Recenzja "Płomienie" Chang-dong Lee

Reżyseria: Chang-dong Lee

Czas trwania: 2 godz. 28 min.

Kraj: Korea Południowa

Premiera: 16 maja 2018 r.

Lee Chang-dong to bez wątpienia jeden z najważniejszych twórców autorskiego kina Korei Południowej. Do ostatniej dekady XX wieku zajmował się głównie pisaniem sztuk teatralnych, powieści i krótkim form literackich. Po stworzeniu dwóch scenariuszy do filmów Parka Kwang-su zadebiutował jako reżyser, szybko zdobywając międzynarodowe uznanie  filmem „Green Fish”. W 2010 roku jego „Poezja” wygrała w Cannes nagrodę dla najlepszego scenariusza.

Lee Chang-dong nie jest typem reżysera, który tworzy swoje dzieła z dużą częstotliwością. Wręcz przeciwnie, każdy swój kolejny projekt kreuje z pieczołowitością i pozwala mu dojrzeć do odpowiedniej formy. Jego wizja kina jest bardzo specyficzna i bazuje na założeniach ontologicznego kina realistycznego. U Koreańczyka najważniejsze są emocje, których olbrzymi ładunek zostaje włączony w intymną, nostalgiczną narrację spod znaku realizmu magicznego. Jest w tym względzie Lee następcą włoskiego neorealizmu, choć jego twory różnią się od osiągnięć Viscontiego, De Siki czy Felliniego swoją konceptualną strukturą. U Lee ważny jest nie tylko człowiek, ale także natura w swojej czystej postaci. Sprawia to, że jego filmy nie służą do zadowolenia tłumów, nie są kręcone pod dyktando mody ani dla zdobycia prestiżu. Lee prowadzi permanentny, filozoficzny dialog z życiem, z odmiennymi kształtami rzeczywistości. Jego bohaterowie są bezwarunkowo związani z szeroko zarysowanym tłem. Nie inaczej jest w przypadku jego najnowszej produkcji, cieszącymi się uznaniem w Cannes „Płomieniami”.

Najnowszy film reżysera "Oazy" to luźna adaptacja opowiadania Harukiego Murakamiego pod tytułem „Spalenie stodoły”. Pierwiastek japońskiego pisarza jest tu tak samo widoczny, jak odwołania do prozy Williama Faulknera, poprzez badanie relacji syna z ojcem. Głównym bohaterem dzieła jest Jong-soo (Yoo Ah-In) – świeżo upieczony absolwent literatury. Zmuszony do powrotu do rodzinnej miejscowości przypadkowo spotyka hostessę – koleżankę z młodości, w której zakochuje się. Dziewczyna wyjeżdża po kilku dniach do Afryki, prosząc chłopaka aby zajął się jej tajemniczym kotem. Ten rodzący się romans zostanie szybko zaburzony, gdy Haemi powróci z wycieczki wraz z enigmatycznym bogaczem (uosobieniem Wielkiego Gatsby’ego).

„Płomienie” to film, który dobrze oglądać w ciszy i spokoju. Reżyser snuje swoją opowieść bardzo powolnie, lepi namiastki fabuły, by za chwilę zburzyć ich sens i pozostawić nas z wrażeniem snu na jawie. To dzieło ascetycznie piękne i melancholijnie ujmujące. Lee bawi się konwencją, krąży gdzieś między tragiczną historią miłosną, alegorią współczesnej sytuacji społecznej i politycznej w Korei, rodzinną psychodramą i mrocznym thrillerem z niewyjaśnioną intrygą. Z ciekawością krążymy w tych formalnych meandrach, co i rusz czując się jeszcze bardziej zagubionymi. Bo która warstwa jest tu tą kluczową, gdzie zaczyna się sens, a kończy niedopowiedzenie? Reżyser nie daje nam jednego klucza. Drzwi do zrozumienia jest co najmniej kilka, każde położone na innym piętrze naszego wnętrza. Największe znaczenie ma tu wszystko to, co niewidoczne gołym okiem. Jak mówi w jednej ze scen Haemi "Pantomima nie polega na wyobrażaniu sobie, że coś jest, pantomima polega na zapominaniu, że czegoś nie ma". Taki właśnie jest ten film, wartościowy wszędzie tam, gdzie nasz wzrok nie sięga.

Są więc „Płomienie” filmową mozaiką wielu stylów i znaczeń. Mimo częstej żonglerki konwencjami, Lee utrzymuje równowagę estetycznego tła. To dzieło dogłębnie przemyślane i konsekwentnie nakręcone, tu żaden ruch, przedmiot czy powiew nie jest przypadkowy. Drugi plan, nasycony wieloma rekwizytami i tropami, jest swoistą mapą prowadzącą do odkrycia prawdziwego skarbu dla naszej duszy. Nowy obraz koreańskiego reżysera jest gęsty od magicznej atmosfery, która z każdą kolejną chwilą rozwarstwia się, topi oczywistość w symbolicznych płomieniach i prowadzi fabułę do bolesnego zakończenia.

Lee jest niewątpliwie indywidualistą. Czerpie garściami z różnych biografii, tworząc swój własny, unikatowy język. Z powodzeniem wskrzesza formułę miłosnego noir dramatu. Nie interesują go jednak proste odpowiedzi i krótkie ujęcia. Swoich bohaterów wrzuca w namacalnie naturalistyczny świat owiany mgłą mitologicznej nieścisłości, przez co czują się oni ograniczeni i wyobcowani, jakby nie mogli wyjść z głębokiej studni. Nie użala się nad nimi, ani też nie klepie ich po plecach. Ukazuje on świat w posępnej i nieprzyjaznej stylistyce, takiej, jaką on sam dostrzega. To na pewno dzieło kompletne i jeden z ważniejszych artystycznie projektów tego roku, który z równą siłą będzie nudził, jak i zachwycał. Czasami warto jednak doświadczyć trudu na powierzchni by odkryć coś wartościowego pod spodem.

Ocena:



Recenzja "Manhattan Beach" Jennifer Egan

Wydawca: Znak Literanova

Liczba stron:
592


Oprawa: twarda

Premiera: 19 września 2018 r.

Jennifer Egan to ten typ pisarza, w którym powieść długo dojrzewa, a poprzedzające je prace przygotowawcze są żmudne i wnikliwe. Tak było także z „Manhattan Beach”, której genezy można doszukiwać się w zapoczątkowanych w 2004 roku badaniach. Autorka inspirację do opowiedzenia tej historii znalazła początkowo w starych fotografiach Nowego Jorku, a w 2009 roku, podczas zjazdu emerytowanych nurków wojskowych usłyszała opowieść, która pozwoliła dobrać najważniejszy pierwiastek projektu – bohatera. 

Anna Kerrigan, główna aktorka książki Egan, jest pierwszą kobietą wykonującą zawód nurka w okolicach Staten Island. Dojście do tej pozycji nie było łatwe, a jej walka z dyskryminacją będzie stanowić zasadniczą część dzieła. Anna zazwyczaj schodzi pod wodę, aby naprawić zniszczone statki. Pewnego razu odkryje w sobie inny cel. Łącząc fakty z przeszłości i bieżące znajomości dochodzi do wniosku, że w zatoce może znajdować się ciało jej ojca. Tak właśnie rozpocznie się ostatni akt tego dramatu, poszukiwania zwieńczone odnalezieniem tego, co tak trudno będzie zaakceptować. 

„Manhattan Beach” to książka zbyt wielu wątków, aby można ją uznać za udaną. Nagrodzona Pulitzerem autorka stara się poruszać na co najmniej kilku płaszczyznach – czasowych, tematycznych, międzyludzkich, kreując je całkiem przekonująco, jeśli patrzeć na te czynniki oddzielnie. Ich synteza nie prowadzi jednak do osiągnięcia efektu synergii, korelacje się rozmywają, tworząc mozaiki ze zbyt dużymi fugami. Na pierwszym planie toczą się losy Anny, jej kontakty z bliskimi, romans, codzienne trudności. Egan stawia na miłość i bliskość, ukazaną w różnych aspektach. Niezależnie czy będzie to relacja o przywiązaniu do dziecka, rodzica, partnera czy wykonywanego zawodu, będzie to przedstawione w sposób harmonijny, jednak nie pogłębiony. Będziemy odnosić wrażenie chodzenia po powierzchni, bez rozpoznania zakamarków ludzkiej duszy. Podobnie wyglądać tu będą inne elementy – dotyczące techniki nurkowania, krajobrazu Nowego Jorku, odwzorowania historycznej epoki, a nawet nakreślenia kryminalnego światka. Wszystko to zostało wykonane poprawnie, jednak bez duszy i klimatu. Pisarka na traumie okresu II wojny światowej starała się zbić duży literacki kapitał, wykorzystując przy tym modną ostatnio formę opowieści o ludziach z ich słabościami, nie zaś bohaterach i ich heroizmie. Utrata bliskiej osoby została tu jednak przedstawiona w formie gry na emocjach, co samo w sobie odbiera wszelką niezwykłość historii.

Trudno pisać o książce, która jedyne co ma do zaoferowania to historia. Autorka „Zanim dopadnie nas czas” buduje misterną konstrukcję ze scen przepełnionych emocjami. Swoich bohaterów stawia co chwilę w sytuacjach granicznych, nie zostawiają czytelnikowi przestrzeni na samodzielne myślenie. Naszą rolą jest się wzruszać wszędzie tam, gdzie pojawia się czynnik ludzki. Nie ma tu różnych odcieni szarości, żadnej dwuznaczności, momentu godnego zapamiętania. Ta książka narzuca tezy i sugeruje oczywiste rozwiązania, posługuje się środkami wyrazu, które każą nam iść wytyczoną przez autorkę ścieżką.

Egan pisze rozwlekle, tworzy długie zdania, w których używa wielu zbędnych słów. Częste powtórzenia niczemu nie służą, nie wzmacniają wymowy i nie współgrają z gęstością frazy. To zwykłe gadulstwo. Podobnie irytują przeskoki stylistyczne. Raz czytamy akademicki wywód na temat okresu wojennego, później specjalistyczną instrukcję użytkowania sprzętu, następnie wspomnienia uczestnika dawnych wydarzeń i wreszcie fabularną historię o Annie. Autorce zabrakło wyobraźni, aby te wszystkie elementy połączyć w jedną stylistykę, co potwierdzają też te fragmenty, gdzie na siłę stara się dorzucać tematy aktualne dzisiaj – kwestie płciowości czy homoseksualizmu. „Manhattan Beach” jest książką nierówną i przegadaną, książką która niweczy potencjał naprawdę ciekawej historii, wreszcie książką, którą bazując na emocjach, nie pozwala nam poczuć rzeczywistego bólu i zagubienia. Ot literacki chaos z dobrze zbudowaną bohaterką i kilkoma wartymi uwagi zabiegami prozatorskimi.

Ocena


Recenzja "Berta Isla" Javier Marias

Wydawca: Sonia Draga

Liczba stron: 560

Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami


Premiera: 3 października 2018 rok

Javier Marias swoją przygodę z literaturą rozpoczynał w wieku 21 lat. W 1972 roku świat ujrzał jego pierwszą, młodzieńczą, niepozbawioną błędów książkę "Wilcze włości". Od tamtego czasu hiszpański autor publikuje regularnie, choć bez nadmiernego pośpiechu. Zdecydowanie wyznaje zasadę, że jego pomysły powinny spokojnie w nim urastać, zaś pęd za sławą ma mniejsze znaczenie, niż wartość samego projektu. Przełomową datą w jego biografii był tok 1989, gdy wydał „Wszystkie dusze”, publikację traktującą o czasach spędzonych w Oxfordzie. Tak rozpoczął się powolny proces budowania własnego, unikatowego stylu, czego zwieńczeniem było wydanie trylogii "Twoja twarz jutro".

Recenzowaną książkę Marias napisał w 2017 roku. Jest to historia Berty Isli i jej męża Tomasa Nevisona. Poznali się w Madrycie gdy byli jeszcze podrostkami, a ich miłość przetrwała okres rozłąki podczas studiów, by później przekształcić się w małżeństwo. Ta sielska historia ma jednak swoje mroczne oblicze, bowiem Tomas, jak to zwykle u Mariasa bywa, ma dar do posługiwania się językami obcymi, który skrzętnie wykorzystuje brytyjski rząd. Praca w wywiadzie wiązać się będzie z częstymi wyjazdami, tajemniczymi misjami, a wreszcie także zniknięciem, które rozłamie losy bohaterów tego dramatu na dwie tafle. 

U Mariasa prym wiodą długie frazy pełne wątpliwości i rozważań nad odmiennymi wariantami rzeczywistości. Liczy się tu nie tylko to co jest, ale także to co było i będzie, a nawet potencjalnie mogłoby się zdarzyć. Pisarz kreuje potok myśli swoich bohaterów, w przeciwieństwie jednak do stosowanych przez Joyce’a strumieniu świadomości, literacki świat Hiszpana jest usystematyzowana i posiada logiczną strukturę.

Marias pisze dokładnie to co myślimy, gdy widzimy określone zdarzenia lub osoby. Nie przecedza ich przez stylistyczne filtry, nie odsącza ich z potencjalnie zbędnych myśli. Wręcz przeciwnie, serwuje nam kompletny tok myśli, przez co każdy przedstawiony epizod nabrzmiewa znaczeniami i interpretacjami. Spójrzmy chociażby na zwykłą codzienną rozmowę małżonków przy stole. Ona mówi, wykonuje gesty, przyjmuje określone pozy, używa indywidualnej mimiki, odwraca się według sobie tylko znanej sekwencyjności. W tym czasie on, zmęczony i niechętny do wszelkiej konwersacji, słucha i analizuje każdy ton, dynamikę wykonywanych ruchów, stawia hipotezy odwołując się przy tym do swoich doświadczeń, stara się wyłapać moment, kiedy może bez trudnych konsekwencji odpłynąć myślami w inne terytoria własnej duszy. Ten komunikacyjny chaos Marias układa w zgrabną mozaikę i podaje wpisany w intrygującą fabułę.

Autor "Czarnych pleców czasu" w swojej najnowszej książce powraca także do dygresyjnych przyzwyczajeń. Tutaj przybierają one postać anegdoty o królu Henryku V, bohaterze kroniki Szekspira. Pisarz prowadzi wielostronicowy wywód o odwadze angielskiego wodza, jednocześnie odnosząc jego dzieje do losów swoich postaci. Kreuje w ten sposób odrębną opowieść, eseistyczną perłę, która doskonale komponuje się z historią małżeństwa Nevison i stanowi kluczowe, konstrukcyjne ogniwo książki. Nie jest łatwo zawiesić czas w kryminalnej fabule, Mariasowi udaje się to koncertowo. Zresztą cała jego książka jest jakby wyjęta z ram gatunkowych i wtrącona w umysł narratorów, gdzie akcja toczy się poza głównym nurtem wydarzeń. Swoisty retardacyjny majstersztyk. 

Cechą specyficzną tej prozy jest także zamiłowanie autora do badania języka. W "Bercie Isli" w pełni możemy dostrzec etymologiczne zawiłości naszej rzeczywistości. Pisarz analizuje różne znaczenia słów, roztrząsa problem nieprzekładalności wyrażeń frazeologicznych na inne języki, rozmyśla o możliwościach obrazowania wewnętrznego pejzażu uczuć przy pomocy tłumaczeń. Nie stroni także od powtórzeń i przywołań wcześniejszych zdarzeń, komponuje swój literacki utwór na wzór dzieł muzycznych, gdzie powracające echa i motywy wzmacniają wydźwięk frazy. 

"Berta Isla" to dzieło kompletne, na wskroś Mariasowe. Fascynuje swoją budową i frapuje fabułą. Ta, na pozór chłodna narracja, pełna jest płomiennych uczuć i skrywanych tajemnic. Autor z realistycznych modułów konstruuje treści zgoła nieprawdopodobne, swoiste panoramy globalnych problemów. Powolny rozwój zdarzeń nie nuży, a wręcz przeciwnie, wzmacnia pożądanie odkrycia istoty dzieła. Ta książka jest jak album złożony z kadrów portretujących codzienne życie, jest ona pisana jakby na wdechu – rozciągnięte fragmenty niemal pozbawione dialogów, pełne szczegółów percepcje otoczenia, drobiazgowo oddane nastroje bohaterów. To taka mozaika ludzkich fantazji, zaślepienia, straconych nadziei, niedojrzałych marzeń. Układanka wszystkiego tego, co banalne, jednocześnie wzbijająca się daleko ponad te fundamenty. 

Marias powiedział kiedyś, że po swojej trylogii nie napisze więcej książki. Jak to dobrze, że raz danego słowa nie dotrzymał!

Ocena:

Recenzja "Dzika grusza" Nuri Bilge Ceylan


Reżyseria: Nuri Bilge Ceylan

Czas trwania: 3 godz. 8 min.

Kraj: Turcja, Francja
 
Premiera: 18 maja 2018 r

Cannes 2018 zapamiętany zostanie nie tylko z niezwykle wyrównanej obsady i pierwszej od lat nagrody dla polskiego filmu. Bardziej wnikliwy obserwator dostrzeże też w tym konkursie ciekawe analogie. Jedną z nich jest zadziwiająca spójność tematów poruszanych przez dwóch mistrzów kina kontemplacyjnego – Nuriego Bilge Ceylana i Chang-dong Lee. Obydwaj reżyserzy za punkt wyjścia obrali ten sam motyw – młody mężczyzna powracający po studiach do rodzinnego miasteczka. Filmowych symetrii jest tu zresztą więcej. Obaj młodzieńcy mają specyficzne relacje ze swoimi ojcami, obaj spotykają na swojej drodze koleżankę z liceum, obaj chcą też zostać pisarzami. Zadziwiające podobieństwo. Każdy kto jednak boi się wtórności, powinien szybko te myśli zarzucić. Bo o ile Koreańczyk stworzył dzieło przepełnione realizmem magicznym, bogate w niejednoznaczne tropy i poetyckie sceny, o tyle Turek trzyma się swojej estetyki i pomysłu na kręcenie kina egzystencjalnego zaprojektowanego w tradycji wielkich reżyserów. Chang-dong Lee postawił w centrum związek młodych, odwołania do kultury i próbę określenia swojej tożsamości. Ceylana z kolei bardziej interesują rodzinne interakcje. Fabuły obu filmów wychodzą zatem z tego samego punktu, ale w pewnym momencie pójdą innymi ścieżkami i doprowadzą do odmiennych miejsc.

„Dzika grusza” to rozciągnięta na trzy godziny, osadzona w południowo-wschodniej części Anatolii, rodzinna psychodrama. Pod płaszczem historii o poszukiwaniu wydawcy książki, autor „Zimowego snu” ukrywa intymny obraz relacji ojca z synem. Ten pierwszy jest zatopionym w długach nauczycielem hazardzistą, który utracił w społeczności lokalnej wszelki szacunek. Sinan gardzi ojcem, jest on dla niego uosobieniem wszystkiego tego, czego sam chciałby uniknąć – ciągłej frustracji, fatalizmu, marazmu i braku honoru. Pełen dialogów film kieruje swoją uwagę na codzienności młodzieńca wchodzącego w etap dorosłości. Obserwujemy popełniane przez niego błędy, niechęć do niesienia pomocy, rodzące się konflikty z burmistrzem, przedsiębiorcą i lokalnym pisarzem. Kalejdoskop życiowych udręk wydłużać się będzie z każdym wypowiedzianym zdaniem, a niedługo po przybyciu do miasteczka Sinan spali za sobą większość mostów. Wtedy też, z tym silniejszą ekspresją, zwróci swoje pretensje i rozgoryczenie w stronę ojca, co stanie się przyczynkiem do medytacji na temat nieuchronności losu. Ceylan zestawia doświadczenia obu panów, ukazuje ich podobieństwa oraz poszukuje korelacji. Powracają tu jak refren te same braki i niegodziwości, potwierdzające starą prawdę, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, a właściwie gruszka od gruszy.

„Dzika grusza” poprzez swój gatunkowy kostium przypomina filozoficzną rozprawkę o rodzicielstwie. Jest to film utkany ze słów, słów, podanych niezwykle swobodnie, ale przy tym celnie. Ekranem rządzą rozmowy, których głębia potrafi dookreślić charakterystyki bohaterów bardziej, niż ich czyny. To te niekończące się debaty domagają się skupienia, to w nich ukryte są wszystkie dawne i obecne żale, oczekiwania, melancholia i strapienia. To one definiują stosunek Sinana do swoich korzeni, to z nich wynikać będzie też ból z odkrycia iluzyjności sukcesu. A wszystko to wzmocnione przez elementy specyficzne dla kina Turka – kontemplacyjne pauzy, spowolnienia akcji, wtapianie figur ludzkich w przestrzenie, horyzontalne ukazanie zmieniających się pór roku. Piękne kadry, pełne nostalgicznej głębi.

Jeśli mam się czegoś czepiać, będzie to nadmierne rozbudowanie i sentencjonalność w konstrukcji tekstu mówionego, przypominająca dawnych mistrzów literatury jak Dostojewski czy Czechow. Brzmi to momentami zbyt przemyślanie, a przez to sztucznie, choć nie można odmówić tym słowom mądrości. „Dzika grusza” to jeden z tych filmów, które skłonni jesteśmy nazywać „utworami” lub „dziełami” – dobry przykład sztuki wysokiej. To kino erudycyjne, przywodzące na myśl projekty Bergmana czy Michałkowa, odcinające się od estetyki innych współczesnych twórców. Film wymagający cierpliwości i otwartości na tradycję.

Ocena: