprawiedliwić swój wybór, ale by już na początku zaznaczyć, czego w książce szukałem. I co ostatecznie znalazłem, choć wcale nie musiało być to takie oczywiste. „Wskrzesina” jest otwarta na co najmniej dwa nurty interpretacyjne. Dla jednych będzie to ciekawa historia dziejąca się gdzieś na prowincji Zachodniej Polski. Są różnorodne charaktery, ich problemy, narastające konflikty, romanse, emocje. Są motywacje, pożądania, tajemnica, zdrada i miód. Jest, kolokwialnie mówiąc, sensacyjnie i obyczajowo. Tylko że to wszystko tylko do czasu. Bo później… później jest już nieco dziwniej i na tym oczywistym fundamencie trudno będzie pewne wydarzenia wyjaśnić. Właśnie wtedy można zdać sobie sprawę, że książka Boratczuka jest jednak czymś innym, niż przypuszczaliśmy. I o tym chciałbym teraz napisać.

Akcję autor osadził we Fraudencji, wymyślonej mieścinie niedaleko Szczecina. Pomieszkuje w niej kilku ciekawych ludzi: były sekretarz PZPR, a obecnie wiekowy pszczelarz - Michał Serpina,  hodowca koni i 103-letni proboszcz w jednym, Niemiec wykupujący polską ziemię, były milicjant, niezaspokojona seksualnie kobieta i parę innych charakterów. Najważniejszy jest jednak przybysz. Adam ma czterdziestkę na karku. Przybywa na prowincję do pracy. Jego biznes komputerowy upadł, więc zatrudnił się jako pomoc pszczelarza. Trzeba przyznać, dość nieoczywisty wybór, który już na samym początku powinien wlać w czytelnika nieco wątpliwości. Powinny być one potęgowane także przez padające tu i ówdzie słowa („Adam spojrzał na szalejące zwierzęta. – Spokojnie – powiedział, a one uspokoiły się od razu”, „Kiedy tylko ujrzał go na ganku, miał wrażenie, że to ktoś, kto wszystko o nim wie, zna jego najtajniejsze myśli i zjawił się, by wydarzenia całego jego życia ułożyły się w jakiś sensowny obraz, bo gdy czasem spoglądał wstecz, widział tylko chaos”). W pewnym momencie dociera do nas, że Adam nie jest zwykłym człowiekiem, tylko Bogiem. Nie jest to jednak ten Bóg, o którym każdego tygodnia słyszymy na kazaniu. Nie wydaje się on być częścią i przewodnikiem żadnej znanej nam ziemskiej instytucji religijnej. Tajemniczy gość, bardziej niż nauczycielem, jest witalną siłą, która pobudza do działania wszystko wokoło. Adam jest więc kreacją indywidualnej impresji duchowej Boratczuka, a Fraudencja to forma autorskiego Universum  stworzonego po to, by opisać absolut za pomocą własnej wrażliwości.

Teologiczny wymiar książki stanowi jej ramę, organizując całą narrację. Stagnacja, brak celu i chęć znalezienia pomocy, są kanwą dla odwiedzin Adama, którego przybycie wprowadza barwy do szarej egzystencji miejscowości. Bohater Boratczuka zdradza dyskretne podobieństwa do Jezusa – opisy jego gestów i mimiki momentami przywodzą na myśl łagodne spojrzenia Chrystusa, a nienazwana moc daleko wykracza poza uwodzicielski urok, pozwalając mu wyczuć emocje i intencje innych osób („Adam był jak­by częścią jej samej. Ilekroć go spotykała, czuła się naładowana dziwną energią. Niewiele ze sobą rozmawiali, a wydawało jej się, że on wszystko o niej wie”). Głównym celem obecności gościa jest nadawanie sensu życia członkom lokalnej społeczności, rozumianego nie tylko jako niesienie pomocy, ale też uruchomienie nieubłaganego procesu powstawania problemów, porażek i rozczarowań. Dopiero one mogą dać człowiekowi spełnienie. W tym sensie uosabiana przez Adama metafizyczna aktywność jest impulsem nadającym znaczenie ludzkiemu bytowi, dotąd pogrążonemu w apatii.

Z drugiej strony boski dotyk, którego doświadczyli Justyna i inni, niesie w sobie także niebezpieczeństwo oszukania i porzucenia. Po jego nieoczekiwanym odejściu pozostaje bowiem pustka, a wybudzeni z marazmu poczują się w jakimś sensie obnażeni, osłabieni i niepewni w świecie, który do tej pory był ich strefą komfortu. To nagłe odejście ma tu sens nie tylko czysto fabularny, lecz stanowi również nieodłączny elementem doświadczenia religijnego. To nie Stwórca, Ojciec ani czuwający Duch są we „Wskrzesinie” obecni. Adam jest mistycznym bytem, który inicjuje ruch. Jego działania wymykają się poznaniu rozumowemu, ale całkiem dobrze można je odczytać na poziome zmysłów. Dlatego to właśnie Justyna powie o nim „Wtedy myślałam, że zwariował, bo jeszcze nie wiedziałam, że Adam jest Bogiem, ale teraz już rozumiem”. Choć spersonifikowany i dostępny, Bóg ma tu charakter indywidualnej, osobistej emanacji, wpływającej na jednostkową egzystencję, a nie na panoramę całego świata. Nie sądzę, aby miał on też jakiś szerszy plan. Pozostaje obojętny na to, co z rozdanymi darami duchowymi zrobią ludzie. Bóg Boratczuka odchodzi od Biblijnej siły kreacji, przyjmując formę starożytnej materii uzupełniającej surowy świat barbarzyńskich reguł.

Boratczuk kończy swoją książkę jasnym sygnałem „Znajdę sposób, żebyś wykiełkowała, wskrzesino – szepnę­ła, przyglądając się jej. – Będę ogrzewać cię swoimi myślami i czekać, aż wzrośniesz, rozkwitniesz i wydasz nowe nasiona. Chcę, żeby świat był przepojony zapachem twojego niebieskie­go nektaru, niewyczuwalnego dla zmysłów, ale wywołującego w umysłach tęsknotę za tym, co piękne i wieczne”. Bóg daje szanse na nowe życie. Pełny nadziei finał dopełnia portret religijnej alegorii. Ciekawej, zgrabnie opowiedzianej, może trochę zbyt dramatycznej i dosłownej, ale nadal pobudzającej do refleksji.