Recenzja "Przestrzeni! Przestrzeni!" Harry Harrison


Wydawca: Rebis

Liczba stron: 296

Tłumaczenie: Radosław kot

Oprawa: całopapierowa

Premiera: 17 września 2019 r.

Harry Harrison, swoją książkę „Przestrzeni! Przestrzeni!” wydał w 1966 roku, w tym samym czasie, w którym polski czytelnik poznawał „Dziennik” Gombrowicza, „Pięknych dwudziestoletnich” Hłaski i „Wysoki Zamek” Lema. W tym okresie na świecie powstało wiele ważnych dzieł. Dość wymienić „Z zimną krwią” Capote’a, „Milczenie” Endo, „Bar świat” Hrabala, czy „Dla wszystkich ten sam ogień” Cortazara. Było więc w czym wybierać, co zapamiętać. Z perspektywy czasu widać, że to właśnie niewielka powieść amerykańskiego pisarza jest jedną z ważniejszych, jaką w tym czasie napisano. Umówmy się, o dziełach Cortazaraz i Gombrowicza pamiętają tylko nieliczni, zaś książka Harrisona trafia do szerszego grona czytelników. Jest to wynikiem może nie tyle literackiej wirtuozerii, co przede wszystkim tematu i szalonej wizji, wokół której do dziś toczy się debata.

Na początek warto zauważyć, że Harrison nieco się przeliczył w swoich przypuszczeniach. Akcję książki osadził w 1999 roku, gdzieś u progu nowego Millenium. Jego świat zamieszkuje ponad 7 miliardów ludzi, z czego, jak można domniemywać, znacząca większość cierpi głód i niedostatek. Własność jest tu wartością drugorzędną. Jeśli umierasz, urząd bardzo szybko zdecyduje, kogo na twoje miejsce do mieszkania przydzielić. I nieważne, że po zasiedleniu, na osobę przypadnie jeden metr kwadratowy. Liczy się przede wszystkim zmniejszenie niezadowolenia społecznego, które w dobie deficytu pieniędzy, jedzenia i wody, jest zarzewiem wielu konfliktów. Świat Harrisona to miejsce przeludnione i brudne. Z powodu braków paliwa nie działa transport, a energia jest odgórnie wydzielana. Ludzie zabijają się o suchary. Komfortowo żyją tylko wybrani, wysoko postawieni oficjele i ich zaplecze. To oni koncentrują w swoich rękach całe bogactwo tego świata. Balują, piją bez umiaru, jedzą mięso, mają ochroniarzy. Dualizm społeczny osiąga w książce niebotyczne rozmiary, których póki co jeszcze rzeczywiście nie doświadczyliśmy. Przynajmniej nie w takiej skali. W tym sensie Harrison się przeliczył, nie docenił siły chemii i nowoczesnych technologii. Czy jednak jego wizja daleka jest od tego, co może nas czekać?

W „Przestrzeni! Przestrzeni!” ważny jest element kontroli urodzeń. Jego wielki zwolennik, będący w podeszłym wieku Sol, współlokator głównego bohatera, będzie bronił tej idei tak długo, aż przypłaci tę walkę życiem. Trudno się z jego argumentami nie zgodzić. Nadmierna eksploatacja zasobów naturalnych Ziemi, połączona z niepohamowaną konsumpcją i brakiem instytucji kontrolującej ten cały bałagan, prędzej czy później może przynieść opłakane skutki. I na nic się w tym kontekście mają wszystkie hasła mówiące o naturalnym procesie rozrodczym. Bo jednym są możliwości, a drugim to co się realnie dzieje. Harrison przewidywał te trudności już ponad 50 lat temu. Niezależnie po której stronie stoimy, warto wysłuchać argumentu drugiej strony i naocznie zobaczyć, do czego może to prowadzić.

Książka Harrisona to oprócz dystopijnego wymiaru, także książka o ludzkiej naturze, która w obliczu katastrofy, ujawnia swoją ciemną stronę. Mamy tu kilku bohaterów i jeden wątek kryminalny, łączący ich losy. Andy Rush to policjant z prawdziwego zdarzenia. Nie straszne mu bezsensowne misje, praca ponad możliwości i całkowite oddanie się prawdzie. Oprócz pilnowania porządku i bezpieczeństwa, będzie musiał po godzinach ścigać zabójcę milionera Mike’a O’Briena. Przy okazji przygarnie jego kochankę, która w odpowiednim momencie pokaże mu, że miłość to uczucie przeszłość, najważniejsze z dóbr luksusowych, na które ludzkość po prostu już nie stać. Będziemy obserwować ich rodzący się romans, nieskuteczne poszukiwania mordercy, rozmowy na szczycie ludzkiej hierarchii, a z drugiej strony także próby wymknięcie się organowi ścigania. Odwiedzimy zapomniane przez świat wraki budynków, zaludnione mieszkania, targi, sklep mięsny, kolejki przed ośrodkami pomocy społecznej i Empire State Building. Odwiedzimy te wszystkie zaludnione rejony, by jeszcze bardziej i z większą siłą odczuć, że człowiek człowiekowi wilkiem. I w sumie nie jest ważne, czy ma wiele (sędziowie, bogaci mieszkańcy), czy jest spłukany. Każdy w tym mieście jest egoistą bez długoterminowego celu. Liczy się tylko to co tu i teraz.

„Przestrzeni! Przestrzeni!” to książka napisana prostym językiem. Skupia się głównie na relacjach ludzkich, wszelkie opisy otoczenia traktuje gdzieś pobocznie, jako dodatek. Jest to rzecz jasna celowy zabieg, który tylko uwydatnia namacalność przytoczonej wizji. Trochę przeszkadza w tym wszystkim wątek kryminalny, mający swoje znaczenie (podkreśla decyzyjność elit, pozwala odwiedzić ubogie rejony miasta, mówi też dużo o emigracji), w ogólnym rozrachunku spłycający jednak fragmentami głębię utworu do dzieła detektywistycznego. Co ważne, Harrison unika pułapki fantastycznych światów, odcina się od nowinek technicznych, broni biologicznej i niestworzonych postaci. Pisze o ludziach i Ziemi, postawionej przed trudnym wyzwaniem. O nas samych, choć trochę innych, już po erze dobrobytu, w której się znajdujemy. I pozostaje mieć tylko nadzieję, że jego pomyłka nie wynika wyłącznie z niedoszacowania czasu, ale też z tego, że człowiek przestanie wreszcie zabijać naturę i siebie.

Recenzja "Słownik miejsc wyobrażonych" Alberto Manguel, Gianni Guadalupi

Wydawca: PIW

Liczba stron: 1001

Tłumaczenie: [Piotr Bikont], Jan Gondowicz, Michał Kłobukowski, Jolanta Kozak, Maciej Płaza, Maciej Świerkocki

Oprawa: twarda

Premiera: 11 września 2019 r.

Do rąk polskiego czytelnika trafia właśnie jedno z odważniejszych przedsięwzięć literackich ostatnich lat. Alberto Manguel i Gianni Guadalupi podjęli się zadania karkołomnego. Pragnąc oddać hołd wyobraźni, stworzyli słownik, w którym zawarli ponad tysiąc krain, wykreowanych wcześniej przez pisarzy i innych artystów. Zaczyna się od Abatonu Sir Thomasa Bulfincha z książki „ My Heart’s In the Highlands”, który jest miastem o zmiennym położeniu i do którego nikt nigdy nie dotarł. Czasami widać go tylko jak wznosi się nad horyzont. Całość kończy z kolei Żywa Wyspa z „Pufnstufa” w reżyserii Hollingswortha Morse’a. Jak piszą autorzy opracowania, jest to „kraj zamieszkany przez mityczne stwory oraz gadające łodzie i zegary, kominki palące cygara i ożywione instrumenty muzyczne. Burmistrzem jest smok o nazwisku Pufnstuf”. Panorama przedstawionych miejsc jest wręcz nieskończona i nawet brak Balbecu Prousta czy Yoknapatawpha Faulknera nie psują odbioru (autorzy pomijają tu miejsca, których rzeczywiste odpowiedniki istniały w przeszłości, wychodząc z założenia, że budowanie takich krain na realnych podstawach i nadawanie im nowych imion, nie mieści się w definicji miejsc wyobrażonych). 

Część z zamieszczonych tu lokalizacji zna każdy z nas. Wyspa Robinsona Crusoe, Oz, Po drugiej stronie lustra, Shire,  Eastwick, Kraina Czarów, Dolina Muminków, Hogwart czy Macondo, od wielu lat rozbudzają marzenia nowych czytelników. Są też miejsca znane nieco bardziej uważnemu czytelnikowi. Pala z „Wyspy” Aldousa Huxleya, ”, Winton z „Poczucia rzeczywistości” Grahama Greene’a czy Teatr Natury z Oklahomy z „Ameryki” Kafki.  W opracowaniu pojawiają się również miejsca, które z uwagi na brak polskich tłumaczeń, czy też nikłą promocję, są mniej rozpoznawalne: Skok (z książki James’a Fenimore’a „The Monkins”), Tunel Inków (Emilio Salgari „Duemila leghe sotto I’America”), Wenusja (Clauzel Raymond „Elle des femmes). 

Autorzy nie wykluczają żadnego autora. Rozpoczyna się już od Starożytności (Pismo Święte, Platon, Plutarch, Pliniusz Starszy), a kończy na działach nam współczesnych. Polska wersja „Słownika miejsc wyobrażonych” uzupełniona została o opisy krain, zaczerpniętych z polskich książek. Wśród ciekawych miejsc dostrzec można na przykład Szczytniska z „Demona ruchu” Stefana Grabińskiego, Costaricane z „Kongresu Futurologicznego” Stanisława Lema, Lailonię z „13 bajek z królestwa Lailonii dla dużych i małych” Leszka Kołakowskiego oraz Krainę Deszczowców z „Porwania Baltazara Gąbki” Stanisława Pagaczewskiego. Nie zabrakło też oczywiście odwołań do dorobku Gombrowicza, Gałczyńskiego czy Witkacego.

Są tu miasta, grody, zamki, rezydencje, teatry, krainy, wyspy, królestwa, a nawet miejsca, gdzie można dobrze zjeść. Od rozległego afrykańskiego imperium (Ponukele-Dreichkaff) po lilipucie królestwo w Niemczech (Popo). Łatwo się w tym wszystkim zatracić, zachwycić urokiem magicznych rozwiązań i realnością spożywanych trunków. Jak się okazuje, zmyślony wszechświat jest zdumiewająco bogaty i urozmaicony: zawiera przestrzenie spokoju i dobrobytu, krainy niebezpieczne i mroczne, nieodkryte lądy i walczące o przetrwanie utopie. Inne – takie jak Lothlorien czy Kraina Czarów, powstały jako bastiony magii, gdzie wszystko jest możliwe. W tej książce jak na dłoni możemy dostrzec całą paletę różnorodności jakie wytworzyła ludzka imaginacja. A wszystko to podane jako swojego rodzaju dzieło odrębne, ni to słownik, ni to osobliwa narracja. Autorzy wychodzą poza suche opisy zaczerpnięte z oryginałów. Doszukują się zależności, urozmaicają frazę odautorskim komentarzem (choć rzadko), serwują nam też piękne mapy i ilustracje, które prezentują omówione w hasłach trasy i graficznie przedstawiają scenerię wielu fabuł. 

Warto też uzmysłowić sobie, jak wiele zastosowań ma ta książka. Po pierwsze, to rzecz do której można i należy wracać. Jej nie da się przeczytać ciągiem. To taka książka, którą warto otworzyć, by poznać kilka haseł, by wciąż na nowo odkrywać potęgę ludzkiego rozumu. Po drugie „Słownik miejsc wyobrażonych” rozbudza wyobraźnię. Razem z ukazanymi miejscami, nasze myśli ulatują ku tym miejscom w naszej duszy, które szczelnie kryjemy przed światem. Każdy z nas przecież chciał kiedyś być elfem, księżniczką, rycerzem, albo wylądować na bezludnej wyspie. Jest też trzeci ważny powód – książka Alberto Manguela i Gianniego Guadalupiego to praktycznie niekończące się źródło inspiracji dla kolejnych lektur. Przeglądając ją, odkryłem kilka fascynujących mnie miejsc – Isle z „Wiedzy aniołów”, gdzie „na bujnej, łagodnie nachylonej równinie rozrzucone są małe miasteczka z domami krytymi holenderską dachówką i wspaniałymi kościołami”, Grimmbart z „Królewskiej wysokości”, czyli „cichy, spokojny kraj, większość swojego bogactwa czerpiący z rolnictwa oraz z lasów, które ze wszystkich dóbr naturalnych ceni się tu bodaj najbardziej”, a także Wyspę Bezkształtną z „Czyny i myśli doktora Faustrolla, patafizyka. Powieść neoscjentystyczna”, która „przypomina miękki, ameboidalny lub protoplazmatyczny koral o gałązkach podobnych do ślimaczych czułków” a „jednym z ważniejszych wynalazków króla jest tandem, dzięki któremu czworonogi też mogą jeździć na rowerze”. Wszystkie muszę odwiedzić ponownie, tym razem z ich literackim pierwowzorem.

Jestem pełen uznania dla autorów oraz tłumaczy. Podjęli się zadania wyjątkowo trudnego, misji właściwie z góry skazanej na pożarcie. Wiele miejsc musieli pominąć, ciągle powstają nowe krainy godne tego, aby znalazły się w „Słowniku…”. A jednak muszę przyznać, że owoc prac zespołu zadaniowego, jest nie tylko spójny i merytoryczny, ale także wciągający. To wszystko okraszone niesamowicie obszerną bibliografią. Chylę czoła.

Recenzja "Nieradość" Paweł Sołtys

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 176

Oprawa: twarda

Premiera: 18 września 2019 r

„Nieradość”, jedna z głośniejszych premier tego roku, mimo obiegowej opinii, to coś więcej niż zbiór opowiadań. Każda z przedstawionych narracji wchodzi w dialog nie tylko z innymi historiami zebranymi w tomie, ale też z życiem, które nas otacza. Dla tak skrojonej kompozycji, składającej się z 25 opowieści można znaleźć kilka podstawowych uzasadnień. Po pierwsze, gest spajania kolejnych elementów, komponowania z nich kompleksowej całości ma wskazywać na specyfikę pracy pamięci – tej codziennej, jak i historycznej. Inspiracją do napisania tej książki były przecież rozmowy z ojcem i dziadkami, a sama treść w wielu miejscach rozświetla przestrzenie spowite mrokiem zapomnienia. Po drugie, Sołtysowi nie zależy na linearnym porządku książki – wybiera raczej taki sposób pisania, który ma pełnić funkcję niuansowania rzeczywistości. Po trzecie wreszcie, dla tekstów składających się na zbiór zaprojektowany zostaje pewien ład – jedne narracje urywają się, by po pewnym czasie wrócić, w nieco innym wymiarze („Kot Rysio”, „Pani Halszka”). Ów porządek można rozpatrywać także na gruncie zastanej atmosfery, przesiąkniętej melancholią i próbą brania odpowiedzialności za to, co już minęło.

„Nieradość” jest fragmentarycznym zapisem nostalgicznej podróży w głąb historii. Autor, jak wyjaśnia w jednym z wywiadów, oddaje tym samym hołd starszemu pokoleniu. Przenosi nas w czasie do różnych epok i miejsc. Najczęściej jest to Warszawa, ale zdarzy się też Kutno, Tychy, Dąbrowa Górnicza, Piotrków Trybunalski czy Jarocin. Razem z protagonistami będziemy okupować miejsca w pociągach, w przychodniach, na ławce w ulubionym parku, w hotelach, a nawet pod budowanym mostem. Pejzaż czasów i przestrzeni jest tu różnorodny i całkowicie oderwany od jakiegoś systemu normatywnego. Działa jak nasza pamięć po latach, która sama wybiera często absurdalne wydarzenia, nie posiłkując się przy tym kalendarzem czy logiką. 

Opowiadania zebrane w tym zbiorze nie krytykują. I to może jest jedna z ważniejszych ich cech. W dobie ciągłej debaty, wolności słowa wykorzystywanej do przemocy i ataku, w momencie szczególnego narażenia na wszechogarniający ostracyzm, Sołtys woli godzić się z przeszłością. W „Nieradości” silnie eksponowana jest nostalgia, która nie tylko pełni funkcję sposobu radzenia sobie z odchodzącymi realiami, ale pozwala także dostrzec i zaakceptować to, co nowe. Poruszane tematy, jak chociażby: nowotwór („Dwa”), samotność ludzi starszych („Echo”), inicjacja seksualna młodych („Atargatis”), homoseksualizm („Grudzień”) czy rozwody („Znaleźne”) to jedne z kluczowych zagadnień współczesnej debaty publicznej. Zapisane zostały tak, aby nie szokować, nie wchodzić w polemikę, nie krytykować, nie próbować porządkować świata według własnej modły. Sołtys nie ma ambicji naprawiania czegokolwiek. Jego stawka jest znacznie niższa, choć mam wrażenie, dużo ważniejsza, bo mogąca realnie przynieść jakąś zmianę w człowieku. Autor stawia na empatię dla ludzi postawionych wielokrotnie przed bardzo trudnymi wyzwaniami. W „Mućce” bohaterka spotyka się ze społecznym odrzuceniem, ponieważ kocha swojego źrebaka. W „Miastach i wsiach” obserwujemy dziewczynkę, która okłada swojego rówieśnika kijem. W opowieści „Pani Halszka” wdowa będzie musiała na swój sposób mierzyć się z brakiem męża. Pejzaż deficytów jest tu większy, bardziej różnorodny, a łączy go przede wszystkim zrozumienie, a może nawet nie tyle zrozumienie, ile chęć pokazania go bez autorskiego komentarza. Towarzyszymy tym wszystkim małym i większym problemom, nie jako diagności, lecz jak zwykli obserwatorzy. I tu, paradoksalnie, mimo skromnych zamiarów, udaje się autorowi „Mikrotyków”  wkroczyć we współczuciu poza granice instynktu samozachowawczego, otworzyć się na współodczuwanie. A to według mnie, bardzo istotna rola literatury, żeby nas uczyła patrzenia na innych ze zrozumieniem.

Gdybym miał wyróżnić narracje, które dotknęły mnie najbardziej z pewnością byłyby to „Kot rysio”, „Pani Halszka” i „Mućka”. Wiąże się to zapewne z ich spójną konstrukcją, która mogłaby jednocześnie stanowić zalążek dłuższej historii. W swoim zbiorze autor publikuje różnorodne opowieści: miniatury literackie (m. In. „Grudzień”, „Szczupły Pan”), wspomnienia z czasów wojennych i powojennych (m. In. „Atargatis”, „Danił”), strumienie myśli, w których obok codziennych zdarzeń pojawiają się postaci historyczne (w „Ruckblicku” Friedrich Max Müller, Franz Schubert, Wilhelm Müller, w  „Kot Rysio” Wojciech Bobowski, w „Atargatis” Eunus, w „Miasta i wsie” Szalom Asz, Isaac Bashevis Singer, Walek Dzedzej, Adam Mauersberger i Icchok Lejb Perec, a w „Danile” Daniił Charms). Trafia się też osobista refleksja na temat sytuacji pisarza we współczesnym świecie („Co się robi, gdy się zostało pisarzem”). Czytane „Nieradości” to długa podróż pełna głębi, inteligencji i szacunku dla dawnych mistrzów. 

Różnorodność tematyczna i strukturalna nie zamyka wachlarza odmienności proponowanego przez Sołtysa. Widać że autor lubi kombinować też w warstwie językowej. W zależności od narratora, słowa układają się w różne stylizacje, które być może nie są najefektowniejsze w historii literatury, ale okazują się wyjątkowo angażujące czytelnika.  W opowiadaniu „Fik” protagonistką jest mała dziewczynka, stąd wyrzucane przez nią myśli pasują do jej wieku i sposobu myślenia - „Gdy się pozwala temu małemu światu płynąć, to jest nawet przyjemne, szum szum, spółgłoski miękko i jakieś parki, samochody, pociągi”. W „Mućce” całość opowieści snuta jest w typowo folklorystycznym narzeczu. Pojawiają się też babcine „zacarapać”, czy uruchamiające wyobraźnię „śmiał się na dwa trząsy dwóch podbródków”. Proza Pawła Sołtysa pełna jest też elips, funkcjonujących tak na poziomie zdania („Ale potem mi się przypomniało w drodze sprzed paru lat jakoś podobne”), jak i organizacji utworu (rozpoczęcie sugerujące dopowiedzenie, np. „Albo jak dziadek Rysio mówił o nich „dziewczynki”).  „Nieradość” zapełniona jest wreszcie pięknymi, wycyzelowanymi zdaniami, które niejednokrotnie mogą służyć za motto całego zbioru („To są myśli żyjące wśród błot, nie żywią się stalą, impulsem elektrycznym, atomową fuzją. Ich paliwo to lumbagowe wierzby, las z okiem bagna pośrodku, piasek, na którym rosną niegospodarcze rośliny”, czy „Wspomnienia nie odmłodzą mi ścięgien, nie zaczernią na powrót włosów, choć jakoś utrzymują mnie tamtego we mnie dzisiejszym”). 

Najnowszą książkę Pawła Sołtysa czyta się wyjątkowo trudno. Obok ciekawych, kompletnych narracji, są te urywane. Mieszają się czasy, przestrzenie, postaci historyczne z fikcyjnymi. Narrator w większości opowieści nie jest nazwany ani opisany, przez co trudno się z nim utożsamiać. Hermetyczny język wymaga od czytelnika ciągłego skupienia. Dzieje się tu bardzo dużo, uwierzcie. A jednak, gdzieś na poziomie naszego czytelniczego krwioobiegu, ta książka, te słowa, często nielepiące się w dobrze nam znane sformułowania, działają na nas. Wymagają naszej uwagi, angażują nasze emocje. I choć parę narracji bym stąd usunął (chociażby tę o pisarzu czy „Grudzień”), choć część porusza może nieco mniej zajmujące tematy, to nie będę krył swojej fascynacji całością. Okazuje się bowiem, że nadal można pisać empatycznie, bez moralizowania, krytykowania i szukania rozwiązań. Bez krzyku, zawiści i łez. Można dokumentować historię, jakby działa się obok nas, bez stygmatyzowania. „Nieradość” to proza autentyczna, eksperymentalna, za to ją cenię.

Recenzja "Koła zębate" Ryunosuke Akutagawa

Wydawca: PIW

Liczba stron: 360

Tłumaczenie: Katarzyna Sonnenberg-Musiał

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 17 czerwca 2019 r.

Już blisko sto lat temu, 10 stycznia 1927 r. w Berlinie odbyła się premiera filmu „Metropolis” Fritza Langa. W momencie, gdy zdanie publiczności wahało się między uznaniem za wyjątkową oprawę graficzną dzieła, a krytyką za dość naiwny scenariusz, gdzieś w odległej Japonii, na małej wiejskiej stacji kolejowej, stał Ryunosuke Akutagawa wraz z żoną i najmłodszym synem, czekając na pociąg. Miał on zabrać 34-letniego pisarza i jego rodzinę w drogę powrotną do Tokio, gdzie byli nieobecni przez prawie rok. Poprzednie dwanaście miesięcy miały być dla niego okresem wyciszenia i spokoju, przywiązania do wiejskiego klimatu i piękna natury. To miało być lekarstwo, które pozwoli młodemu pisarzowi wrócić na właściwe tory zawodowe.

Gdy dziś wyobrażam sobie rodzinę Ryunosuke Akutagawa czekającą na tym peronie, myślę o jego dorobku. Zaczynał od groteskowej stylizacji klasycznych opowieści chińskich i japońskich. W 1915 roku zadebiutował opowiadaniem „Rashōmon” (w Polsce wydanym jako „Brama Demonów”), a w 1916 roku opublikował opowiadanie „Hana” („Nos”), zyskując tym uznanie wybitnego pisarza Natsume Sōsekiego. Właściwie cała jego twórczość skupiała się na krótkich historiach, które uważał za główne medium ekspresji. Wydał ponad  150 opowieści i do dziś pozostaje nazywany ‘ojcem japońskich opowiadań’. Jest też patronem najbardziej prestiżowej nagrody literackiej dla nowych autorów w Japonii, którą w przeszłości wygrywali między innymi Abe Kobo, Shusaku Endo czy Oe Kenzaburo. 

Stylistyka i wymowa opowiadań Akutagawy zmieniła się w 1924 roku, po wielkim trzęsieniu ziemi, które zniszczyło znaczną część Tokio i zabiło ponad 100 000 ludzi. Od tego wydarzenia pisarstwo twórcy „Rashomona” stało się bardziej autobiograficznie, ponure i smutne. Cierpiał na depresję i bezsenność. W 1926 roku te dolegliwości stały się chroniczne, a obawa przed odziedziczeniem szaleństwa matki stała się dla Akutagawy obsesją. Pisarz miał też wiele romansów co spowodowało, że wzmogło się w nim poczucie winy. Trudnej sytuacji nie pomagały też problemy zawodowe – pismo redagowane przez Japończyka zostało oskarżone o naruszenie praw autorskich. Zapowiedź tego, co miało niedługo nastąpić, autor opisał we wrześniu tego roku w swojej opowieści „Rejestr śmierci”, zakończonej pięknym haiku wyrytym na płycie nagrobnej.

Właściwie to nie wiemy dzisiaj z całą pewnością, czy pobyt w rodzinnej wiosce żony w jakiś sposób pomógł pisarzowi. Tuż po powrocie do Tokio zabił się bowiem jego szwagier, by uniknąć rosnących długów. Ciężar opieki nad siostrą i jej rodziną spadł na Akutagawe. Ten z kolei wpadł w nieustający stan lęku, który pogarszał się z dnia na dzień.  Cierpiał na halucynacje wzrokowe i słuchowe, którym towarzyszyły gwałtowne bóle głowy. Prześladowały go złudzenia i paranoja. Bał się światła i wychodzenia z domu. Jego jedynym ukojeniem były narkotyki. W tym stanie przeżył ostatnie sześć miesięcy swojego życia. I trzeba przyznać, że był to okres twórczo bardzo płodny. To wtedy powstała między innymi „Kappa” czy „Koła zębate”.

23 lipca 1927 r. był dniem rekordowego upału w Tokio. Japoński pisarz nie przejmował się upałem i żartował ze swoimi dziećmi podczas lunchu. Przez całe popołudnie i wczesny wieczór przyjmował gości. Po obiedzie skończył „Man of the West” - esej na temat Chrystusa w roli poety. Następnie zaczął pisać długi list zatytułowany „Notatka do starego przyjaciela”, wyjaśniający, co zamierza zrobić. Jest to misterny zapis jego planów samobójczych. Dowiadujemy się z niego między innymi, że odrzuca utonięcie, bo za dobrze pływa, także powieszenie, ponieważ jest nieestetyczne. Końcowa decyzja padła na leki. Bladym świtem 24 lipca, kiedy lekki deszcz w końcu przerwał niesłabnący upał, Akutagawa po raz ostatni rozmawia z żoną. Następnie bierze śmiertelną dawkę leków, kładzie się na swoim futonie i zapada w wieczny sen czytając Biblię. 

Tak zakończyło się życie jednego z najważniejszych pisarzy japońskich, ale też pewna epoka w literaturze. Żywot Ryunosuke Akutagawy przypominał nieco strony gotyckiej powieści, chociaż sprowadzenie jego istnienia do porównania do gatunku literackiego może być źle odczytane i nie oddaje jego wkładu w literaturę. Akutagawa w swojej pracy twórczej kładł nacisk na zdarzenia i siły nadprzyrodzone, które niezauważane wkradają się do naszego szarego świat. Uniwersum japońskiego mistrza to miejsce, w którym diabeł przekształca się w latającą książkę, nos wydłuża się i skraca pod wpływem obrzędów, a człowiek budzi się z zaświatów z nogami konia. Jego proza pełna jest metafor, mądrości, humoru i przenikliwości.

„Koła zębate” to wybór 25 opowiadań, będących swoistą panoramą jego twórczości. Od wczesnych, nieco szalonych, symbolicznych i umoralniających opowieści („Nos”, „Kleik z batatów”, „Borsuk”), aż do autobiograficznych narracji, z których wypływa ból, cierpienie i strach („Rejestr umarłych”, „Miraż – lub Nad brzegiem morza – ciąg dalszy”, „Koła zębate”). Pisarz powiedział kiedyś „Jeśli ktoś nie popełnia samobójstwa, nie znaczy, że wybrał życie. On tylko nie potrafi się zabić”. Nie do końca zgadzam się z tą opinią, podobnie jak nie mogę pogodzić się z faktem, że Akutagawa dokonał takiego, a nie innego wyboru. A jeśli ktoś ma wątpliwości, czy twórca „Rashomona” wielkim twórcom był, polecam w szczególności sięgnąć po jego wczesne dzieła, bo to tam, odnoszę takie wrażenie, zawarta jest cała jakość jego pisarstwa (wyjątkowe połączenie Zachodniej maniery z klasycznymi opowieściami azjatyckimi). Kontekst literatury klasycznej pozwalał mu ukazywać ze szczególną mocą to, co stanowiło dla niego fundament opowiadania, a równocześnie uniknąć podejrzeń o opisywanie zdarzeń niemożliwych do zaistnienia we współczesności. Warto też zauważyć, że źródła jego inspiracji – czyli przede wszystkim zbiory Konjaku monogatari i Uji shūi monogatari – zawierały dużo więcej zdarzeń nadnaturalnych, niż przypowieści Akutagawy. Autor „Kół zębatych” w swoich pierwszych próbach literackich wolał skupiać się na istotnych dla niego problemach ludzkości – egoizmie i łatwości oceniania innych. Jego bohaterowie nie są zdolni rozpoznać własnych pożądań i lęków. Mnich z Ikenoo cierpi nie tyle z powodu zewnętrznej deformacji, co ze względu na zranioną miłość własną („Nos”). Goi nie dopuszcza do siebie możliwości, że sama wizja zaspokojenia pragnienia kleiku z batatów odbierze mu radość życia („Kleik z batatów”). 

To w tych pierwszych opowieściach Akutagawa wyrobił podstawową strategię opisu kondycji ludzkiej - ironię perspektywy danej sytuacji, inaczej odczytywaną przez bohatera, narratora oraz czytelnika, do którego adresowane są filozoficzne w swej istocie pytania o granice poznania i bezmiar ludzkiego egocentryzmu. Ów niemy śmiech, będący efektem obserwacji egoistycznych zachowań bohaterów ostatecznie zwraca się również przeciwko czytelnikowi, który przyjmując rolę naocznego świadka, upodabnia się do rzeszy szyderców wspomnianych w opowiadaniach. Jest więc to lektura empiryczna, odczuwalna na kilku poziomach wewnętrznego samostanowienia człowieka. Lektura dla nas, ale i o nas samych. Książka o tyle refleksyjna i nostalgiczna, że zyskująca w dalszym fragmencie wymiar autobiograficzny, naturalny, jeszcze bardziej ludzki.

Recenzja "Cichoborek" Urszula Stokłosa

Wydawca: JanKa

Liczba stron: 252

Oprawa: miękka

Premiera: 30 września 2019 r

Przeglądając półki z nowościami wydawniczymi, można zadać sobie pytanie, dlaczego w ostatnich latach w Polsce wielu twórców zajmuje się tematem prowincji. Ilustracją tezy o ogromnej popularności tego motywu jest najnowsza powieść Urszuli Stokłosy. Siłą rzeczy muszą znaleźć się w utworze debiutantki elementy typowe i wysłużone, niemal podręcznikowe dla żywiołu fabularnego, obficie syconego wątkami literatury obyczajowej.

Zanim jednak podejmę się oceny książki, warto w tym momencie skupić się na dwóch spostrzeżeniach. Są wśród nas czytelnicy rozsmakowani w oswojonych historiach. To wszystkie te osoby, mające wyrobione, klarowne oczekiwania od lektury: niech książka, szczególnie ta małomiasteczkowa, będzie przyjemna i ujmująca, jak ciepły kąt przy domowym piecu kaflowym. I nic w tym też złego, bo wychodzenie poza strefę komfortu, nie raz już w historii kończyło się nieszczęściem. Jak to się mówi: wszyscy najbardziej lubimy te piosenki, które dobrze znamy. Gdy więc podchodzimy do prowincjonalnej opowieści obyczajowej, trudno aby nie pojawił się ksiądz, wszystkowiedzące przekupki, kierowcy tira, rozczarowane mężatki, zagubiona w okowach nowoczesności młodzież czy podróżni z innego świata. Wraz z tożsamą grupą bohaterów, winny powtarzać się z góry przypisane im wydarzenia: impreza w remizie, zdrady, tajemnice rodzinne, nieporozumienia międzypokoleniowe, tłusty rosół na obiad i kanapka z pasztetową na śniadanie. To wszystko jest również w powieści Stokłosy (choć czasami w nieco innej formie). Niemniej zakończenie omawiania „Cichoborka” tym sformułowaniem byłoby dużą niesprawiedliwością. W tym miejscu musi pojawić się druga istotna obserwacja, która tym razem wiązać się będzie z wartościowaniem. Owa historia, jakich wydaje się, napisano już u nas wystarczająco, przedstawiona została w sposób w prozie obyczajowej bardzo rzadko spotykany.

Polifoniczna narracja, która wielokrotnie stawała się gwoździem do trumny debiutantów, w powieści Urszuli Stokłosy wybrzmiewa w pełnej krasie. Niezależnie czy głos otrzymuje dwudziestoletnia, pryszczata i samotna Mania, czy emerytowany i zawsze wstający z łóżka prawą nogą Bogdan, czy doznająca rozkoszy z drapania się w lewej dziurce nosa Wioletka – wszyscy aktorzy Cichoborskiej sztuki są inni i osobliwi. Konsekwencją zróżnicowania frazy jest też, poza oczywiście świeżością refleksji, stylizowanie opowieści na mowę potoczną, z charakterystycznymi dla niej dygresjami. W żywiole prostych dialogów i nieco bardziej skomplikowanych monologów (czy też strumieni myśli) postaci, w pełni ujawniają się ich unikalność i jednostkowość. Atoli – co warto podkreślić – to wszystko eksponowane jest wyłącznie na pierwszy plan, który w tle wybrzmiewa nieco inaczej. Pozory wysublimowania szybko pękają w starciu z codziennością. Rysy charakterologiczne bohaterów, tak z premedytacją pogłębiane, unaoczniają czytelnikowi to, co tak naprawdę dobrze wie. Sprawia to, że przypominają oni bardziej postaci jakiejś satyry, której przedmiotem uwielbienia i krytyki są drobnomieszczańskie przywary, strach przed pokazywaniem się na wsi z brzuchem od księdza czy nadmierne zainteresowanie życiem innych, niż aktorów jednego z bergmanowskich dramatów psychologicznych.

I znowuż można zadać sobie pytanie, źle to, czy dobrze dla książki, że stawia na nieco bardziej rozrywkową formę, pod którą roztacza ponury obraz ludzkiej chciwości, zazdrości, boleści, ale także miłości i przyjaźni? Odnoszę wrażenie, że właśnie takich narracji, pełnych prawdy o nas samych, ale podanych stosunkowo lekko, z przymrużeniem oka, z humorem, z indywidualnym i świeżym językiem – że właśnie tego polskiej prowincji potrzeba. „Cichoborek” nie jest bynajmniej książkową wersją „Rancza”. To nadal jest mądra i wyważona książka o wielu problemach polskiej prowincji (prostytucja, brak tolerancji, bezrobocie, przemoc domowa), napisana jednak w inny sposób. Stokłosa niczym montażysta jakiegoś skomplikowanego filmu bawi się swoimi historiami. Ucina je w ważnym momencie, by powrócić do nich w innej opowieści i przy pomocy błyskotliwych myśli rozwikłać tkwiące w nas podejrzenia. Czasami dorzuci nieco groteski, innym razem baśni czy nawet oniryzmu, by całość wyszła jeszcze ciekawsza i bardziej metaforyczna. Trzeba nie lada talentu i poukładania, żeby te wszystkie nitki wątków spleść ostatecznie w jeden motek. 

„Cichoborek” nie jest książką przekombinowaną. Dosyć czytelna, ale w mojej opinii, już artystyczna koncepcja, sprawia, że zarówno ci pierwsi odbiorcy, o których wspomniałem na początku, jak i ci nieco bardziej wymagający, powinni bez wahania sięgnąć po książkę. Jedni będą po raz kolejny zapominać się w małomiasteczkowych zależnościach, w układaniu rozrzuconych puzzli, tak dobrze im znanych z autopsji, inni skupią się na pozostałych elementach literatury – przede wszystkim języku, doskonale odwzorowującym współczesną małomiasteczkowość. Niewątpliwie debiut Urszuli Stokłosy pokazuje, że nadal mamy w Polsce wiele ciekawych głosów, wiele ukrytych barwności i potencjałów, które, z wydawać by się mogło prostego tematu i przy wykorzystaniu nieco oklepanych atrybutów, są w stanie stworzyć prawdziwą mozaikę ukazującą pokrętność naszego życia. Bo wtórność tematyczna nie jest przecież niczym złym – jak mawiał Jim Jarmusch „Autentyczność jest bezcenna; oryginalność nie istnieje”. Mierząc „Cichoborka” jego miarą, otrzymujemy dzieło bezcenne.

Recenzja "Gösta Berling" Selma Lagerlof

Wydawca: Wydawnictwo MG

Liczba stron: 400

Tłumaczenie: Mirandola Franciszek

Oprawa: twarda

Premiera: 24 kwietnia 2019 r.

W osiem lat po ustanowieniu Literackiej Nagrody Nobla, jej zwycięzcą została pierwsza kobieta – Szwedka Selma Lagerlof. Autorka sławę zyskała dzięki książce dla dzieci "Cudowna podróż", niemniej już jej debiut - "Gösta Berling", został przychylnie przyjęty przez czytelników w Europie. Gdy wchodziła na podium Grand Hotelu w Sztokholmie wyraźnie kuśtykała, co miało związek z chorobą bioder, dokuczającą jej od dziecka. Jej problemy skutkowały nawet tym, że przez dwa lata wcale nie chodziła. Jak sama przyznawała, ten element jej życia miał duży wpływ na późniejsze losy zawodowe. Selma Lagerlof do 1895 roku pracowała w szkole, później oddała się całkowicie literaturze.

Värmlandia położona jest w południowo-zachodniej części Szwecji Właściwej. To malownicza kraina, ulokowana pośród wodospadów, jezior, gęstych borów i złocistych pól. To taki trochę Eden pomieszczany z tolkienowskim Shire. Miejsce gdzie każdy chciałby zamieszkać, gdyby tylko… No właśnie. Selma Lagerlof serwując piękną laurkę szwedzkiej naturze, wprowadza nas w świat, którym rządzą reguły magii i baśni. Zawarte tu zebrane opowiadania, później odpowiednio przemodelowane i ułożone w powieść, łączą w sobie cechy wielu gatunków: raz jest zabawnie, by zaraz akcja przybrała mroczne oblicze. Centralną postacią książki jest bardzo specyficzny proboszcz - Gösta Berling. Został on wypędzony za pijaństwo z Ekeby. Gösta Berling był człowiekiem przystojnym. To typ marzyciela i niespełnionego poety, który uwodząc liczne kobiety, każdorazowo sprowadzał na nie nieszczęście. Mieszka on, razem z jedenastką towarzyszy u bogatej pani majorowej, która jak głosi legenda, zawarła pakt z diabłem. Na jego mocy, w zamian za otrzymanie łaski, majorowa corocznie posyła do piekła duszę jednego z rezydentów. Ten utrzymywany w tajemnicy układ wychodzi na jaw, a powstałe w następstwie rozpasanie i przemoc, zostają przez autorkę sportretowane z budzącą podziw efektownością. 

Noblistka proponuje czytelnikowi szaloną podróż po krainie pełnej czarów i wolności. Z jednej strony opiera swoje pisarstwo na kwiecistych opisach varmlandzkich krajobrazów i życia w Szwecji, z drugiej raczy swoich czytelników ciekawymi wydarzeniami, bohaterami i filozofią. Praktycznie każda postać uwikłana jest w immanentną walkę dobra ze złem. Proza Lagerlof żywi się więzami – słowo odsyła do całego grona kontekstów kulturowych, religijnych i społecznych, narracja do historii ją poprzedzających i następujących po niej, postaci do tekstów historycznych i rzeczywistości, styl do stosowanych konwencji, humanistyczna impresja do moralnego dylematu upadku i przebaczenia. „Gösta Berling” jest tekstem spętanym figurami autotekstualnymi, intertekstualnymi, jak i historiograficznymi, może więc stanowić ciekawy obiekt analizy kształtu literatury skandynawskiej. Ważne w tej prozie jest także to, że sama próba ułożenia ze splątanych nici sensów odrębnej syntezy, jest możliwa także bez dogłębnej znajomości wspomnianych kontekstów. Już sama zabawa konwencjami (od impresyjnych gawęd, przez powieść polifoniczną, mistyczną wizję, biblijną przypowieść aż do plastycznego obrazowania) sprawia, że książkę czyta się z zainteresowaniem. Chociaż znajdą się pewnie i tacy, którzy w podniosłym stylu pisania i niejednokrotnie przegadaniu, także w licznych momentach moralizatorstwa, odnajdą cechy typowe dla literatury dawnej, obecnie już archaicznej. 

Polecam „Gösta Berling”, bo to jedna z ważniejszych książek szwedzkich w historii. Powieść bardzo specyficzna, trudna do zapomnienia, przemyślana, mimo że czasami niespójna. Już dawno korelacja patosu i gawędy nie smakowała mi tak bardzo. Jest to także istotny obraz dawnych zwyczajów i piękna widokówka wystawiona Szwedzkiej krainie. Magiczna przygoda spod znaku walki dobra ze złem, pełna rozpasania i odwołań.