Recenzja "Długi marsz w połowie meczu" Ben Fountain

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 360

Oprawa: twarda


Premiera: 15 marca 2017 r. 

„Długi marsz w połowie meczu” to debiut literacki Bena Fountaina. Akcję swojej powieści zamknął w stadionowym mikroświecie. Każdy element otoczenia został dogłębnie przemyślany i wymownie opisany. Mamy Święto Dziękczynienia, jedno z najważniejszych wydarzeń w roku kalendarzowym w Ameryce. Razem z grupą żołnierzy przybywających z Iraku – Drużyną Bravo – znajdujemy się na arenie potyczek futbolowej drużyny Dallas Cowboys. Bohaterowie wojenni, realizujący plan objazdowej propagandy, w przerwie meczu dostąpią zaszczytu wystąpienia na jednej scenie z gwiazdami popu. Pośród nich znajduje się główny bohater książki – Billy Lynn. Dokonujący bohaterskich czynów na polu walki, w codziennych realiach jest wrażliwym dziewiętnastolatkiem poszukującym swojego miejsca w świecie. Przyglądając się jego historii zrozumiemy, że pod płaszczem symbolu waleczności kryje się zagubiony, rodzinny chłopak, który do ostatniej chwili będzie się wahać czy wybrać misję, czy prywatne uczucia.

Tworząc ten przemyślany model, Fountain’owi udała się sztuka wykreowania trafnej alegorii współczesnej Ameryki. Autor wtyka szpilki w bardzo wrażliwe punkty pejzażu codzienności mieszkańców Dallas. Obrywa się zwykłym obywatelom, którzy łasi na permanentne show, zapominają o tradycji i uczuciach. Dostaje się celebrytom (aktorom, sportowcom, muzykom), za ich rozpasane do granic możliwości zaprzedanie własnych dusz, na poczet sławy. Nie zostaną oszczędzeni także żołnierze. Choć wiedzą jak wygląda wojna i rozumieją jakie bezsensowne zło czynią, będą brnąć w nie aż do upadłego. W tym barwnym witrażu amerykańskości, namiętność będzie mieszać się z trywialną złością, fanatyzm religijny zderzy się z poczuciem obowiązku względem ojczyzny, zaś wielki biznes tłamsić będzie ludzką godność.

Powieść Fountaina to swoiste literackie zwierciadło, w którym obejrzeć możemy współczesną Amerykę, z wieloma bolączkami jej polityki i marketingu. Szczególna krytyka dotyka elity, z całą jej krótkowzroczną i wyniszczającą głupotą. Autor nie mówi tu nic innowacyjnego. Nie zdradza też narodowych tajemnic. O tym wszystkim pisali już wcześniej Roth czy Wolf. A mimo to, powieść od samego początku stała się wydarzeniem, na miarę „Paragrafu 22”.

„Długi marsz w połowie meczu” można, a nawet trzeba odczytywać także w przestrzeni indywidualnej. Ludzie nie interesują się stanem psychicznym swoich narodowych bohaterów. Tymczasem Fountain właśnie na ten aspekt zwraca szczególną uwagę. Poznajemy grupę żołnierzy, którzy wspólnie przeżyli w Iraku niejeden dramat. Każdy jest inny, ma odmienne potrzeby i pragnienia. Jedni poszukują pierwszej miłości, inni tęsknią za rodziną, kolejni pragną zarobić na swojej historii lub poznać gwiazdy muzyki. Tę grupę łączy ich wspólna misja, a w przerwie wojennej zawieruchy także zadanie szerzenia wiary w patriotyzm. Jeżdżą od miasta do miasta i przy różnych okazjach pokazują się publiczności i opowiadają o tym, co przeżyli. Ameryka ich poklepuje po plecach, traktuje na równi ze sportowcami, co widoczne jest przede wszystkim w scenie wspólnego podpisywania piłek. Jest to też klarowny symbol zatracenia kontaktu z rzeczywistością – traktowanie sportowców w jednym rzędzie z narażonymi na ciągłe ataki młodymi żołnierzami.

Fountain pisze też o pacyfizmie, chociaż robi to w duże bardziej subtelny i pogłębiony sposób. Tworzy historię, która stawia Billego przed możliwością dokonania wyboru: wracać do Iraku, czy może skupić się na swoich namiętnościach? Razem z nim przeżywamy wątpliwości, czujemy ból i bezsensowność prowadzenia takiej egzystencji. Jest to autentyczne stadium żołnierza, który jest przede wszystkim człowiekiem, jednostką, a w jego psychice toczy się nieustanna walka namiętności: miłości, seksu, rodziny z oddaniem ojczyźnie.

Fountain w sposób wyjątkowy ukazał nam absurd wojny. Kreśli obraz groteskowego patriotyzmu, wskazuje przykłady homofonii, nadużyć, a nawet prostactwa. Trafnie zdiagnozował bezcelowość działań i właściwe intencje władz. Ta książka świetnie uwypukla pułapki, w które wpada przeciętny mieszkaniec Ameryki. Za pomocą potoczystego i często wulgarnego języka stworzył historię wiarygodną i nieprzerysowaną, a jednocześnie także karykaturalną. Zachowanie właściwego balansu pomiędzy wielkim świętem, imprezą sportową i zwierzęcym przerażeniem, nadaje tej powieści wymiar wieloaspektowy. 

Czytając „Długi marsz w połowie meczu” trudno nie odnieść wrażenia, że to istna kopalnia wszystkiego co w życiu ważne – ludzkich słabostek, wiary, pogardy, rządzy posiadania, biurokracji, czy głupoty przeciętnego obywatela. Zawiera ona wystarczająco wiele kontrowersyjnych tez, by zmusić do refleksji nad zjawiskami, które przyjmujemy bezkrytycznie, z uśmiechem na ustach, lub wolimy się od nich izolować, przykrywać kotarą obojętności. Z pewnością jest to powieść warta uwagi, w której na szczególne podkreślenie zasługuje doskonale przemyślany motyw przewodni oraz wytrwałość autora do trzymania się w narzuconych sobie ryzach stylistycznych.

Ocena:


Recenzja "Pan" Knut Hamsun

Wydawca: Świat Literacki

Liczba stron: 124

Oprawa: miękka


Premiera:
1 czerwca 1999 r.


Na fali uznania „Głodu” w 1894 roku Knut Hamsun napisał powieść „Pan”. Ta, dzisiaj już zapomniana w Polsce książka, podobnie jak „Głód” została zredukowana głównie do psychiki bohatera. Autor minimalizuje w niej kontakt z drugą osobą, stawiając wewnętrzne odczucia postaci nad dialogi.

Dzieło traktuje o losach porucznika Thomasa Glahna, myśliwego, byłego żołnierza, który żyje wraz ze swoim psem w małej chatce w lesie. Pewnego dnia poznaje Edwardę, córkę kupca z pobliskiego miasteczka, z którą zaczyna go łączyć pewna więź. Oboje jednak nie potrafią prawidłowo jej sprecyzować i wykorzystać, co prowadzi do postępu procesu separacji Glahna i społeczeństwa. Tak rozpoczyna się stopniowe zatracanie, prowadzące ostatecznie do nieuniknionej tragedii.

Hamsun opowiada o niemożności zrozumienia się dwóch, opartych na innych podstawach, światopoglądów. Porucznik jest człowiekiem oddanym naturze. Potrafi żyć w zgodzie z surowymi regułami przyrody, a do zaspokojenia własnych potrzeb wystarczają mu sprzęt myśliwski, spokój i bliskość zwierzyny. Edwarda z kolei to dama przesiąknięta społeczeństwem i kulturą. Nad sielską aurę powiewających drzew, cenić będzie dorobek literacki swojej epoki, z kolei srogie warunki odosobnienia, będą dla niej czymś równie obcym, jak zaradność. W tej dychotomii, autor upatruje sposobu na ukazanie siły deficytów miłości i skutków, jakie może ona wywierać na los człowieka. To ujmująca narracja o tym, że od miłości nie da się uciec, a także o tym, że czasami czynniki zewnętrzne skutecznie uniemożliwiają nam połączenie z drugą osobą.

„Pan” to powieść o smutku, wyobcowaniu i melancholii. Hamsun sugestywnie portretuje spragnionych czułości dorosłych, którzy wciąż poszukują tego samego, wciąż na nowo zadają pytania o to, jaki jest sens życia. Przygniatające są tu dzieje praktycznie wszystkich bohaterów, ale najbardziej bolesne jest to, że nie umieją się oni odnaleźć obok siebie, w nieskończoność podążając za złudzeniami. Autor przy pomocy stosunkowo prostych opisów marzeń, urojeń i obsesji odmalował nam pustkę egzystencji wobec otaczającej nas cywilizacji. Jest to też wielopłaszczyznowy portret analizy ludzkiej świadomości, szczególnie w odniesieniu do człowieka zagubionego, błąkającego się między tym co błahe, a tym co nieosiągalne. Bohaterowie wędrują jak we mgle, wciąż wpadają na jednostki, które nie są w stanie udźwignąć brzemienia odmienności. „Pan” jest więc podaniem o ludzkim opuszczeniu i niemożności odnalezienia w drugiej osobie światła, za którym można by podążyć z pełnym zaufaniem.

Recenzowana powieść jest także frazą symboliczną. Obok przeciwstawiania natury z kulturą, autor wprowadził emblematyczne rozróżnienie pór roku. Na wiosnę bohaterowie się poznają, latem ich związek osiąga rozkwit, by na jesieni osłabnąć i rozpaść się ostatecznie. Ten modernistyczny symbolizm, jest cechą charakterystyczną wczesnej działalności literackiej Noblisty, za co został doceniony po wydaniu „Błogosławieństwa ziemi”.

„Pan” pisany jest w sposób liryczny. Mimo werystycznych opisów przeżyć i przyrody, całość przypomina poemat prozą, fragmentami przypominający Joyce'owskie epifanie. Widzimy u bohatera eksplorację własnej świadomości – łączenie świata realnego z marzeniem i wyobrażeniami. Inna sprawa, że w tej nastrojowej narracji, autor kreuje świat mocno statyczny, bardzo odległy od współczesnych nam realiów. Nie posługuje się ciekawymi porównaniami, stylistykę ogranicza to podstawowych elementów prawidłowego rzemiosła, nie sili się na zaskakujące oryginalnością metafory. Bohaterowie mimo swoich wątpliwości, pozostają jednowymiarowi. Mają za zadanie reprezentować określone postawy, nie zaś tworzyć wiarygodne i niejednoznaczne postaci.

Książka norweskiego pisarza jest grą pozorów, w którą autor wikła dwoje odmiennych bohaterów. Pragną oni być szczęśliwi, ale strach przed ujawnieniem swojego prawdziwego ja i werbalizacją swoich pragnień im to uniemożliwia. Analizując stosunek jednostki do miłości i świata natury, artysta wypunktował często antynomiczne wobec siebie zjawiska: stagnację przyrody i zmienność mody, prymitywność myśliwego wobec pozornej złożoności społeczeństwa, samotność i cywilizację. „Pan” jest więc próbą opowiedzenia o granicach uczucia, których czasami nie sposób przekroczyć, ze względu na konteksty w jakich się ono rodzi. To powieść-symbol, która mało ma związku ze współczesną literaturą, i należy ją odczytywać na kanwie dawnych podań i legend. Dobra pozycja, choć na początek polecam bardziej znane książki autora.

Ocena:

Recenzja "Zgiełk czasu" Julian Barnes

Wydawca: Świat książki

Liczba stron:
224

 
Oprawa: twarda


Premiera: 25 października 2017 r.

Najnowsza powieść Juliana Barnesa traktuje o losach wybitnego rosyjskiego kompozytora Dmitrija Szostakowicza. Pisarz postanowił snuć swoją opowieść w narracji trzecioosobowej, więżąc czytelnika w umyśle swojego bohatera. Dzięki temu zabiegowi, swoistej fuzji dziennika i dramatu, poznajemy nie tylko życiorys sławnego artysty, ale także, a może przede wszystkim jego emocjonalną walkę rozgrywającą się na pograniczu strachu, o życie własne i rodziny, oraz poczucia misji, w którym został ukształtowany. Książka jest także literacką próbą usprawiedliwienia kontrowersyjnej postawy twórcy „Lady Makbet mceńskiego powiatu”, nieszablonową spowiedzią, pośmiertnym dążeniem do odnalezienia stanu wewnętrznego katharsis.

„Zgiełk czasu” podzielony został na trzy zasadnicze części, odpowiadające najważniejszym momentom w życiu Szostakowicza. W każdej z nich obserwujemy bohatera w skrajnie trudnych i złożonych sytuacjach. „Pod windą” opisuje pierwszy poważny zatarg z władzą, gdy trzydziestoletni kompozytor zostaje publicznie potępiony przez towarzysza Stalina. Od wtedy swój początek biorą wątpliwości i mentalne tortury, ciągłe oczekiwanie na aresztowanie i skazanie. Drugi epizod, czyli „w samolocie”, to historia udziału artysty w Pokojowym Kongresie w USA. Wyjazd ten uświadomił kompozytorowi, że wyobcowanie nie wiąże się tylko z nieprzychylnością władzy, lecz także otoczeniem, pełnym niejasnych kontekstów i oczekiwań. Zrozpaczony Szostakowicz na obcej mu ziemi zrozumie, że nowoczesna władza nie szantażuje już śmiercią, ale ma w swoim zanadrzu jeszcze bardziej niebezpieczny oręż – dając pozory wolności upadla i niewoli jeszcze mocnej. Na koniec zaserwowano nam rozdział „w samochodzie”, sączony delikatnie niczym lampka czerwonego wina na siedzeniu w limuzynie, sterowanej przez szofera, który decyduje za nas o ścieżkach naszej destynacji. To właśnie ta część jest najbardziej wymowna i pogłębiona, spaja w sobie elementy poruszane w pozostałych miejscach i poddaje je wnikliwej analizie.

„Zgiełk czasu” to nasycony ekspresją fresk przerażającej epoki i studium człowieka zniewolonego, który usilnie stara się ocalić resztki godności, błądząc w skomplikowanym labiryncie chorego systemu. Bohater książki niczym więzień wikłać się będzie w toksyczne relacje, po to, by dać nadzieję na przetrwanie swoim dziełom. Będzie chciał za wszelką cenę nadać swojemu wyobcowaniu i abominacji jakiś sankcjonujący je sens. Autor opiera swoją przejmującą historię na kontraście: błyskotliwość i toporny ustrój, sztuka i zwierzęce instynkty, rodzina i przywiązanie do władcy, artystyczna dusza i przeinaczana interpretacja. Te doniosłe dychotomie utrzymują najnowszą książkę twórcy „Wymiarów życia” w doskonałym napięciu od samego początku do końca. W tej opowieści jest wszystko to, za co cenię biografie: niepokój, wyraziste emocje, czytelne motywacje i skomplikowane, niedwuznaczne pomysły na ich realizację.

Julian Barnes nakreśla wizerunek człowieka świadomego tego, iż tworzy muzykę, określaną jako gwar historii, mogącą pokonać tytułowy zgiełk czasu. Bohater głęboko wierzy, że żadne wydarzenia, poglądy, terror czy system, nie są w stanie mierzyć się z siłą przekazu jego utworów. Bo też „Zgiełk czasu” to opowieść o tym, że każda subiektywność odbioru może zanikać wówczas, gdy narzuca się jej określone interpretacje, zmieniające się często z dnia na dzień. Historia o tym, że uniwersalność bywa często wystawiana na próbę modzie, i trzeba dużo szczęścia i poświęcenia, aby te przeciwności przezwyciężyć.

Barnes pisze swoją książkę w absorbujący sposób. Nie jest nachalny ani patetyczny. Jego celem nie jest też stworzenie portretu człowieka idealnego, nie stara się go rehabilitować w naszych oczach na siłę. Wchodzi w skórę swojego bohatera i stara się krok po kroku budować jego dylematy i procesy myślowe. Nie zostanie przy tym ani potępiony, ani wywyższony, opinię o jego postępowaniu każdy czytelnik będzie musiał wyrobić w sobie sam.

„Zgiełk czasu” to poruszająca historia o wielkiej samotności, o heroizmie jednostki wrzuconej w wir totalitarnej zagłady. Opowiada o lojalności wobec własnego, mistycznego posłania w tym zupełnie prozaicznym aspekcie wyizolowania. To także niepokojąca wizja tego, w jak prosty sposób przemoc i terror może złamać przekonania. Przede wszystkim jest to narracja o niezależności, która dla Szostakowicza była sensem i środkiem do kreowania sztuki i która, mimo zawiłości losu i presji otoczenia, wyniosła nazwisko artysty i jego dzieła na piedestał, udowodniła, że poziom utworów, jest czymś silniejszym niż upływ czasu.

Ocena:

Recenzja "Rejwach" Mikołaj Grynberg

Wydawca: Nisza

Liczba stron: 132


Oprawa: miękka


Premiera:
10 kwietnia 2017 r.


Mikołaj Grynberg napisał książkę zbudowaną z kilkudziesięciu krótkich impresji prozatorskich, których długość każdorazowo nie przekracza czterech stron. Opisuje w nich świadectwa ludzi przychodzących do niego i dzielących się swoimi zawiłymi życiorysami.  Mówią oni o życiu, boleści, tęsknocie, a przede wszystkim o strachu. Boi się tu kobieta, która trzyma w tajemnicy pochodzenie dziadków. Lęka się właściciel przedsiębiorstwa, którego firmie grozi upadłość, po upublicznieniu informacji, że jest Żydem. Boi się też osoba regularnie gwałcona w czasie wojny, w zamian za schronienie. 

Autor stworzył niezwykle syntetyczną relację wielu sensów, które nakładają się na siebie, obrazując skomplikowany świat paru przesłań. Jest to opowieść o dramatycznych losach ludzi, pozostawionych samym sobie ze wszystkimi swoimi narodowościowymi wątpliwościami. To gawęda o własnej tożsamości, zagubieniu i przewrotności losu, który nie pozwala o sobie zapomnieć mimo upływających lat i pokoleń. „Rejwach” jest także podaniem o noszonym w sercu odium rodzinnych koneksji, z których nie sposób się wydobyć, bo wiąże nas niepisany przymus pamiętania wszystkiego, co przytrafiło się naszym bliskim. Ten niewielki tom, stanowi próbę upomnienia się o akceptację i człowieczeństwo, o możliwość uzewnętrznienia emocji bez bojaźni o nienawistne reakcje otoczenia.

„Rejwach” silnie akcentuje motyw samotności, wynikający z konieczności ukrywania własnego ja, i to zarówno w stosunku do ogółu społeczeństwa, jak i w kontekście własnej rodziny. Wchodzimy tu na płaszczyznę intymnych relacji z samym sobą, wewnętrzny monolog, który trzeba tłumić nieraz przez dziesięciolecia. On rozsadza od środka, tłamsi pozytywną stronę codzienności, blokuje rozwój we wszystkich aspektach życia. Bohaterowie Grynberga są uwiezieni we własnym ciele, ich życie toczy się obok nich, wypełnia je dojmująca alienacja i odizolowanie. Istotne jest tu także, że mimo swojego cierpienia, przedstawione w lekturze opowieści, nie oskarżają w sposób bezpośredni zwyczajów przyjętych w społeczeństwie, nie są przedstawicielem prozy krzyczącej i domagającej się praw. Karty nowel nie wypełniają trupy, potępienie i wulgaryzmy. Mamy tu etyczne zestawienie własnych niedomagań, wynikających ze stosunku Polaków do Holokaustu, do przeszłości ale i współczesnej historii, niejednoznacznej tolerancji i zakorzenionych antysemickich postawach.

Grynber zbudował swoją książkę w sposób niezwykle skondensowany i przejmujący.  Język jest gęsty od emocji, a oszczędność słów dodatkowo wzmaga siłę ich rażenia. Smutek przeplata się z czarnym humorem, a ból z małymi radościami. Autor unika nadmiernej egzaltacji i patosu. Z premedytacją rezygnuje ze stylistycznego bogactwa i upiększeń. Nie odwołuje się do banalnych wzruszeń, hołduje zaś grze milczeniem tam, gdzie słowa nie mówią już za wiele. Dzięki temu, udaje mu się wyrazić to, czym jest rozedrgane życie leżące gdzieś między pokoleniami i okupacjami, ale także między czasem minionym i trudem określenia tego, czym jest teraźniejszość. 

„Rejwach” jest gorzką opowieścią o mozole trwania samemu ze sobą, o bycie skoncentrowanym na pustce i tajemnicy, o ukrywaniu własnego ja. To panoramiczna opowieść o relacjach polsko-żydowskich w okresie powojennym, o gettach, które nadal funkcjonują, nawet jeżeli czasem mają wymiar wyłącznie indywidualny. Na pewno warto poznać tę krótką książkę, aby lepiej rozpoznawać to, co nas otacza. Ta lektura nie uczy, nie wciska się w serce, nie odmienia nas. Pokazuje ukryty fragment rzeczywistości, który być może zapamiętamy i kiedyś spojrzymy na niego z innej perspektywy.


Ocena: