Recenzja "Ameryka w ogniu" Omar El Akkad

Wydawca: Wydawnictwo W.A.B.

Liczba stron: 400

Oprawa: miękka

Premiera: 22 sierpnia 2018 r

Omar El Akkad to dziennikarz egipskiego pochodzenia, były korespondent wojenny "The Globe and Mail". Podczas swojej reporterskiej kariery mógł na własne oczy ujrzeć piekło wojny w Afganistanie czy gehennę arabskiej wiosny w ojczystym kraju, które to wydarzenia i towarzyszące im obserwacje oraz doświadczenia posłużyły mu do stworzenia przerażającej wizji przyszłości, zawartej na kartach „Ameryki w ogniu”, powieści, która przez krytyków okrzyknięta została nową „Drogą” McCarthy’ego i spuścizną „Spisku przeciwko Ameryce” Roth’a. To także kolejna, po „Następnym życiu” oraz „Długim marszu w połowie meczu” książka wydana w Polsce w ostatnim czasie, która na nowo próbuje rozprawić się z mitem amerykańskiej wojny.

Akcja powieści osadzona została w Stanach Zjednoczony w roku 2074. To właśnie wtedy wybucha trwająca ponad dwadzieścia lat druga wojna secesyjna. Konflikt jest przyczyną sprzeciwu jednej ze stron - Południa, w skład którego wchodziły Missisipi, Alabama, Georgia oraz Karolina Południowa – wobec Ustawy o zrównoważonej przyszłości, która zakładała całkowity zakaz wykorzystywania paliw kopalnych na terenie USA. Dokument ten był następstwem wzrastającej świadomości społecznej i politycznej dotyczącej kwestii aktualnych także dzisiaj tj. zmian klimatycznych oraz wypadków towarzyszących wydobyciu i transportowi paliw kopalnych, ale także zmian, jakie dokonały się na mapie Ameryki - część lądu została pochłonięta przez ocean. Ryzyka pogłębienia tragicznych efektów ewolucji natury, odpowiednio wykorzystane przez rządzących, stały się zatem zalążkiem kolejnej pożogi. W tak wykreowanym miejscu, ogarniętym walkami i bezlitosnymi atakami na ludność cywilną, przyszło żyć rodzinie Chestnutów. 

Narratorką opowieści jest Sarat, na początku mała dziewczynka, z czasem przeradzająca się w buntowniczą nastolatkę i wreszcie w dojrzałą kobietę. Razem ze swoim rodzeństwem – Daną oraz Simonem, a także matką Martiną, zostają wypędzeni ze swojego domu i jako uchodźcy trafiają do zamkniętego obozu Patience. Tam trwają, próbują żyć z dnia na dzień, bez wizji na lepszą przyszłość, na upragnioną wolność. Stopniowo ulatują z nich marzenia, zacięcie do zdobywania umiejętności, pamięć o ojcu. Ginie nawet nienawiść na swój los, choć nie do końca. Bo właśnie w Patience Sarat odkryje swoje powołanie, swój balast, z którym trafi jej żyć do końca. Mimo rzezi, mimo strat, uszczerbków na zdrowiu i statusu bohaterów, rodzina Chestnutów aż po krew swoich dni nie zazna radości. „Ameryka w ogniu” nie jest bowiem książką ku pokrzepieniu serc, to raczej przerażająca wizja powolnej destrukcji ludzkiej psychiki w obliczu nieustannej okupacji.  

Ameryka Omara El Akkada to kraj wielu krzywd i miejsce pielęgnujące ideę bezprawia. Wojna domowa, batalia między Niebieskimi i Czerwonymi, ma niewiele wspólnego z humanitarnym postępowaniem względem swoich mieszkańców. Tu króluje strach, niepewność i dojmujące cierpienie. Egipcjanin maluje przed czytelnikiem pejzaż wypełniony różnymi odcieniami opresji. Nawet mała chwila nieuwagi, niewłaściwe słowo czy krzywe spojrzenie może zakończyć się śmiercią z ręki snajpera. Końcówka XXI wieku to czasy mroczne, ale także dobrze nam znane, pozbawione obcych cywilizacji i nowoczesnej technologii, przez co wymowa utworu tylko wzmaga naszą czujność i potęguje liczbę pytań napływających do głowy. Autor rozprawia się z brutalnością wojny, ale jednocześnie, a może przede wszystkim analizuje kondycję człowieku wrzuconego do puszki Pandory.  

Mogę tę książkę polecić osobom lubującym się w dynamicznej i zmiennej akcji. „Ameryka w ogniu” jest powieścią zbudowaną na krótkich zdaniach, prostym języku i dużej ilości dialogów. Autor uwielbia kończyć swoje rozdziały w stylu „widzieli się po raz ostatni”, tak jak to zazwyczaj bywa w kryminałach. Myliłby się jednak ten, kto myśli, że książka jest tylko kolejnym banalnym przykładem literatury pędzącej i mylącej tropy. Siła tej relacji tkwi bowiem w szczegółach, w powolnym budowaniu nowego świata. Pełno tu opisanych drobnostek, różnych odcieni świata realnego i wewnętrznego bohaterów. To nie zbiór kalek, ale właściwy wycinek rzeczywistości, ze wszystkimi zabarwieniami znanymi nam z życia. Jest więc wysokie tempo, ale ściśle kontrolowane, podlegające prawom stopniowego dojrzewania. Jeśli mam się do czegoś przyczepić, będzie to na pewno gubiąca się narracja, szczególnie jaskrawo widoczna pod koniec książki. Autor miesza przekazy kilkuletniego Benjamina i trzeciosobową opowieść, przez co dochodzi do sytuacji kuriozalnych, jak chociażby wtedy, gdy młody członek rodziny Chestnutów opowiada nam o wydarzeniach, których nie był świadkiem, albo używa wyrażeń nieadekwatnych do swojego wieku - „Krajobraz stał się egzotyczny: wielkie połacie piachu, upstrzone stoliwami o barwie karmelu i pomarańczy”. 

„Ameryka w ogniu” to na pewno książka wartościowa. Bardzo dobrze skrojona futurystyczna wizja przyszłości, w której na pierwszy plan wysuwa się jednostka, z wszystkimi jej problemami, bolączkami i traumami. Konflikt zbrojny i polityczny jest tu tylko tłem, dla właściwego zobrazowania pejzażu wewnętrznego człowieka. A ten został odmalowany bardzo wyrazistymi barwami. Rzadko zdarza się czytać tak przejmującą i bliską nam dystopię. Mimo ubogiej lingwistycznej i stylistycznej podbudowy, warto tę książkę poznać, choć trzeba mieć też świadomość, że to lektura wybitnie smutna i przerażająca.

Ocena:



Recenzja "Psy ras drobnych" Olga Hund

Wydawca: Korporacja Ha!art

Liczba stron: 120

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 10 września 2018 r.

W ramach serii prozatorskiej Korporacja ha!art proponuje ciekawy debiut Olgi Hund „Psy ras drobnych”. Jest to krótka w formie impresja na temat pobytu na oddziale psychiatrycznym. Młoda pisarka wychodzi ponad nurt relacji opisujących nieprawdopodobne przypadki – nowych Chrystusów, wodzów w dobie sukcesu, superbohaterów – i skupia się na istotach pokrzywdzonych przez otoczenie i system. Ich codzienność wyznaczają walka o spokój, mało istotne rozmowy, wieczory muzyczne, czytanie w koło tych samych dzieł polskich pisarzy. Te z pozoru banalne czynności i towarzyszące im przedmioty, w zamkniętej przestrzeni zyskują moc artefaktów, są najważniejszymi elementami wyznaczającymi kształt wspomnień. A przecież właśnie o to co było tutaj chodzi, bo ta książka dla autorki to przede wszystkim lek na niewygodną przeszłość.

Kreśląc proste, często koślawe i urywane zdania Olga Hund stara się oddać pejzaż emocjonalny towarzyszący jej bohaterce podczas szarej codzienności w szpitalu. Miejsce do którego trafiła, naznacza ją piętnem na wiele lat. To kraina kaleka, będąca jednocześnie siedliskiem rozprzestrzeniania się patologii i groteskowości życia. Codzienność w szpitalu przepełniona jest urojeniami i oniryzmem. To co namacalne, miesza się z fantazjami. Trudno określić do czego dążymy, co ma sens, a czego się boimy. Ta minipowieść duszna jest od emocji i niemego krzyku rozpaczy. Dni mijają, kolejni pacjenci przyjeżdżają taksówkami lub karetką, lekarze robią obchody, podają kolejne leki. Smutna monotonia, bez nadziei i melancholii. Bo też w tej relacji na refleksje nie ma miejsca i czasu, to książka która rani i nie mami drugim dnem czy symbolizmem.

Oczekiwałbym od „Psów ras drobnych” czegoś więcej niż intymnego poszukiwania remedium na własne traumy. Chciałbym aby taka proza nie tylko oddawała cierpienie, ale pozwalała także czytelnikowi wejść w skórę bohatera. Żeby była typem literatury klaustrofobicznej, pozwalającej nam zbliżyć się do emocji podmiotu lirycznego. Życzyłbym sobie poczuć tę samą beznadzieję, co pacjenci tego szpitala. Niestety, z uwagi na małą objętość oraz odżegnywanie się od szczegółu, świat bohaterki jest dla mnie obcy. Pozostanie impresją, celnie odmalowanym wycinkiem świata, który oburza i punktuje nasze słabości, ale nic więcej nie wniesie do mojego życia.

Należy zatem „Psy ras drobnych” odczytywać jako osobistą walkę z chorobą duszy, próbę uwolnienia się od nękających demonów, literacki zabieg odmalowania fotografii pojawiających się w nocnych koszmarach. Taką książkę, która jest szczególnie istotna dla piszącego, ale wcale nie musi być żywotna dla czytającego. Wszystko rozchodzi się o indywidualną wrażliwość i empatię, której mam wrażenie w pewnych momentach zabrakło także autorce w kontekście budowania relacji ze współlokatorami. Jest też kwestia wiedzy na temat tego, co o kształcie leczenia psychiatrycznego już wiemy i czy przedstawiona rzeczywistość może nas czymś zaskoczyć. Bez wątpienia „Psy ras drobnych” to dosadna i otępiająca proza, która ze względu na swój stylistyczny minimalizm i objętość, może zniechęcać. Ale może się też zdarzyć, że te kompulsywne wyznania dotkną waszego wnętrza, sprawią że optyka na system psychiatryczny w Polsce ulegnie odmianie. A może po prostu inaczej spojrzycie na owładniętą swoimi marami mamę? Mimo wszystko myślę, że warto dać jej szansę.

Ocena:
 

Recenzja "Rzeka czasu" Yang Chao

Reżyseria: Yang Chao

Czas trwania: 1 godz. 56 min.

Kraj produkcji: Chiny

Premiera: 15 lutego 2016 rok

Yang Chao to chiński reżyser, który w swoim dorobku ma raptem trzy filmy – zupełnie w Polsce nieznany „Dai bi” z 2002 roku, wyświetlany niegdyś w telewizji „Uciec!” z 2004 roku i sensację konkursu Berlinale 2016 oraz Festiwalu Pięciu Smaków - „Rzekę czasu”. W Berlinie obraz uzyskał nominację w konkursie głównym, a także, całkowicie zasłużenie otrzymał wyróżnienie Srebrnego Niedźwiedzia za wybitny wkład artystyczny w kategoriach zdjęć, montażu, muzyki, kostiumów oraz scenografii dla Ping Bin Lee.

W warstwie fabularnej śledzimy losy Chuna, kapitana niewielkiego i pordzewiałego statku transportowego, płynącego w górę rzeki Jangcy. Na swojej barce znajduje on stary i pięknie wydany notes, w całości zapełniony tajemniczymi wierszami, spisanymi dekadę wcześniej przez osobę, która odbywała podobną podróż. Zagłębiając się w poetyckie strofy, Chun przeżywa swoiste oderwanie od ziemi, zostaje zawieszony między realną i metafizyczną płaszczyzną życia. Rytm jego doczesności wyznaczają powiewy wiatru, skrzypienie wręg, dotyk przyrody i przypadkowe spotkania z tajemniczą kobietą, która w każdym kolejnym porcie przybiera nieco inną postać.

„Rzeka czasu” jest wyjątkowym przykładem kontemplacyjnego kina drogi, ale także medytacją nad historią kraju, tak bardzo ewoluującego w ostatnim czasie. Chiny to nieustanne przenikanie się dynamiki współczesności i dorobku przeszłości. Yang zagłębia się w symbolikę klasycznej literatury i łączy ją z surowym realizmem, osiągając zadziwiający efekt nowatorskiej odysei filozoficznej. Jego bohater niczym mityczna postać poszukuje źródeł własnej tożsamości, co rusz błądząc i myląc fronty. Senna atmosfera potęguje wrażenie zagubienia, a szum rzeki i rozpościerające się pejzaże odsłaniają przed bohaterem niekończące się możliwości dotarcia do jądra własnej jasności.

Film Yanga utrzymany został w tempie bliskim mistrzom zen. Niespieszny, snujący się montaż wprawia widza w rodzaj swoistego hiper-transu, sprawia że postrzegamy ten oniryczny obraz na granicy jawy i snu, przeżywając poszczególne sekwencje w całkowitym oddaniu. „Rzeka czasu” nosi piętno swoistej czystości – zarówno opowieść, jak i wrażenie sytuują się w ramach obrazu, kadru oraz ujęcia. Długie, często kilkuminutowe, powolne ruchy kamery, której oko wychwytuje szczegóły na drugim planie i zderza je ze statycznością pierwszego planu, same w sobie stanowią wieloaspektową opowieść. Język minimalizmu, tak adekwatny dla twórców slow-cinema, dzięki zniwelowaniu doświadczeń emocjonalnych, zwiększeniu dystansu i wyeksponowaniu surowej przestrzeni, pozwala nam doświadczeń czegoś na kształt epifanii. Z pewnością obcowanie z tym dziełem wymaga wysiłku, odmiennego ukierunkowania perspektywy, wyczulenia spojrzenia na materię szczegółu, wniknięcia w strumień plastycznego dobra, w którym liczy się najmniejsze drgnięcie, a kluczowe może być to co niezauważalne. Bowiem dla Ping Bin Lee nawet pokazywanie pustej przestrzeni jest tu naturalnym kanałem do wniknięcia w stany psychodramatyczne bohatera.

Szalenie podobał mi się ten film. Może dlatego, że żyjemy w świecie nadmiaru, multiplikacji bodźców, pośpiechu i wielu kreacji równoległych. Przybieramy różnorodne maski, wciąż zapominając o tym, co stanowi sedno naszej egzystencji. Dylematy, rozważania i ekranowa obecność bohaterów mają niewiele wspólnego z portretowaniem społeczności, a ich liryczna optyka zyskuje na sile w zestawieniu w niewielką ilością słów, które są obciążone maksymalnym ładunkiem znaczeniowym. To takie dzieło, które mówi do nas alegoriami, transformuje otaczający świat na nowe, głębokie rejestry i trzyma nas w emocjonalnym klinczu, z którego trudno się wyswobodzić. Bardzo melancholijne dzieło, pomagające ujrzeć codzienność w szerszej palecie barw. Jeden z ważniejszych filmów jaki widziałem w ostatnich latach.

Ocena:

Recenzja "Mayflower. Opowieść o początkach Ameryki" Nathaniel Philbrick

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Liczba stron: 445

Oprawa: twarda

Premiera: 22 sierpnia 2018 r.

Nathaniel Philbrick jest amerykańskim pisarzem, żeglarzem i twórcą przewodników. Jego literackie prace doczekały się licznych wyróżnień. Za książkę „W samym sercu morza. Katastrofa statku wielorybniczego Essex” otrzymał w 2000 roku nagrodę Bookera, „Revenge of the Whale: The True Story of the Whaleship Essex” uzyskała nagrodę Boston Globe, z kolei recenzowana pozycja wgrała Lon Angeles Times Book Prize, Massachusetts Book Award for nonfiction i doczekała się  nominacji do Nagrody Pulitzera w dziedzinie historii. Philbrick jest także twórcą nagradzanych na całym świecie książek „The Last Stand: Custer, Sitting Bull, and the Battle of the Little Bighorn” i „Bunker Hill: a City, a Siege, a Revolution”.

Autor na nowo zdaje nam relację z wyprawy purytańskich osadników ku Nowemu Światu. Zanurza nas w specyfice tamtych czasów, uwagę skupia na ludziach i wyznaczających ramy ich życia wydarzeniach, nie stroniąc przy tym od analiz społeczno-politycznych czy plastycznych opisów przyrody. Swoją relację prowadzi chronologicznie, od religijnych prześladowań w Anglii, przez makabryczną wyprawę statkiem, pierwsze spotkania z tubylcami, budowę osiedli i miast, aż do zawierania sojuszy i prowadzenia wojen z rdzennymi mieszkańcami. Pisarz oddaje głos dwóm głównym bohaterom – Williamowi Branfordowi - gubernatorowi kolonii oraz Benjaminowi Churchowi – dowódcy i pogromcy tubylców. Śledząc ich losy zwiedzamy osadę Plymouth, poznajemy normy obowiązujące w plemionach Wampanoagów, Pokanoketów, Nipomucków czy Narragensettów, przyglądamy się charyzmatycznym postaciom: sachema Massasoita, króla Filipa, przyjaciół Pielgrzymów ze szczepów indiańskich – Squanto i Samoseta, kapitana Christophera Jonesa, uczymy się razem z nowymi mieszkańcami uprawy kukurydzy, fasoli i dyni, ze zdumieniem odkrywany zdolności tamtych ludzi to wzajemnego ćwiczenia zrozumienia obcych sobie języków, przeżywamy pierwsze, nie tak barwne i nieogarnięte komercją Święto Dziękczynienia. Jesteśmy też świadkami historycznych wydarzeń takich jak ucieczka purytanów do Lejdy, zejście na Cope Cod, utworzenie osady, podpisanie traktatu między Massasoitem i gubernatorem Carverem, wreszcie Wojny Króla Filipa. 

„Mayflower. Opowieść o początkach Ameryki” to blisko pięćdziesięcioletni epos, w którym wielkie wydarzenia i heroiczne wyczyny mieszają się z małymi radościami dnia codziennego i ludzkimi dramatami. Autor rzuca świeże spojrzenie na mit amerykańskiej historii, od początku budowanej na dyskryminacji rasowej, przemocy i religijnych przepychankach. Książka dotyka wielu kwestii: klas społecznych, władzy, stosunku człowieka do natury, pogoni za uznaniem i bogactwem, wojny i walki. Walki człowieka z siłami przyrody, walki z własnymi słabościami, utratami, bólem, chorobami, niezrozumieniem, brakiem zaufania. To powieść gęsta od historycznych faktów, detali i postaci. Dobrze zbadana i udokumentowana kronika o zapomnianych i niewygodnych faktach. Philbrick utkał swoje opracowanie z drobnych zdań i wzmianek wyszukanych w setkach źródeł historycznych. Przeszukał zakurzone woluminy, dotarł do pozornie niedostępnych map, listów i relacji, wnikliwie przejrzał tysiące stron opisów, dzięki czemu jego opowieść jest nie tylko wiarygodna, lecz także pełna wrażliwości i człowieczeństwa. Są w książce oczywiście fragmenty mocno dydaktyczne, wręcz podręcznikowe, stanowią one jednak niewielki ułamek. Philbrick jest oszczędny w opisywaniu indywidualnych doświadczeń. Nie narzuca subiektywnej perspektywy, a przy tym chce ujrzeć opisywany problem w ogólnym kontekście. I chociaż mocno zanurza się w tym, co było, bardzo dobrze niuansuje to, co pozostało.

To ważna książka, chociażby dlatego, że jak wspomina autor w 2002 roku oszacowano, iż w Stanach Zjednoczonych było około 35 milionów potomków Mayflowera, co stanowi blisko 10 procent całkowitej populacji USA. Większa część z nich nie ma świadomości tego, skąd pochodzą ani jakie dziedzictwo noszą w sobie. Książka została wzbogacona szeregiem pięknych fotografii i map, bezcennych z punktu widzenia odbiorcy. Dużą część opracowania stanowi bibliografia, dzięki której bardziej wnikliwi czytelnicy będą mogli dalej poznawać opisywany temat.

Można „Mayflowera…” kartkować jako fascynujący zbiór anegdot, zdarzeń i biografii, ponieważ wielość wątków, wynikających wprost z zakresu przedsięwzięcia, z próby opisania w jednym tomie bezmiaru losów ludzi, wyznań, plemion i wojen, sprawia, że trudno opanować to wszystko za pierwszą lekturą. Można też, a nawet trzeba tę powieść wykorzystać jako źródło uzupełnienia wiedzy historycznej. Ale można także dzieło Philbricka odczytać jako dzieje kilku pokoleń osiedleńców i tubylców, jako swoisty obraz dawnej epoki, pełnej cierpienia, rozterek, problemów, miłości, przywiązania czy oddania. „Mayflower…”, choć może nie jest powieścią fikcyjną, ma z fabułą wiele wspólnego, a drobne nierówności nie stanowią przeszkody w odczuwaniu radości z czytania. To z pewnością coś więcej, niż suche odtwarzanie faktów, to także wnikliwa analiza ludzkiej psychiki i literacka próba odtworzenia wycinka historii. Próba udana podwójnie, zarówno z faktograficznego, jak i prozatorskiego punktu widzenia.

Ocena:




Recenzja "Pensjonat Miramar" Nadżib Mahfuz

Wydawca: Smak słowa

Liczba stron: 184

Oprawa: twarda

Premiera: 2 listopada 2012 r.

Nadżib Mahfuz to egipski pisarz i publicysta, laureat Literackiego Nobla z 1988 roku. Jest autorem 33 powieści, 13 opowiadań, 30 scenariuszy filmowych, kilku dramatów a także licznych artykułów prasowych. Jego twórczość dzieli się na parę etapów – historyczny, społeczno-obyczajowy, egzystencjalny. Zasłynął głównie z magicznych opisów Kairu, w którym osadzał akcję większości swoich dzieł. Recenzowana pozycja jest pod tym względem wyjątkiem, gdyż wszystkie przedstawione w niej wydarzenia dzieją się w Aleksandrii.

Tytułowy pensjonat został założony w 1925 roku i przez wiele lat był miejscem tętniącym życiem i przyciągającym zamożnych turystów. Obecnie – dokładnie 42 lata później, gdy Egipt rozszarpywany jest szeregiem niepokojów, przewrotów i rewolucji – stał się przytułkiem dla ekscentryków, ludzi którzy z różnych powodów nie wpisują się w otaczającą ich rzeczywistość. Mahfuz przedstawił nam pewien wycinek historii Egiptu rozpisany na cztery głosy i siedmiu bohaterów. Postacią spajającą całą opowieść jest Amir Wadżidi, emerytowany dziennikarz i cnotliwy filozof życia. Jego relacja rozpoczyna i kończy utwór, stanowiąc swoistą klamrę powieści. Jest to też jedyny narrator, który wzbudza sympatię czytelnika. Pozostali – gnuśny arystokrata bez ambicji i uparty egocentryk znudzony miastem, Husni Allam, posiadający bogatą przeszłość konspiracyjną komunista i osadzony w pułapce własnych namiętności Don Juan Mansur Bahi oraz zapalony karierowicz i hulajdusza, Sirhan al-Buhajri – poprzez swoją szemraną działalność społeczną i zachwiane wartości, którymi kierują się w życiu, są dla czytelnika okazami obcymi, takimi postaciami, z którymi trudno się identyfikować czy czuć do nich jakiekolwiek zamiłowanie. Oprócz wspomnianych aktorów tego małego dramatu, na scenę wyjdą także dwulicowy i zbankrutowany biznesmen – Tulba Marzuk, Marianna – właścicielka pensjonatu, dawniej wzięta dama z towarzystwa oraz piękna i urocza Zuhra, służąca, uciekinierka ze wsi. To właśnie przybycie do pensjonatu tej ostatniej, stanie się motorem napędowym opowieści. O jej względy starać się będą wszyscy mężczyźni, wykorzystując dla osiągnięcia swoich celów różnorodne techniki i chwyty.

„Pensjonat Miramar” to powieść wielu rodzajów perspektyw. Ten kolaż spojrzeń będzie miał w sobie wielką siłę, nie tylko polityczną, ale także, a może przede wszystko czysto ludzką. Przy pomocy bardzo prostej i przewidywalnej intrygi, Mahfuz kreuje świat symboliczny, w którym każda postać reprezentuje odmienne grupy społeczne i namiętności jakie nimi rządzą. Amir Wadżidi będzie więc ambasadorem starej partii walczącej o niepodległość, Mansur Bahi przedstawiać będzie tchórzliwe postawy socjalizmu, Sirhan al-Buhajri uosabia obywateli egoistycznych, nie wystawiających nosa poza własne ja, zaś Husni Allam personifikuje nowy porządek, ludzi starających się walczyć o dobro innych, w rzeczywistości próbujących zyskać sobie posłuch przez machinację. Tak jak mężczyźni manifestują określone postawy społeczne, tak kobiety ucieleśniają w sobie przeszłość i przyszłość kraju. Marianne, która kiedyś mogła oczarować każdego, obecnie dusi się w swoich wspomnieniach, znowu Zuhra dzięki swojej niewinności i pracowitości stanowi przykład dla innych i jest swoistym katalizatorem wszelkich zmian.

Powieść Mahfuza jest parabolą egipskiej rzeczywistości w okresie rewolucyjnym, ale także gorzkim wielogłosem o tym, że ludzką tożsamość zawsze można odbudować. Choć bohaterowie książki zarysowani są schematycznie i przybierają wyłącznie białe lub czarne maski, są przy tym wyraziści i czytelni, łatwo można ich ustawić na szachownicy rzeczywistości i nazywać ich swoimi imionami. Bo też „Pensjonat Miramar” można odczytywać jako narrację uniwersalną, gdzie konkretne postaci są obrazem innych społeczeństw i ludzi, targanych podobnymi bolączkami. Ta książka to także relacja o prywatnych porażkach, o utraconych marzeniach i przemijaniu, o zderzeniu charakterów i wewnętrznej walce. Prosta, ale jednocześnie wielowymiarowa opowieść wychodząca zdecydowanie dalej, niż może się to na pierwszy rzut oka wydawać. Napisana oszczędnym stylem fraza, która zapada w pamięć, a takie cytaty jak ten "Obudziły mnie krzyki i hałas. Czyżby to były odgłosy walki pochodzące z mojego wnętrza", dodają jej tylko uroku. Ciekawa książka, pisana w dawnym, metaforycznym stylu, którą warto znać. Może nie dotyka do dna serca, nie miażdży, ani nie wywołuje złości, ale pozwala na chwilę zadumy i umożliwia spojrzenie na ten sam problem z różnych punktów widzenia.

Ocena: