Recenzja "To nie przypadek" Przemysław Semczuk

Wydawca: Rebis

Liczba stron: 352

Oprawa: broszura klejona ze skrzydełkami

Premiera: 4 czerwca 2019 r

Po niedawno przeze mnie czytanej, doskonałej książce „Kryptonim Frankenstein”, opowiadającej dzieje jednego z największych polskich zbrodniarzy XX wieku, zastanawiałem się, jak Przemysław Semczuk poradzi sobie z fikcją. Było to dla mnie tym bardziej frapujące, że autor wybrał sobie cokolwiek trudny gatunek – kryminał już niczym czytelnika nie może zaskoczyć, dlatego trzeba nie lada umiejętności i wyobraźni, żeby przedstawiona historia weszła w czytelniczy krwioobieg odbiorcy. W szczególności mam tu na myśli adresata takiego jak ja, który za kryminałami nie przepada, zbyt często nacinał się na rozdmuchane przez media bestsellery. 

Może zanim o ocenie, skupię się trochę na treści. Będzie ona cennym podłożem mojej dalszej argumentacji. „To nie przypadek” przenosi nas do lat 90. XX wieku. Okresu transformacji ustrojowej, prób bogacenia się we wcześniej niedostępnych branżach, czasu rodzącej się różnorodności i nabierającego tempa dualizmu gospodarczego. Miejscem akcji jest głównie Zgorzelec, którego wybór, wydaje się rozwiązaniem optymalnym. To tam szara strefa przybiera niebotyczne rozmiary, a konkurencja nie omija nawet świata przemytniczego. Gdzie indziej lepiej ukazać absurdy tamtej rzeczywistości?

Na położonych nieopodal Zgorzelca karkonoskich szlakach Straż Graniczna znajduje zamarznięte ciało studenta. Zawartość jego plecaka wskazuje, że nie był to turysta, ale typowa mrówka, szmuglująca w puszkach materiały wybuchowe. Ich destynacja będzie jedną z zagadek patronujących tej książce. W tym samym czasie, w biały dzień znika młoda dziewczyna. Zaginięcie jest o tyle zagadkowe, że jej ojciec nie wygląda na człowieka specjalnie sprawą przejętego. Co innego jej chłopak i wielbiciel, którzy na własną rękę starają się odnaleźć ukochaną. Jest jeszcze tajemnica ostrzelanego auta. Nie wiadomo ani kto strzelał, ani gdzie znajduje się podziurawiony pojazd. Czy może w ogóle nie istnieje? Jak w tych okolicznościach rozwiązać zacieśniający się labirynt dwuznaczności?

Jest intryga, muszą być też dzielni policjanci sprzątający nagromadzony bałagan. Paweł Ciszewski, znany czytelnikowi z pierwszej części serii „Komisarz Ciszewski”, dostaje w przydziale nowego pomocnika – urokliwą aspirant Joannę Kaczmarek. Delikatność pięknego stróża prawa jest tu tylko pozorna, a rodzące się między parą funkcjonariuszy uczucie będzie nie tylko szablonowe, ale także przedstawione bez namiętnego polotu. Cichy i Kaczmarek reprezentują w tej powieści jasną stronę mocy. W szeregach policji jest także konkurent – ambitny, acz niespecjalnie inteligentny komisarz Albin Plesiński. To on będzie podrzucał parze bohaterów kłody pod nogi, a ostatecznie okaże się także, zgodnie z przyjętych schematem, przegranym. Szeregi policyjnej grupy uzupełnia młody obiecujący aspirant Robert Małecki (nie wierzę w przypadkowość imion i nazwisk!).

„To nie przypadek” jest rozpisanym na kilka głosów kryminałem, w którym każdy ma swój czas i swoje miejsce. To jedna z tych książek, które zamiast krwawych starć i ciągłego napięcia, serwuje czytelnikowi stopniowe dochodzenie do prawdy. Zmieniający się narratorzy, każdorazowo posiadający odmienny punkt widzenia, są dla nas jedynym źródłem wiedzy o toczących się potyczkach. Mylenie tropów jest więc tu naturalne, stanowi immanentną część ludzkiej psychiki, nie jest tworzone na siłę. Inna sprawa, że rozwiązanie zagadki jest aż nazbyt oczywiste, a w pewnym momencie wcale już na nie nie czekałem, obawiając się tego, co ostatecznie otrzymałem. Przemysław Semczuk wykorzystuje kalki doskonale nam znane z książek Agathy Christie i innym klasyków gatunku. Nie omija też postaci natrętnego dziennikarza czy wyluzowanego księdza, co tylko pcha mnie ku zarzutowi koniunkturalizmu. 

Książka Przemysława Semczuka udowadnia, że autor najsilniej czuje się tam, gdzie mówimy o prawdzie i faktach. Sposób odwzorowania dawnych realiów: rodzące się struktury mafijnej machiny, przykłady metod szmuglowania towaru, znajomość historii ulic, ładunków wybuchowych, broni i ciekawych przypadków granicznych kradzieży, budzi mój czytelniczy respekt. Wyobrażam sobie, jak trudno wejść w tekst, który tak bardzo różni się od dzisiejszego, wirtualnego świata. W tym Przemysław Semczuk jest mistrzem i nawet klasyczna, zawiła fabuła bazująca na prostych schematach, nie zniechęci mnie do sięgania po kolejne tytuły autora. Tym bardziej, że czasami można natknąć na kameralne odwołanie do powieści Hłaski „Następny do raju”, którą przecież uwielbiam.

„To nie przypadek” zachwyca mnie opisanym otoczeniem. Lubię razem z bohaterami przenieść się czasami do pierwszych w Polsce pizzerii, lub nie zawsze czystych knajp, w których prowadziło się szemrane interesy. Cieszę się także z możliwości poznania realiów świata rodzącej się mafii i życia w strefie przygranicznej. Tym bardziej że zostało to przedstawione bez nagromadzenia przemocy. To największe atuty książki, które w dużej mierze przysłaniają niedostatki w zakresie sztampowych postaci i opartej na kliszach fabuły. Ostatecznie, dla mnie „To nie przypadek” jest nie tyle kryminałem, ile wehikułem, który obrazuje mi minione czasy. A to dla mnie dużo cenniejsze, niż nawet najbardziej zagmatwana intryga.

Recenzja "Opowieść o trzech siostrach” Emin Alper

Reżyseria: Emin Alper

Czas trwania: 1 godz. 48 min.

Kraj produkcji: Grecja, Holandia, Niemcy, Turcja


Premiera polska: 30 sierpnia 2019 rok

„Opowieść o trzech siostrach” może wydać się dla polskiego odbiorcy swoistą kontynuacją strategii obranej przez tureckich reżyserów. Autor, podobnie jak wcześniej jego bardziej znani rodacy – Nuri Bilge Ceylan oraz Semih Kaplanoglu, porzuca obserwowanie wielkomiejskiego szumu na rzecz wnikliwej wiwisekcji życia tureckiej prowincji. Znowu piękno krajobrazu anatolijskich gór, zostaje zestawione z nużącą egzystencją w miejscu oderwanym od cywilizacji. Reżyser wykorzystuje trzy żywoty, by na ich fundamencie zbudować obraz atawizmów tkwiących pod naskórkiem społeczeństwa rozrywanego przez dualne prądy zmian. Mimo stosunkowo niedużego doświadczenia Emin Alper jest w swojej realistycznej narracji bardzo konsekwentny. Niczym obojętny obserwator kieruje kamerę na różne sytuacje i charaktery, dzięki czemu udaje mu się osiągnąć harmonijny pejzaż ludzkiej natury, z wszystkimi jej bolączkami  socjologiczno-gospodarczo-politycznymi. 

„Opowieść o trzech siostrach” nie bez przyczyny porównuje się do Czechowa. Nie chodzi tu nawet, o dość oczywiste skojarzenie ze sztuką „Trzy siostry”, ale o motyw przewodni kina gadanego. W najnowszym filmie twórcy „Blokady” często do wzniecenia długich rozmów wystarczy byle pretekst. To z nich wyłania się świat leniwie meandrujący między toczącymi się zdarzeniami, wciąż niespełnionymi ambicjami i odrazą dla miejsca, w którym przyszło żyć. Emin Alper nie eksploatuje dialogu do granic możliwości (w przeciwieństwie do Ceylana), stawia za to na wieloznaczność i emocje. Sposób, w jaki kreuje swój świat zadziwia trafnością spostrzeżeń na temat stanów psychicznych bohaterów, a także precyzyjnym oddaniem detalu. Medytacja drugiego tła jest tu czasami ważniejsza, niż to co dzieje się w pierwszym planie. Podobnie jak i fabuła, która jest dla autora w gruncie rzeczy pretekstem do refleksji na temat zderzania życiowych planów z rzeczywistością, dojrzewania,  realiów społecznych w dzisiejszej Turcji, a także relacji rodzinnych. 

Jako bohaterki swojego dzieła obiera trzy zupełnie różne charaktery. Reyhan (Cemre Ebuzziya) jest całkowicie podporządkowana woli swojego mało zaradnego męża. To ona została oddalona z miejskiej pracy z powodu zajścia w ciążę. Nurhan (Ece Yuksel) nie ma wystarczających kwalifikacji, do roli opiekunki dzieci, przez co szybko zostaje zwrócona do domu rodzinnego, nadal jednak pozostając pod silnym urokiem swojego byłego pracodawcy. Najmłodsza siostra – Havva (Helin Kandemir), jest ulubienicą ojca. To w niej pokłada największe nadzieje. Jej powrót na prowincje wynika ze śmierci podopiecznego. Zamknięte gdzieś między górami, w miejscu gdzie bajkowe uroki mają świeżość co najwyżej tygodniową, będą od nowa wykonywać wszystkie te czynności, których tak nienawidzą – prać ręcznie, oporządzać podwórze, przygotowywać ajran, słuchać ojca i rozmawiać. A może nie tyle rozmawiać, co marzyć i narzekać przy pomocy słów. One zdają sobie sprawę, że w mieście życie jest prostsze. Ich świat pozbawiony jest znanych nam rozrywek i wygód. W tej pozbawionej nazwy miejscowości, nie ma telewizorów, pralek, smartfonów, Internetu, ani kanalizacji. Jest za to trud, brud, smród i brak perspektyw. 

Dla  Alpera ważne jest, aby na bazie realizmu, zbudować obraz o metafizycznym wymiarze. Chce, aby codzienność wybrzmiewała nie tylko w sferze lirycznej dzieła, co przywodzi na myśl dokonania Tarkowskiego czy Angelopoulosa, ale także w tej bardziej prozaicznej sferze dramaturgicznej, opartej na dialogu. To w rozmowach autor próbuje odnaleźć odpowiedzi na ważne pytania stawiane nam przez rutynę dnia powszedniego. W tych wszystkich niekończących się słowach, poprzez które komunikujemy się ze światem zewnętrznym i w których wciąż istnieje nadzieja na wypracowanie jakiegoś kompromisu. Trochę jak w filmach Kiarostamiego i Panahiego, gdzie język mówiony, jest swoistym kodem przekazywania wszystkiego tego, czego oczy ujrzeć nie potrafią.

„Opowieść o trzech siostrach” to film, w którym silną rolę odgrywają antagonizmy: męska zatwardziałość – kobieca uległość, bajkowa kraina – klaustrofobiczne więzienie domowe, prowincja – miasto. Wszystkie zostają odpowiednio podkreślane przez subtelną muzykę i doskonałą pracę kamery, raz portretującą urokliwe, barwne krajobrazy, innym razem skupiającą się na grymasach aktorów.  Emin Alper oraz jego współpracownicy korzystają z dorobków innych reżyserów, ale ich opowieść, mimo że nie nowa, jest osobista, a przez to autentyczna i godna obejrzenia. 

Recenzja "Non Stop" Brian W. Aldiss

Wydawca: Rebis

Liczba stron: 296

Tłumaczenie: Maciej Raginiak

Oprawa: całopapierowa

Premiera: 6 sierpnia 2019 r

W 2019 roku opowieść o statku-arce zmierzającym w nieznane przestworza może nie robić już wielkiego wrażenia. Jest przecież dostępnych kilka podobnych fantazji z różnych dziedzin sztuki, z książką Lema na czele. Odkryliśmy też nowe technologie, dzięki którym tego typu operacja mogłaby zostać od biedy zrealizowana (chociaż zdaje się nie przy takim rozmachu), a dodatkowo, jako ludzkość, byliśmy już w kosmosie. Nasza wyobraźnia ma zatem pewne skojarzenia, tworzy gotowe klisze, które ułatwiają przyjęcie wizji Aldissa za możliwą.

Ale Aldiss nie pisał w 2019 roku, tylko ponad sześćdziesiąt lat wcześniej. Żeby bardziej unaocznić tę druzgocącą różnicę między tym co obecne, a tym co znane autorowi „Non stop” zwróćmy uwagę, że w momencie wydania książki, w 1958 roku w atmosferze spłonął pierwszy sztuczny satelita Ziemi Sputnik 1, w Pekinie otwarto Port Lotniczy, Elvis Presley został powołany do wojska, Nikita Chruszczow został premierem ZSRR, a 16 sierpnia urodziła się Madonna. Były to czasy, gdy ludzie oglądali w kinach fantastyczne trio: Marlon Brando, Montgomery Clift i Dean Martin w filmie „Młode lwy”, a na szczytach list przebojów obok Presleya sadowili się Domenico Modugno, The Everly Brothers czy David Seville (kto dzisiaj ich jeszcze pamięta?). W tym właśnie klimacie idea lotu międzygwiezdnego, tym bardziej odbywanego przy wykorzystaniu wielkiego, nieznanego, nieodkrytego i samowystarczalnego statku kosmicznego, mogła szokować. Albo nawet nie tyle szokować, co zachwycać lub denerwować (niemało głosów z tamtych czasów wspomina o bajkowym wymiarze tej książki).

„Non stop” nie jest jednak bajką, a historią ze wszech miar mroczną. Ów cień dominuje nie tylko w warstwie fabularnej i opisach otoczenia, ale także w sferze psychologicznej postaci. Oczywistym skojarzeniem może być „Władca much” Goldinga. Co prawda tam grupa ocalałych chłopców trafiła na całkiem urodziwą, bezludną wyspę, jednakże i ona budziła w nich przestrach. Statek Aldissa też jest taką zamkniętą przestrzenią, gdzie na każdym kroku czai się jakieś niebezpieczeństwo.  Zamieszkuje go wiele plemion. Ile? Tego tak naprawdę nikt nie wie. Nie ma tu dzielnych Obieżyświatów czy dobrych czarowników, którzy chętnie dzielą się swoją wiedzą. Ekspedycje podobne do tej, którą będziemy obserwować na kartach książki są rzadkością, i nawet jeśli ktoś raz w nie wyruszy, później z nich nie wraca. My jednak mamy szczęście. Trafiamy w sam środek kryzysu rodzącego się w plemieniu Greena. To z niego pochodzić będzie szalona drużyna, na czele której stanie kapłan Marapper. Pewnego dnia uciekną od stagnacji i braku perspektyw, by szukać Sterowni. Niektórych ciągnąć będzie chęć poznania odmiennego świata, inny właśnie doświadczył straty kobiety, jeszcze następny będzie chciał po prostu objąć władzę nad całym statkiem.

Aldiss zaproponował swoje własne uniwersum. Jego świat jest klaustrofobiczny, wszędzie zarośnięty ponikami. Jest trochę jak w dżungli, gdzie roje komarów i duchota nie pozwalają czuć się swobodnie. Bohaterowie dotrą też do sztucznego akwenu wodnego. Nie odkryją jednak jego tajemnic. Pozostanie nam jedynie wyobraźnia kłębiąca mrowie pytań, kto w tym morzu żyje. W pewnym momencie trafimy do dziwnej przestrzeni, gdzie prawa grawitacji zostaną zachwiane. Nie dowiemy się jednak, ani dlaczego, ani po co. Tak jest i trzeba to przyjąć za dobrą monetę. Są wreszcie przewody wentylacyjne opanowane przez wszędobylskie, zmutowane szczury. O tym jakie jest ich znaczenie, dowiemy się dopiero po połowie książki. Właściwie Aldiss w żadnym momencie nie sili się na wyjaśnienie nam, co w tym świecie jest ‘normalne’. Czy ci ludzie mają potrzeby fizjologiczne, kanalizacje, czy używają sztućców, czy mają przyprawy albo pojazdy? Nie wiemy nawet, czy noszą na sobie ubrania. Opis otoczenia został właściwie całkowicie zredukowany do kluczowych dla misji poszlak – stąd wiemy że znają druk, posiadają broń (paralizator), jedzą mięso i mają walutę. Mimo wszystko miałem dużą trudność, aby ten świat przyswoić i uzupełnić według własnych domyśleń.

Jak wspomniałem, świat statku jest miejscem mrocznym. Ów mrok budowany jest na kilku filarach. Z jednej strony są to wspomniane, dość skąpe opisy flory i fauny. Są też niebezpieczne plemiona Gigantów oraz Obcych, a także wielopokoleniowe podania, głoszące różne teorie o zmierzchu dobra i początku panowaniu zła. Najmroczniejsza jest wszakże dusza, wciąż dążąca do chwały. Brat naszego bohatera – Roya Complaina, jest samozwańczym przywódcą grupy Gregga. Podstępny Marapper, bez ustanku marzy o własnej chwale. Uciekający Farmour zapomni o odprawieniu obrządku śmierci, nad zmarłym kolegą. Nawet nasz bohater, urodzony myśliwy, dość szybko zamieni utraconą na polowaniu żonę na nowy, przyjemniejszy dla oka model. To nie jest świat, w którym chcielibyśmy żyć, podobnie jak ci ludzie, raczej nigdy nie byliby naszymi przyjaciółmi. Czy jednak możemy się temu dziwić? Wiedza o tym, jaka jest ich rzeczywistość oraz do czego dążą została przysłonięta mgłą zapomnienia wiele pokoleń wcześniej. Żyją z dnia na dzień starając się przetrwać w niesprzyjających warunkach. Czy w takiej atmosferze można długoterminowo funkcjonować, zachowując zdrowe zmysły? Czy człowiek może być uprzejmy w takim miejscu i towarzystwie? Wreszcie należy sobie zadać pytanie, po co w ogóle żyć, jeśli nie ma jakiegoś wyższego celu, a własna egzystencja jest tylko nic nieznaczącym pionkiem, na planszy gry pochodzącej z innego świata i epoki?

Ale to tylko do połowy książki. Później jest już jazda bez trzymanki, której tym razem, wcale nie mam zamiaru wam ułatwiać.

„Non stop” to książka opisująca pierwotne instynkty. Powieść o tym, jak to ludzie, potrafią zgotować innym smutny i odrażający los. Jest momentami nieco chaotyczna, pisana nieco przestarzałym językiem, toporna przy psychologizacji postaci, która jest przecież jednym z jej założeń. Doszukuję się w niej wielu niejasności, wątków i zagadek, które nigdy nie zostały wyjaśnione. Irytujące są też niektóre zwroty, używane do określenia przywitania lub odmierzania czasu („Ekspansji twojego ja” i „snoczuwanie”), które być może rozstrajają tylko mnie. Z drugiej strony „Non stop” to niezwykle ciekawa wizja podatna na wiele interpretacji. Absolutna klasyka science-fiction, która uwidacznia nam skrzywienia naszego gatunku. Aktualna tak wtedy, jak i dzisiaj. Może przede wszystkim dzisiaj.

Recenzja "Dropie" Natalka Suszczyńska


Wydawca: Korporacja Ha!art

Liczba stron: 168

Oprawa: miękka

Premiera: 16 września 2019 r

Choć do premiery „Dropie” pozostało jeszcze kilka dni, już w tym momencie można śmiało założyć, że książka Natalki Suszczyńskiej narobi niemało hałasu w mediach. Natężenie tego gwaru będzie z pewnością mniejsze, niż te towarzyszące realizacji „Widma wolności”, jednak dostrzegam między tymi dziełami pewne zależności. Nie chodzi tu bynajmniej o postać twórcy – wiadomo, że Bunuel w momencie tworzenia swojego niezapomnianego filmu był już artystą spełnionym, 74-letnim ekscentrykiem, który ową produkcją tylko potwierdzał, że w kanonie reżyserów był najmłodszy duchem i wyobraźnią. Autorka zbioru opowiadań z kolei, dopiero wchodzi na rynek wydawniczy, do tej pory dała się poznać jedynie z publikacji w „Elewatorze”, „Fabulariach” czy „Wakacie”. To, co łączy oba dzieła, to przede wszystkim zamiłowanie do ironii i bezczelności, ale także umiaru, który w okresie globalnej gwałtowności, może wytrącać z poczucia komfortu. 

Bunuel był jednym z ojców surrealizmu. Jego warsztat artystyczny wykorzystywał różnorodne narzędzia: lirykę snu, absurdalne skrzywienia rzeczywistości czy łamanie społecznych konwenansów. W „Widmie wolności” nie odczuwał on jednak potrzeby ukrywania swoich wizji pod płaszczykiem oniryzmu. Postawił na konkret, choć silnie prześwietlony swoim indywidualnym spojrzeniem. Podobnie czyni autorka „Dropie”, która swoje oderwane od realiów koncepcje, przedstawia w sposób oczywisty – to, że ptaki mówią, ludzie śpią w budach, a kobieta przyjaźni się ze skarpetką frotte, właściwie nikogo nie dziwi. Te obrazy nie mają szokować, a jedynie wzmagać uwagę i pobudzać do myślenia. Tak jak w dziele hiszpańskiego reżysera fabuła była jedynie elementem drugoplanowym, tak i w książce polskiej debiutantki nie odnajdujemy żadnej piętrowej intrygi zbudowanej według zasad klasycznej narracji. Owszem, bohaterowie są i zmagają się z koleinami rzeczywistości, czasami muszą szybko dorosnąć, wyprowadzić się z dnia na dzień, albo oderwać się od niewygodnych współlokatorów. Akcja istnieje, ale jest szczątkowa, bez żadnego dramaturgicznego rozwoju. Opowiadania  Natalki Suszczyńskiej są pewnego rodzaju kolportażem niezwykłych zdarzeń, które wiąże w jedność czarna wizja naszej rzeczywistości. Eksplodują w nieco innym kierunku, niż poczytne kryminały, romanse, czy nagradzane powieści.

Już w pierwszej frazie („Oparte na prawdziwej historii”) będzie niespodziewanie. Narratorka mieszka w budzie z siedmioletnim biszkoptowym labradorem, nazywającym się Borys Szyc, który po kilku głębszych zwykł mawiać o sobie Tomasz Kot. Warunki życia dyktuje jej niespecjalnie prestiżowa praca w bankomacie. Sytuacji nie poprawi też przeprowadzka do wiaty śmietnikowej, gdzie na kilku metrach kwadratowych zmieści się z grupą imigrantów z Benelusku. Przyjechali do Polski, bo mieli marzenia o wspaniałych umowach śmieciowych. Zamiast tego wylądowali w policealnych szkołach mentoringu, vlogingu i unboxingu. Towarzystwo nie było więc prosperujące, zatem i narratorka w niedługim czasie musiała wyruszyć w dalszą podróż. Tym bardziej, że sklepy wprowadziły obowiązkową opłatę za korzystanie z ich usług, co jeszcze bardziej zmniejszyło siłę nabywczą zwykłego śmiertelnika. Dopiero gdzieś w lesie, pod na szybko zmontowanym szałasem, jej życie się odmieni. Choroba zawodowa to zazwyczaj negatywna kategoria. Ale nie w książce Natalki Suszczyńskiej. Tu narratorka zaczyna kaszleć banknotami, dzięki czemu jest bogata. Może uciec z lasu, przejechać się autostopem czerwonym autem (co jak się okazuje nie jest niczym wyjątkowym, bo władze wymusiły na użytkownikach zmianę koloru wszystkich aut na czerwień, z uwagi na statystyki – czerwony daje nam szczęście), a wreszcie zrealizować film w technologii 3D, który będzie „podnoszącą na duchu opowieścią o sukcesach naszego kraju z dużą ilością dowcipów, wybuchów, pięknych aktorek i aktorów. Będą też dinozaury. Zakończy się zbiorowym wykonaniem jakiejś krzepiącej piosenki”. I tak kończy się pierwszy epizod zbioru debiutantki. 

Kolejnych opowieści, referować już nie będę. Niezależnie, czy będzie ona dotyczyła chomika wróżbity, skarpetkowego Kermita robiącego karierę na youtubie, czy nadlatujących z odległych krajów dużych ptaków neognatycznych, cała metoda pracy autorki pozostanie niezmienna. Natalka Suszczyńska prowokuje czytelnika, ale robi to w sposób inteligentny i co trzeba jej oddać, momentami zabawny. Posługuje się chłodną, wyważoną i zdystansowaną narracją oraz pozbawionymi psychologizacji sposobami prezentacji bohaterów. Jej nie interesują ani środowiska, w jakich wyrośli bohaterowie, ani ich doświadczenia. Nie szpera w ich życiorysach. Pokazuje wyłącznie ich zachowanie w obliczu wciąż ewoluującego, zmierzającego do samozagłady świata. Ta absurdalność, przybierająca wyjątkowo niewygodne i nieprawdopodobne formy, ma uwypuklić irracjonalność Polski i świata, jako zbioru coraz gorszych praktyk i nowych, kulawych zwyczajów. Stąd tak liczne ataki na social media, vlogerów, pudelek.pl, chwilówki, problemy z pracą i mieszkaniem, dyskryminowanie młodych i starych i wiele innych. To książka o klasie społecznej niepewnej nawet nie tego, co będzie jutro, ale tego, co jest teraz. Nigdy nie wiedzą, czy za chwilę ktoś nie wyrzuci ich z wygodnej piwnicy, alby opłacany nocleg w kiosku nie zamieni się w stertę popiołu. 

„Dropie” to spisane sny, które w istocie rzeczy są nową wersją rzeczywistości odartej z konwenansów i dobrze nam znanego porządku. Tu widzę zbieżność książki z dziełem Bunuela, choć oczywiście należy zachować odpowiednie proporcje przy ferowaniu zachwytów. Opowiadania Suszczyńskiej bywają nierówne, kiczowate, momentami prowadzące do nikąd. Także styl pisania przypomina mi sytuację, w której autor bardzo chce się wyróżnić, momentami aż za bardzo. Lektura książki pozostawia jednak ślad na sercu i pustkę w głowie. Ostatecznie tak o filmie Bunuela, jak i o „Dropiach” mogę powiedzieć, że przedstawiają rzeczywistość, w której, jak to napisał Jean de Baroncelli, „południe jest o godzinie czternastej”.

Recenzja "Przyjaciel" SIgrid Nunez

Wydawca: Pauza

Liczba stron: 208

Tłumacz: Dobromiła Jankowska

Oprawa: miękka

Premiera: 12 czerwca 2019 r.

Zacznę może od tego, że wokół „Przyjaciela” narosła pewna legenda, w którą złapałem się i ja. Ta fantazja swoje źródło czerpie z kilku strumieni. Jednym jest z pewnością okładka, silnie sugerująca, że o przyjaźń ze zwierzęciem tu głównie chodzi. O tej jedności istnień piszą na okładce też Inga Iwasiów oraz Michał Nogaś (odpowiednio „analizą relacji z zesłanym miłosiernie przez opiekuńcze moce, choć rozsadzającym miniaturowe mieszkanie, psem” oraz „to nie tylko dowód na to, jak wyjątkowymi stworzeniami są psy”), a także w innych miejscach recenzenci książki. I choć część z tych wpisów, w dalszej części wspomina coś o środowisku literackim (tu też mogę podać przykład powyżej cytowanych, okładkowych rekomendacji), to tak naprawdę nie wyjaśnia, jak ta krytyka wygląda, ani czemu służy, a ja sam dochodzić tego przed lekturą nie zamierzałem. Złapałem się więc na legendę o pięknej przyjaźni, przez co zamiast po „Przyjaciela” sięgnąłem najpierw po uroczą książkę Gawriła Trojepolskiego „Bialy Bim Czarne Ucho”, o tej tematyce właśnie. I jakież było moje zdziwienie, gdy po wzruszającej książce radzieckiego pisarza, w moje ręce wpadła niewielkich rozmiarów nowość Sigrid Nunez, gdzie przyjaźń z psem nie jest tylko sposobem na oswojenie się ze stratą, ale też jednym z kilku ważnych tematów poruszanych przez autorkę. Tak oto legenda prysła.

Podchodząc do analizy książki, warto zadać sobie na początek pytanie, kto jest tytułowym przyjacielem? Odpowiedź można przedstawić dwubiegunowo. Z jednej strony, może być to oczywiście wielkich rozmiarów pies, którego bohaterka historii w pewnym momencie dostaje na przechowanie. Może być to także zmarły pisarz i mentor bezimiennej narratorki. To właśnie jego śmierć stała się przyczynkiem do zmian w życiu protagonistki. A te zmiany, te codzienne fale smutku, już niezależnie od tego kto jest przyjacielem i kogo akurat opłakujemy, przybierają formę wewnętrzną (zmartwienie) i zewnętrzną (wbrew rozsądkowi przygarnia doga arlekina do swojego małego mieszkanka). I warto tu też zaznaczyć, że narrator żałobny nie kreuje żadnej zintegrowanej żałobnej tożsamości objawiającej się jednoznaczną ekspozycją własnego cierpienia. Amerykańska pisarka potrafi umiejętnie rozpisać napięcie osoby doświadczającej straty, unikając przy tym wytwarzania sztucznego, napompowanego dyskursu boleści. Jest więc smutno, ale Sigrid Nunez wie, że poza zmarłym, istnieje też inne życie, które można wykorzystać do dalszego dokumentowania nowego, przygnębiającego losu.

Na początek jeszcze, małe sprostowanie. Bohaterka powieści częściej niż o żałobie, mówi o zmartwieniu. To ono pojawia się przed przejęciem psa, w momencie wprowadzenia go do blokowej klitki, na spacerach, podczas których przechodnie uciekają przed wielką istotą. To także zmartwienie pojawia się w procesie twórczym, czy w momencie zaistnienia nieuniknionej, ponownej i definitywnej straty. Wydaje się zatem, że właśnie zmartwienie jest słowem bardziej na miarę „Przyjaciela”. Nie jest tak dosadne, tak wszechogarniające i jednoznaczne. Nie stanowi społecznych praktyk żałobników, zbiorowych rytuałów, ani ostentacyjnej dramaturgii. Zmartwienie jest mniej ułożone, jego mechanika jest każdorazowo odmienna, meandryczna, bardziej prywatna. Posiada swoją odrębną symbolikę, figury i przedmioty fascynacji. Jest jak „Przyjaciel”.

Narracja książki może zaskoczyć czytelnika. Autorka przeskakuje z wewnętrznych monologów bohaterki, przez pełne wrażliwości opisy życia po stracie, aż do rozważań czysto kulturoznawczych. Nie ma więc tu jedności czasu (pojawiają się częste reminiscencje) ani form opowieści (książka obyczajowa, namiastki esejów, historia elegijna). Jest za to stonowana subtelność, emocjonalna dyskrecja (tu prawie udaje utrzymać się autorce w ryzach) oraz geometryczna precyzja zapisu. Właśnie tak patrzę na tę książkę: jak na zgrabne połączenie matematycznej perfekcyjności i montażu, z czysto psychologiczną lekkością i głębią komentarzu na temat poczucia deficytu. W tym wszystkim najważniejsza jest chyba właśnie ta symbioza pisarstwa oraz rozmaitych sposobów opowiadania o stracie. Bohaterka zatraca się w swojej pracy, przywołuje słowa znanych i cenionych autorów na temat sztuki pisania, jego sensu i kształtu samej branży wydawniczej. Razem z Virginią Woolf, Rainerem Maria Rilke czy Doris Lessing brnie przez zamknięty labirynt literackiej sztuki. Wszystko to napisane jest jakby przy okazji, spomiędzy aforystycznie skondensowanego języka, powracających jak echo, błyskotliwych interpretacji literatury. Dzięki temu autorce udaje się stworzyć jeden wielki osobny byt, który nie jest już tylko kolejną fikcyjną postacią, ale jak najbardziej prawdziwą, ucieleśnioną zranioną duszą.

Literatura jest więc tu niewyczerpanym źródłem życiowej inspiracji i głównym atrybutem powracającym w różnych momentach historii. Wszystko to jest odpowiednio dawkowane, rozpisane na kolejne miniaturowe eseje. Zostaje splecione z innymi ważnymi motywami, pobrzmiewającymi coraz ciszej i ciszej, aż do finalnego wygaśnięcia. Ta forma narracji jest dla Sigrid Nunez zabiegiem fundamentalnym. Wyodrębnia jedną główną figurę, wokół której nieustannie zmienia perspektywy: spogląda na nie to z prawej, to z lewej strony, raz z góry, a później z dołu, obraca w dłoniach jak smaczne jabłko i porównuje gdzie najlepiej napocząć, żeby to co pod powierzchnią oddawało z góry obrany pomysł.

Dawno nie czytałem książki tak innej, a jednocześnie tak dobrze mi znanej. Innej, bo o stracie zwykło mówić się w żałobnych tonach: albo poprzez krzyk i rozpacz, albo poprzez smutek związany z obcowaniem z przedmiotami zmarłego. Zapomina się przy tym, że strata i związane z nim zmartwienie, nie ma linearnej postaci, nie jest też przewidywalne. ”Przyjaciel” jest mi jednocześnie znany z dwóch powodów: po pierwsze odzwierciedla immanentną część każdego procesu odchodzenia, po drugie doskonale wpisuje się w portfolio Wydawnictwa Pauza, które od samego początku promuje książki trudne w tematyce i stylistyce. Łatwo więc nie będzie, jak to z literackimi hybrydami bywa.

Recenzja "Belfast Noir"

Wydawca: Claroscuro

Liczba stron: 316

Oprawa: miękka

Premiera: maj 2019 r.

Belfast jest stolicą i największym miastem Irlandii Północnej, mimo że zamieszkuje go niecałe 300 tysięcy mieszkańców. W przeszłości dynamiczny rozwój jednostki napędzany był przez przemysł lniany, tytoniowy, produkcję lin oraz statków. Szczególnie ta ostatnia działalność zapisała się złotymi zgłoskami w światowej historii, bo to właśnie w tamtejszych dokach wybudowano Titanica. Wraz z nadejściem ery konfliktów religijnych, rozwój Belfastu nieco przyhamował. Obecny jego kształt, będący zlepkiem tradycji i nowoczesności (Obel Tower, George Best Belfast City Airport, Belfast International Airport, Belfast Metropolitan College), sprawia, że miasto obok klasycznych branż, jest także centrum turystycznym i biznesowym kraju.

Nawet jednak obecnie trudno nazwać Belfast miastem spokoju i idealną przestrzenią na regenerację. Stolica Irlandii Północnej była areną wieloletniego konfliktu na tle religijnym pomiędzy katolikami i protestantami. Od 1969 do 1998 roku na ulicach miasta krew spływała strumieniami, głównie za sprawą brutalnych zamachów, zabójstw i aktów przemocy. W 1972 roku miał miejsce słynny „krwawy piątek”, czyli skomasowany atak bombowy przeprowadzony przez organizację paramilitarną Provisional IRA, w którym zginęło dziewięć osób. Mimo że w 1998 roku doszło do podpisania porozumienia wielkopiątkowego, nadal są w mieście takie rejony, nad którymi i dziś sprawują kontrolę protestanckie lub republikańskie grupy paramilitarne.

Wybór Belsfastu jako kolejnej odsłony serii Noir jest zatem nawet nie tyle uzasadniony, co logiczny i wyczekiwany. W miejscu od lat targanym religijnymi przepychankami nie będzie brakować wyznaczników stylu promowanego przez twórców pomysłu mikroopowieści o dziejach mrocznych miast. W tekstach zebranych w tomie dostrzegamy takie elementy jak niewyjaśnione tajemnice, dziwne wypadki kończące się zgonem (często zresztą nieprzypadkowe), absurdalne rozwiązania (wysyłka polakierowanego palca, odkrycie przenośnej bomby atomowej) czy odwołania się do historii i topografii miasta. Są bohaterowie dobrzy i źli, ale też tacy, u których granica między tym co jasne i co ciemne jest zatarta. Nie ma za to happy endów, sielankowości, układności czy dydaktyzmu. To świat marginesu, naiwnych detektywów i wyrozumiałych bossów, zachłannych prostytutek i fanatyków narodowościowych, skorumpowanych dziennikarzy i młodocianych femme fatale.

Przede wszystkim „Belfast noir” jest zbiorem różnorodności, które pojedynczo nie zawsze będą zachwycać, ale jako jedna całość, doskonale się uzupełnią, tworząc zwarty obraz miasta, w którym życie tętni wieloma barwami. Tom podzielony został na cztery części: Miasto duchów, Miasto Murów, Miasto interesów, Nowe Wspaniałe Miasto. 14 zebranych w tomie opowiadań napisanych zostało przez twórców, w jakiś sposób związanych z samym miastem. Są wśród nich pisarze w Polsce znani (Lee Child, którego chyba nikomu przedstawiać nie trzeba, Brian McGilloway – autor wydanych w Polsce „Na granicy” oraz „Alei Szubienic”, Steve Cavanagh znany z „Obrony”, „Wkręconych”, „Zarzutu”, Sam Millar – autor „Nieugiętych” i Alex Barclay, twórca „Latarni mroku”) oraz ci, którzy nie byli jeszcze tłumaczeni (np. Eoin McNamee, Garbhan Downey, Claire McGowan, Arlene Hunt, Gerard Brennan). Różnorodność w ich dziełach przybierze kilka form. Będzie to na pewno odmienność formalna – w zbiorze znajdą się utwory pisane w pierwszej i trzeciej osobie, opowiadania retrospektywne, dziejące się w czasie rzeczywistym, a także sformułowane jako urywki z ważnych wydarzeń podejmowanego tematu. Heterogeniczność będzie dotyczyła też języka. Ile bohaterów, tyle stylów mówienia. Jedni będą posługiwać się sformułowaniami poprawnymi, inni potocznymi, wulgarnymi, urywanymi czy slangowymi. Nie mogą więc dziwić takie proste, ale jednocześnie adekwatne dla narratora kwestie jak: „Ktoś właśnie rechocze (…) Potrafię wyjechać z półobrotu jak karuzela Mickiego Marleya na Royal Avenue. Jeśli przyłapię taką mendę, że ze mnie rechocze, to po niej”. Mogę się tylko domyślać, ile pracy i zabawy miał tłumacz. Różnorodność dotyczy też miejsca akcji. Raz będzie to słynna stocznia, innym razem centrum miasta, jego obrzeża, a nawet St. George Market. Wreszcie wielowymiarowość zbioru będzie zdefiniowana przez jego multitematyczność.

Historii zapadających w pamięć jest co najmniej kilka. Już pierwsza w zbiorze narracja - „Usługa pogrzebowa” Briana McGilloway’a, jest utworem co najmniej ponadprzeciętnie dobrym. Właściciel zakładu pogrzebowego dorabia na boku poprzez przewożenie w trumnach ‘trefnego towaru’. Często nie wie nawet, co w nim jest. Tak właśnie dzieje się w tej sytuacji, stąd też emocje dozowane są czytelnikowi stopniowo, nie gasną nawet po kontroli policyjnej. Az do samego końca będziemy czekać na właściwe rozwiązanie, które zgodnie z metodologią gatunku noir będzie nie tylko mroczne, ale też, a może przede wszystkim dwuznacznie zabawne. To właściwie jedyna opowieść, w której pojawia się świat handlarzy bronią, choć samo narzędzie zbrodni zawita na karty książki jeszcze wielokrotnie. Nie zawsze zresztą będzie miało typową, modelową formę broni palnej. W „Poison” kluczowym atrybutem pchającym do łamania konwenansów będą perfumy, w „Bez zegarka” skradziony Rolex, zaś w „Poważnym podejściu do sprawy” komputer, stanowiący źródło wiedzy o IRA.

Szczególnie silną reprezentację mają historie dotykające tematu śmierci i zabójstw. W „Duszy towarzystwa” mordercą zostaje syn, który przypadkowo podczas pogrzebu usłyszał relację powszechnie lubianego Paddyego Gillena, wskazującą na to, że to on jest zabójcą jego ojca. Lee Child („Mokrzy od deszczu”) snuje opowieść o dwóch mężczyznach którzy pod pozorem założenia muzeum poświęconemu nieznanemu pisarzowi, wykupują dom, w którym zakopana w fundamentach jest przenośna bomba atomowa. Tu śmierć będzie narzędziem eliminacji potencjalnych świadków. W „Zdychaj jak szczur” Garbhan Downey pisze o dziennikarzu, który próbuje rozwikłać zagadkę morderstwa Pryszczatego Johna Norwaya (utopionego i przypalonego). Jest jeszcze „Zawieszka Gerarda Brennana, w której zamknięta za kradzież auta nastolatka próbuje powiesić się na klamce.

W „Belfast noir” nie zabraknie oczywiście frazy, dotykającej problemu religijnego. Ruth Dudley Edwards w „Poważnym podejściu do sprawy” mówi o chłopcu, którego łączy szczególnie silna więź z wujkiem. To on delikatnie i z rozmysłem wprowadza go w temat pochodów, oddania za ojczyznę i bohaterów narodowych. Ostatecznie to także on domyśli się, jak bardzo jego siostrzenic poważnie podejdzie do tematu walki. O zagubieniu młodych mieszkańców opowie nam także Claire McGowan  w „Palcu Rosie Grant”. Owo zagubienie przybierze postać ucieczki z ukochanym i próby szantażu własnych rodziców. Z kolei w „Poison” zazdrosna o względy nauczyciela nastolatka, poprzez serię szczeniackich wybryków i kłamstw zniszczy mu sielankowe życie.

O nieco innym problemie opowie „Czysty szwung” Arlene Hunt. To jedna z najbardziej wyrazistych, mimo że wręcz surrealistycznych wizji. Trochę przypomina mi zresztą film „Biały Bóg” w reżyserii węgierskiego mistrza kadru – Kornela Mudruczo. Zwycięzca Nagrody Specjalnej z Cannes opowiada historię psa Lilii, który porzucony i krzywdzony, wraz z innymi czworonogami zaczyna mścić się na swoich oprawcach. W historii Arlene Hunt też są psy, tym razem zmuszane do walk na życie i śmierć w zamkniętych arenach. Gdy pewnego razu zorganizowana grupa wsparcia zrobi nalot na nielegalne zakłady, sytuacja się odwróci. To ludzie zostaną zmuszeni do walki, a karą za odmowę będzie śmierć.

„Belfast Noir” zawiera liczne opowiadania eksplodujące podczas czytania i pozostawiające czytelnika w wewnętrznym zawieszeniu. Parafrazując wstęp do opowieści „Zdychaj jak szczur” - na każdą historię opublikowaną w gazecie przypada dziewięć innych, które mogą ukazać się tylko w tego typu, odważnym projekcie. Wszystkie one wzięte razem pokazują, zgodnie z założeniem, ciemną stronę stolicy Irlandii Północnej. Jest strach, ból, zabawa, niedowierzanie, zmieszanie, zażenowanie, tajemnica – jest rzeczywistość, taka jaką ją świat stworzył. Belfast to przestrzeń, gdzie nawet aniołowie mają brudne oblicza. Wielość pejzaży, bohaterów, metod kreacji oraz poetyk zaprezentowanych w tomie dobitnie pokazuje, jak różnie można o mieście pisać. Jeden z bohaterów opowiadania „Bez zegarka” mówi „Czy w tym pieprzonym mieście można się spodziewać czegokolwiek innego? Tu jest ponuro, nawet kiedy świeci słońce. Złośliwy Bóg robi sobie z Belfastu jakieś perwersyjne jaja”. Tak właśnie go przedstawiono, jako przestrzeń zdeprawowaną, niebezpieczną, skrzywioną przez ludzi, ale też tętniącą życiem i wieloznacznością. Belfast to miejsce, które mimo lęku chciałbym odwiedzić.

Recenzja "Historie podniebne" Jakub Małecki

Wydawca: SQN

Liczba stron: 160

Oprawa: miękka

Premiera: 31 maja 2019 r. 

Jak wiadomo, przędza to wyrób włókienniczy, który służy na przykład do produkcji dzianin, koronek, plecionek, sznurów, lin czy ozdób. Moja babcia, która zawsze powtarzała, że na drugie imię jej Przędza, znała się na temacie jak nikt inny. Nie chcę tu przywoływać jej dokonań, reklamować wykonanych prac, czy o zgrozo – sprzedawać metod rzemieślniczych. Starszych ludzi warto po prostu słuchać, szczególnie gdy mówią o cierpliwości. To właśnie ta cecha, zdaniem mojej babci, była najważniejsza przy przędzeniu. Jak mawiała „cierpliwość jest gorzka, ale jej owoce są słodkie”. Te słowa odnosiła właśnie do swojej pracy, dając tym samym do zrozumienia, że przędza wykonana naprędce pogarsza jakość końcowego produktu. Jeśli teraz, zamiast na historię rodzinną, rzucić okiem na najnowszą książkę Jakuba Małeckiego (która z historiami rodzinnymi ma bardzo wiele wspólnego, podobnie jak z przędzą!), trudno nie odnieść wrażenia, że poruszone w niej wątki cechuje spora dosłowność i heterogeniczność. Czy byłbym gotów nabyć tkaninę wykonaną tak różnorodnie i posklejaną z wielu, często nietrwałych kawałków? Właściwie czemu nie? Fakt, nie zrobiłbym z niej ciepłego odzienia na długie zimowe wieczory. Czegoś, co w ten sprzyjający kontemplacji czas, zajęłoby moje myśli na długo. Na pewno mógłbym jednak uszyć coś lekkiego, ulotnego i niezobowiązującego. Przychodzi mi od razu do głowy czarna marynarka, która na każdym kroku przypominałaby mi o zjawisku przemijania i fragmentaryczności poznania życia.

Opowieści Jakuba Małeckiego to proza, której atrakcyjność na poziomie fabularnym stoi w jawnej sprzeczności z rozwiązaniami formalnymi. Jeśli czytelnik przebije się przez te wszystkie opowiadania, dramaty i historię epistolarną, jeśli zaakceptuje ciągoty autora do permanentnego rozwarstwiania narracji na liczne retrospekcje, zmiany punktów widzenia, cięcia i pauzy, jeśli osłoni się przed deszczem metafor i wyświechtanych figur (wielkie pająki, balony do nieba, czekolada-cukrzyca itd.), odkryje być może ślady pozbawionej ozdobników egzystencji, a rozrzucone w efektownych konwencjach słowa ułożą się w jedną niezwykłą opowieść o czasie i melancholii. Także o rodzinie i deficytach bliskości, bo to one silnie wybrzmiewają z ust prawie każdego bohatera. 

Zaczyna się bardzo dobrze. Otwierające zbiór opowiadanie „Żaglowce i samoloty” ma wszystko to, co prosta historia o odchodzeniu mieć powinna. Jest mocne pierwsze zdanie, od razu przykuwające uwagę czytelnika, jest spokojny rozwój zdarzeń, niepewność, a wreszcie wyrazista puenta. Narratorem jest Przemysław, syn cenionego i popularnego prozaika. Jego ojciec nie należy do osób, z którymi łatwo się żyje. To egoista, narcyz i celebryta, który o synu przypominał sobie tylko w soboty. Mimo podeszłego wieku, ich więź nadal jest bardzo silna, dlatego też Przemysław, w obliczu nieubłaganej śmierci ojca, pragnie spełnić daną mu kiedyś obietnicę. Nawet kosztem nadszarpniętej reputacji. 

Jest w tym zbiorze jeszcze jeden utwór, silnie akcentujący relację ojciec – syn. W „Domu z czekolady” owładnięty korporacyjną manią syn, przyjeżdża po wielu latach do samotnego ojca, aby namówić go na sprzedaż działki. Jeden zyskałby pieniądze i reputację, drugi tylko to pierwsze. Czy ten obustronnie korzystny układ wejdzie w życie? To właściwie nie ma dla nas znaczenia, bo najważniejsze w tekście jest wszystko to, co dzieje się później. Ojciec ma bowiem też pewną propozycję i to daleko bardziej niezwykłą. Na kanwie tych moralnych dylematów, Małecki kreśli metafizyczny, międzypokoleniowy dysonans. To świat, w którym pozy i przyjmowane maski, nie są w stanie ostatecznie ukryć tego, co znajduje się w sercu: miłości, przywiązania, tęsknoty, człowieczeństwa.  

O stosunkach ojca z synem autor wspomina także w drugim tekście zbioru. „Idzie niebo” odwołuje się do miejsca, z którego Małecki zaczynał – fantastyki. Świat został opanowany przez metalowe pająki, które przyciągają mieszkańców ziemi jakąś niewidzialną siłą. Nawet najsilniejsi, znający metodę przetrwania, prędzej czy później odchodzili od zmysłów. W tej mrocznej i apokaliptycznej przestrzeni poznajemy ojca i jego dwóch dojrzewających synów. Ich losy, wzajemne poświęcenie, dążenie do destrukcji w imię wyższych celów, sprawiają, że ta z pozoru banalna historia, niesie w sobie pierwiastek rozważań o samotności w podejmowaniu decyzji, a także o świecie, który ciągle musi się stanowić na nowo, w obliczu walki ze złem. Nawet jeśli to zło, jest głównie w nas. 

Kwestie miłości rodzicielskiej poruszone zostały także w wieńczącym zbiór opowiadaniu epistolarnym „M. Historia podniebna”. Jego bohaterka Malina-Malwina, mimo upływających lat, zmian statusu społecznego i pojawiających się kłód pod nogami, co jakiś czas wysyła urodzinowe listy do zmarłego w jej młodości ojca. Te proste informacje, początkowe mające spełniać rolę lekarstwa na przeżytą traumę, z biegiem lat stają się smutnym obowiązkiem i niezrozumiałym rytuałem. Malwina wysyła je, bo coś jej każe, chociaż sama nie umie ani nazwać, ani zlokalizować tego, o co tak naprawdę chodzi. Śle więc te balony, brnie dalej w morze nigdy nieprzetrawionego cierpienia, aż do nieubłaganego końca.

Miłości, zrozumienia i zmiany poszukują też inni bohaterowie zbioru. W „Utraconych światach Niño Sandovala” oraz „Niedaleko” bohaterowie tracą żony, co zmusza ich do konfrontacji z samym sobą i w rezultacie ukazania pustki i bezradności w obliczu wymagań współczesnego świata.  Najmniej o miłości jest w „Projekcie z dziedziny fizyki kwantowej”, który skupia się na dziwnej i zakrapianej kłamstwem i przemocą przyjaźni blokowych rozrabiaków ze starszym inteligentem. Gdy ten ostatni zachoruje, nawet jego prostaccy towarzysze odczują deficyty.

W „Historiach podniebnych” Jakub Małecki osadza swoich bohaterów w dobrze mu znanych emocjach. Po raz kolejny każe im konfrontować się z bólem, samotnością i kruchością egzystencji. Nie zadziwia więc wydźwięk, podobnie jak język, jak zwykle oparty na przejrzystości i potoczności. Autor „Rdzy” chce kupić uwagę czytelnika różnymi formami tekstu, miniaturowymi przekazami i barwnymi postaciami. Przyznam szczerze, że przy kolejnym spotkaniu z prozą pisarza bywa to nieco męczące, chociaż z drugiej strony, życzyłbym sobie, aby każda książka wydawana w Polsce niosła za sobą tyle myśli i rozterek. Tak jak pisałem na początku, nie jest to literatura wielka, ale z pewnością co najmniej ponadprzeciętna, w szeregu dzieł niezobowiązujących.