Recenzja "Wzgórze psów" Jakub Żulczyk


Wydawca: Świat Książki

Liczba stron: 864


Oprawa: twarda


Premiera:
26 kwietnia 2017 r.


„Wzgórze psów” musiały powstać. Odnaleźć w tej książce możemy tak znaczącą liczbę analogii do życia twórcy, że trudno nie odnieść wrażenia, iż pisząc ją, dokonał swoistej spowiedzi z mrocznej strony własnej duszy. Bohaterem najnowszego dzieła Jakuba Żulczyka jest jego alter ego - trzydziestotrzyletni Mikołaj, absolwent prestiżowych studiów humanistycznych, cierpiący na kryzys twórczy pisarz jednej powieści, imający się mało ambitnych zajęć w celu reperowania domowego budżetu. Wraz z żoną Justyną stanowią modelowy przykład przedstawicieli pokolenia żyjącego od spłaty jednej raty kredytu do następnej. Utrata posady dziennikarki śledczej w jednym z ogólnopolskich dzienników, staje się asumptem do powrotu pary na łono małomiasteczkowego krajobrazu polskich Mazur.

Zybork jest w tej powieści symbolem zła, Conradowskim ‘jądrem ciemności’, miejscem urzędniczych przekrętów, zagadkowych porwań i gangsterskich porachunków. Tu wszystko może się zdarzyć, nawet wrzucenie koktajlu Mołotowa do pokoju dzieci. Pejzaż dnia codziennego wypełniają brud i tandeta, prostytuujące się nastolatki i skorzy to wszystkiego co negatywne dorośli, skorumpowani rządzący i obojętni księża. W tym zatęchłym od papierosowego dymu miejscu, pełnym odurzonych narkotykami mieszkańców, Mikołaj będzie musiał zmierzyć się z traumami z przeszłości, wyrzutami sumienia, niepodjętymi działaniami i niemożnością czynu.

Jakub Żulczyk doskonale oddał klimat zapadłej i zapomnianej przez świat pipidówki. Czuje prowincję, jej problemy, charakterystykę i ponury klimat. Nie sposób napisać wiarygodnie o miejscu tak odciętym od świata i o odcieniach nikczemności, jakie się tam czają, nie będąc choć przez chwilę częścią tej społeczności. Pisarz widzi wyraźny związek między surowością małomiasteczkowego klimatu, a pewną dzikością natury ludzkiej, która powoduje, że Zybork skrywa w sobie coś  niewytłumaczalnego dla osoby z zewnątrz. Żulczyk pisze niezwykle ekspresyjnie, trzyma czytelnika w emocjonalnym klinczu, nie pozwala stanąć na chwilę i złapać oddechu, serwuje coraz to mroczniejsze opowieści o tym, do czego jest zdolny człowiek wrzucony w odmęty tego miejsca. Wiarygodność przy tym buduje nie tylko na opisach obdrapanych sklepowych witryn, ale przede wszystkim w sposobie narracji. Z dbałością o rytmikę stylizuje język i wprowadza do niego specyficzny humor, oparty na mnogości wulgaryzmów i sarkazmie. Sportretowani we „Wzgórzu psów” mieszkańcy Zyborka to autentyczni przedstawiciele gatunku ludzkiego, do bólu prawdziwi. Gama osobowości i indywidualnych przywar jest tak duża, że można odnieść wrażenie, że każdy z nich miał kiedyś swój pierwowzór, że każdy uosabia jakąś część przeszłości autora. Żulczyk, opierając się na łańcuchach doświadczeń z własnego życia i doskonale rozumiejąc zbiór klasycznych motywów, przyciągających odbiorców do zaangażowania, tworzy namacalnie bolesne historie, w których bardzo łatwo się odnaleźć. Kreowanie bohaterów, z którymi czytelnik się łączy, kibicuje ich sukcesom lub porażkom  nie jest wcale takie proste, a autorowi „Świątyni” przychodzi to ze sporą lekkością.

„Wzgórze psów” to powieść o narastającej i szukającej ujścia społecznej zemście. Akcja dzieła lawiruje pomiędzy demokratyczną poprawnością, buntem, a brutalną przemocą. Bohaterowie błąkają się brudnymi ulicami miasteczka, pomiędzy walącymi się budynkami zamieszkanymi przez mrowie ludzi. W tym świecie, podłym i sterroryzowanym, trawionym przez nowotwór nawet przedmioty patrzą na człowieka wilkiem. To w tym miejscu okaże się, kto wyjdzie przed szereg i powie wreszcie NIE przemocy i środowisku. To tu okaże się, że w zapomnianej przez świat wspólnocie, prym będą wieść nie zasady demokracji, lecz siła i odwaga. Żulczyk będzie zadawał mrowie pytań – czy warto walczyć? Czy można uciec przed przeszłością? Czy otoczenie zmienia człowieka? Czy jest coś silniejszego niż układy? Zadba przy tym, aby odpowiedzi padło niewiele. Każdy musi sam rozliczyć się ze swoimi demonami.

Proza Żulczyka nie zachwyca językową maestrią, zresztą nie taki miała cel. Bliżej jej do beletrystyki naturalistycznej, stroniącej od stylistycznej finezji. Kluczową rolę odgrywa tu rytmika i cięty język, tak popularny w mniejszych społecznościach. Swojskość, naturalność, potoczystość, pozytywna łatwość odbioru to przywary książki, która stawia przede wszystkim na czytelniczą przyjemność, możliwość grania z bohaterami w jednej drużynie, a przez to, że przeniknięta jest uniwersalnością, staje się ciekawsza niż typowe eksperymentalne literackie gry. Dzięki temu „Wzgórze psów” doskonale sprawdzają się jako czuły barometr społecznych nastrojów. To też żywa i mroczna proza, która wciąga niczym narkotyk. Z jednej strony czyta się ją jak kryminał, ale w tle czai się coś niezdefiniowanego - pełna okropności gorzka analiza współczesności, naszej polskiej topornej mentalności. „Wzgórze psów” nie jest prozą artystyczną, z pewnością książka ma w sobie wiele elementów kultury masowej, stanowi dobry przykład literatury popularnej, pragnącej przemycić do treści coś więcej, niż tylko wyimaginowana intryga. Gdyby autor nieco skrócił swoje dzieło, aby czytelnik nie odbijał się od granic jego wyobraźni, a przez to także od powtórzeń, książka zyskałaby na wartości. Pomimo to, nowa powieść Żulczyka to rozrywka okraszona całą masą trafnych spostrzeżeń na nas samych, mroczna wizja współczesności, w którą warto się udać. Choć nie jest wolna od wad, a poziom wulgarności czasami zmrozić może nawet najbardziej wprawnego kryminalistę, jest to proza warta poznania.

Ocena:



Recenzja "Tożsamość" Milan Kundera


Wydawca: W.A.B.

Liczba stron: 144

Oprawa: miękka

Premiera: 06 maja 2015 r.

Milan Kundera jest mistrzem w komponowaniu małych historii rozpoczynających swój bieg od z pozoru błahych decyzji. Przykład tego schematu, wykorzystanego wcześniej chociażby w „Żarcie” stanowi także „Tożsamość”. Opowiada ona o losach Chantal i Jean-Marca, przeciętnego małżeństwa zamieszkującego Paryż. Ona ma bogatą przeszłość matrymonialną, gdy ją poznajemy jest już trzykrotnie rozwiedziona. On jest człowiekiem wiecznie niespełnionym. Ima się różnych zajęć, od studiów medycznych, przez pisanie artykułów, aż na instruktażu jazdy na nartach kończąc. Upływający na wspólnych wieczorach i wyjściach czas nie daje o sobie zapomnieć i pewnego dnia, starsza o cztery lata od partnera Chantal poczuje się mało atrakcyjna i stara. Zacznie przeszkadzać jej, że mężczyźni się za nią nie oglądają, że nawet jej własny facet traktuje ją jak mebel, który choć przydatny, z urokiem ma niewiele wspólnego. Próbując zmienić bieg myśli ukochanej, Jean-Marc wysyła do niej anonimowe listy miłosne, które onieśmielają adresatkę i wprowadzają na nowo iskrę świeżości w ich związek.

Przy wykorzystaniu tego prostego zabiegu, Kundera zaczyna swoją kunsztowną zabawę, nie tylko z bohaterami książki, ale także z czytelnikami. Ta na pierwszy rzut oka pełna romantyzmu i kruchości opowieść o życiu dwóch kochanków, zacznie meandrować w najmniej spodziewane rewiry. Dziecięca igraszka, której jedynym celem miało być danie przyjemności drugiej osobie, stanie się przyczyną stopniowego odkrywania własnych tożsamości, tych części siebie, które do tej pory bohaterowie skrywali przed sobą.

Autor opisuje chwile, w których radość miesza się z bezsilnością. Nie sposób nie zauważyć, że ta pełna pasji opowieść o związkowym zniewoleniu i definiowaniu własnej przestrzeni wolności jest jednocześnie historią osoby niezwykle egocentrycznej, wymieniającej swoich adoratorów jak szczoteczki do zębów. „Tożsamość” to opowieść o bardzo ludzkich źródłach wewnętrznego tragizmu, o rozpaczliwym buncie i potrzebie ciągłego udowadniania swojej wyjątkowości. To też relacja o tym, że nawet w pozornie ułożonym i przytulnym świecie, sami tworzymy powody do niezadowolenia, wplątując się tym samym w coraz gęstsze sieci niedorzecznej dwuznaczności.  Kundera tonie w półmrokach niedopowiedzeń, kreuje świat według nieoczekiwanego scenariusza, który dzięki niuansom przybiera taki, a nie inny kształt.

Niewątpliwym atutem powieści jest jej inteligentnie skonstruowana fabuła, osadzona na nieoczywistej intrydze, pełnej niepokoju i obsesyjności. Przewrotność książki udowadnia, że mamy do czynienia z dziełem wykraczającym daleko poza kolorowe, dynamiczne i błahe terytorium masowej rozrywki. Kundera będzie mówił do nas językiem prostym, ale pełnym mądrości, znajdzie wspólny mianownik z osobami samotnymi, ale też szczęśliwymi małżonkami. „Tożsamość” porusza w czytelniku ważne struny, nie boi się mówić o tych niewygodnych prawdach o nas samych, które wolelibyśmy ukryć gdzieś głęboko w sercu. Pokazuje kim naprawdę jesteśmy, czego szukamy i potrzebujemy. Daje nam także przykład,  jak bardzo jesteśmy różnorodni, do czego często wstydzimy się przyznać.

Autor swoją historię opowiada w sposób realistyczny, nie stroniący od taplania się w codziennym brudzie. Razem z nim będziemy poznawać nieczystości życia bohaterów, zastaniemy ich w niewygodnych sytuacjach i mało harmonijnych formach wyrażania przywiązania. Kundera daleki jest od romantyzmu, opowiada o tym wszystkim, co chowamy za drzwiami własnych pomieszczeń i robi to w sposób pozbawiony sztucznego uroku. Miłość cielesna nie będzie u niego boskim aktem wyznania wiary w swoją młodość, a raczej banalnym pociągiem ciała do ciała. Większość czasu spędzimy jednak z bohaterami na prozaicznych czynnościach – rozmowach przy winie, spacerach po mieście, przeglądaniu szaf z ubraniami. W te dialogi będą wplatane niezwykle interesujące myśli filozoficzne, na temat pracy zawodowej, konsumpcjonizmu czy przemijania.

„Tożsamość” burzy i zniekształca normalność Chantal i Jean-Marca. Zmienia kształt ich świata, każe na nowo odkrywać areał codziennego funkcjonowania. To książka pełna dynamiki i specyficznego nastroju, w który sami wchodzimy mimowolnie, rzadko jednak sobie to uświadamiając. Choć może nie jest tak uniwersalna jak wspomniany wcześniej „Żart”, tak głęboka jak „Nieznośna lekkość bytu”, tak tęskna jak „Niewiedza”, czy tak wielowymiarowa jak „Nieśmiertelność”, pozwala spojrzeć na własne ja z innej perspektywy. Stanowi doskonały asumpt do dialogu ze sobą i swoją drugą połową, do wspólnego odnajdywania światła w nieprzeniknionym mroku pospolitości.

Ocena:




Recenzja "Małgorzata, córka Łazarza" Vadislac Vancura


Wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy

Liczba stron:
222


Oprawa: twarda

Premiera: 1963 r.

Vladislav Vancura jest w Polsce pisarzem zapomnianym, mimo iż w literaturze czeskiej okresu międzywojennego zajmuje pozycję wybitną. Proza autora jest zjawiskiem osobliwym, oryginalnym, wychodzi poza ramy powszechnie stosowanych konwencji literackich. W posłowiu do książki Zdzisław Hierowski pisze, że jest to „proza raczej dla czytelnika o wyrobionym, niekonwencjonalnym smaku literackim”. 
  
Akcja powieści została osadzona w XIII-wiecznych Czechach. W epoce rozbójników, nienawiści żarliwszej od wiary, walki wiejskich pogan z rosnącą w siłę wiarą chrześcijańską, przyszło żyć tytułowej Małgorzacie. Jest to kobieta ulepiona z innej gliny, wrażliwa i niewinna, oponująca swoją postawą otaczającej brutalności. Jej ojciec, oszust i łupieżca, przygotował dla niej schronienie w klasztorze, do którego jednak urocza Małgorzata bezpośrednio nie trafi, porwana przez innych rozbójników. Fabuła się zagęszcza, stajemy się świadkami walki z królem, porwania, rodzących się miłostek i próby odbicia Koźlika, ojca jednego ze zbójnickich rodów. W tym miejscu na pierwszy plan wyjdzie obiekt szczególnych zainteresowań pisarza – poszukiwania sposobów i środków transformacji epiki powieściowej. Bo też trudno nie zauważyć, że w tej powieści najważniejsza jest nie treść, a forma.

Zafascynowany dawną literaturą czeski pisarz wykorzystuje estetykę powieści renesansowej i późniejszych romansów rycerskich. Vancura z premedytacją posługuje się naiwnymi, trywialnymi środkami artystycznymi tej literatury, nie stroniąc także od jej parodiowania. Cechą specyficzną dzieła jest narracja, wymykająca się wszelkim schematom. Mamy tu bowiem narratora, którego obecność i rolę nadrzędną czuć w każdym akapicie. Z jednej strony prowadzi on opowieść, z drugiej nie boi się używać częstych odautorskich komentarzy, zwracając się w sposób niecodzienny do czytelnika, np. „Odwróćcie twarze do ściany, która jest czarna jak fresk zagłady. Zbudźcie swoją wyobraźnię, puśćcie wodze fantazji!”. Ten zabieg, choć w zamyśle miał prawdopodobnie uwspółcześnić starą stylizację i fabułę, nadać jej cechy bardowskiej przypowieści o czasach minionych, dodać jej smaku i uroku, nie wytrzymał próby czasu. Podobnie metoda budowania problemów i postaci – pełna banalności, prostoty, prymitywności i klarownej polaryzacji, jest dzisiaj niezwykle trudna do zaakceptowania. U Vancury postaci są zbudowane z silnych uczuć i namiętności, niezwykle wyraziste i nakreślone w modelu czarne-białe. Brakuje im typowo ludzkich wątpliwości i potrzeb, są wkomponowane w dobrze nam znane klisze. Autor operuje bogatą metaforyką, nadaje książce temperaturę uczuciową właściwą liryce, maluje postacie i wydarzenia nasyconymi barwami. Unika przy tym tych wszystkich zabiegów, które ówcześnie wykorzystywane były przez jego kolegów po fachu, a które obecnie są jeszcze ważniejsze niż dawniej – realizm szczegółu, wnikliwość analizy, motywacje psychologiczne. Być może dlatego bohaterowie książki nie zostaną naszymi przyjaciółmi, czytelnik od samego początku czuje, że to lalki, symbole określonych postaw wrzucone do kotła wymyślonej historii. Czytając „Małgorzatę córkę Łazarza”, niejednokrotnie mamy wrażenie, że mimowolnie przypatrujemy się spektaklowi marionetek, gdzie każdy aktor przedstawia określoną tezę, nie zaś charakter.

„Małgorzata, córka Łazarza” kreśli znany nam doskonale ze średniowiecznych książek obraz dryfującego gdzieś na powierzchni życia losu małych-wielkich kobiet. Portretuje nie rzucającą się w oczy Małgorzatę, która w wirze niebezpiecznych sytuacji, stara się walczyć o pamięć i triumf idei romantyczności. Vancura stworzył swoistą balladę historyczną, poemat skomponowany na pochwałę męstwa i miłości, szlachetności i godności śmierci. To ornament, na którym autor wyrył nam pokrętnymi kreskami opowieść o euforii i upadku, tęsknocie i honorze, przeszłości i uniwersalności. Jest to jedna z tych pozycji, które próbują łączyć współczesną myśl, z dawną tradycją. Robi to przy tym w sposób nad wyraz uporządkowany, a jednocześnie mało atrakcyjny, niewiarygodny. To klasyczna opowieść, podana w nieznanej nam formie. Z początku smakuje wybornie, z czasem zaczynamy jednak zastanawiać się, czy to nie złudzenie, czy może pod tą wierzchnią warstwą słodyczy, nie czai się na nas pułapka. 

„Małgorzata, córka Łazarza” to prosta i poruszająca historia, podana w archaicznej stylistyce. Mnie bardzo zmęczyła i z radością powróciłem do bliższej mi, opartej na opisach i szczegółach powieści współczesnej. Kto chce poczuć powiew rycerskości, niech wsiada na konia i bierze książkę Vancury do rąk, reszcie polecam tę książkę zostawić na inne czasy. 

Ocena

Recenzja "To, co możliwe" Elizabeth Strout


Wydawca: Wielka Litera

Liczba stron:
288

Oprawa: twarda

Premiera: 13 września 2017 r.

Na książkę „To, co możliwe” składa się zbiór opowiadań o ludziach, którzy stanowili tło wydarzeń innej pozycji autorki – „Mam na imię Lucy”. W swoim najnowszym dziele Elizabeth Strout wraca do tamtych miejsc i czasów, jednocześnie przyglądając się życiu zupełnie innych osób. Czytelnik zostaje zatem wprowadzony do świata oswojonego, którego zasady działania są mu dobrze znane. Autorka zadbała przy tym, aby zamieszczone w zbiorze teksty korespondowały same ze sobą, tworząc w ten sposób niezwykłą panoramę małomiasteczkowej Ameryki, ekosystem, w którym każdy członek społeczności zależny jest od innych, niczym zbiór naczyń połączonych.


Decydując się na lekturę tej książki zostajemy wciągnięci w powolny, a przy tym szczelnie wypełniony pociąg emocji. Poznajemy dawnego mleczarza, którego farma spłonęła, przez co musi on odciąć się od tego co było, i zamieszkać w nowym otoczeniu. Przypatrujemy się rodzinom, które podczas spotkań wspominają ubogie dzieciństwo wypełnione nie tylko bólem, ale także głodem. Śledzimy pracę właścicielki pensjonatu, która nie mogąc pogodzić się ze swoim życiem, zostaje wykorzystywana przez turystów. Pojawia się także mężczyzna o zniszczonej psychice, o którym dowiemy się, że w dzieciństwie był wykorzystywany seksualnie przez swojego ojczyma. Choć opowiadań jest więcej, już te wybrane, najbardziej zapadające w pamięć, doskonale ukazują to, co Elizabeth Strout chciała nam powiedzieć.


Autorka stawia swoich bohaterów na ringu, w którym przeciwnikiem będzie ich przeszłość. Pozwoli zanurzyć im się w mentalnym starciu, w którym zamiast prawego sierpowego otrzymają wspomnienia wypełnione całą gamę traum, haniebnych wydarzeń, plan na życiorysie. W tym pojedynku przeszłość stanie się punktem odniesienia, elementem stanowiącym fundament całej psychologicznej konstrukcji człowieka jako jednostki i istoty społecznej. W tej delikatnej i wyważonej narracji kryją się prawdy i konfabulacje, ale głównie niedomówienia i cisza – to tam trzeba szukać, czasem na oślep, wyjaśnienia dla kondycji egzystencjalnej. Można powiedzieć, że to jedna z tych książek, które mówią, iż poczucie własnej wartości prędzej czy później trzeba w sobie utwierdzić, by przestać wciąż na nowo mierzyć się z demonami przeszłości i kompleksami. To, kim obecnie jesteśmy, w dużej mierze zależy od sfery naszych intymnych przeżyć i emocji. Od tego, jaki obraz nas samych odbija się w oczach sąsiadów, członków rodziny czy kolegów z dawnej szkoły.
 

„To, co możliwie” osadza ludzi w konkretnym społeczeństwie, pełnym zazdrości, złorzeczenia i braku zrozumienia. Bohaterowie są z tego otoczenia stopniowo wykluczani, przez swoje błędy i biedę. Muszą stawić czoła przeciwnościom losu i ludzkiej pazerności. Strout pisze o odrzuceniu w cudowny sposób, bez zbędnego moralizatorstwa i dydaktyzmu. Czyni to subtelnie i dosadnie jednocześnie. Pokazuje, jak złożone mogą być historie ludzi oparte na wiecznym porównywaniu się do kogoś, punktowaniu wad drugiej osoby. Amerykance udało się stworzyć gorzka diagnozę społeczną, w której poprawiamy sobie samopoczucie, deprecjonując innych.


Elizabeth Strout pisze delikatnie i z wyczuciem, które widoczne jest nie tylko w stworzonym świecie, ale przede wszystkim w słowie, którym operuje z niesamowitą sprawnością. Nie ma tu scen hałaśliwych, naturalistycznych opisów czy afirmacji bólu. Zdania są stonowane, z pozoru wyprane z emocji, ale ich bezpośredniość i celność wywołuje w czytelniku niepokój. Jej styl doskonale koresponduje z samą tematyką, dotykającą przecież zwykłego człowieka i codziennych spraw. Duszny klimat każe spoglądać na te opowiadania z dystansem, bo angażowanie się w nie może być bardzo bolesne. To książka osadzona na dwóch przeciwnych biegunach – rozparta pomiędzy mieniącym się feerią emocjonalnych barw dialogiem ożywiającym wspomnienia a spójną, precyzyjnie przemyślaną i skomponowaną formą oddającą niejednoznaczność życia obecnego. 


Autorka portretuje amerykańskie rodziny ze wszystkimi ich wstydliwymi sprawami. Czyni to poprzez zarys rozmów, zdarzeń czy nakreślenie toksycznych, dawno nieodnawianych relacji. „To, co możliwe” zderza ze sobą kilka światów równoległych tylko po to, by pokazać, ile pęknięć ma nasz rzeczywisty krajobraz codzienności. To książka o tym, że sami kreujemy wokół siebie pewne myślowe enklawy i o tym, jak blisko i daleko możemy stać obok siebie. Bardzo niezależni i samowystarczalni, ale też ostatecznie zdani na innych. To też relacji o tym, że często tkwimy w matni własnych lęków i pielęgnujemy wewnętrzny smutek, podświadomie czekając na to, aż ktoś wyciągnie do nas pomocną dłoń, zapominając przy tym, że świat jest na to niewrażliwy, bo jego tkanka pulsuje milionami podobnych lęków i cierpień. Elizabeth Strout zabiera nas w rejs po podwórkach i krużgankach, w których dochodzi do ludzkich konfrontacji w kilku kalekich formach. Rozbici duchowo bohaterowie bronią się przed popadaniem w skrajności, ale w gruncie rzeczy uczą się definiować świat na nowo, gdy zdają sobie sprawę, że nie można go traktować wyłącznie z perspektywy historycznej. To czuła proza skupiona na człowieku, fabularnie gęsta i dająca poczucie niedosytu. Te teksty wyzwalają skrywane emocje i refleksję, jest w nich jakieś międzyludzkie przyciąganie, niejasność i dwuznaczność, w które warto się zagłębić i spróbować wypłynąć na wierzch, mocniejszym i pewniejszym siebie. 


Ocena:




Podsumowanie Filmowe Luty 2018


 LISTA FILMÓW

"Człowiek, który śpi" (1974) - Bernard Queysanne
"Łowca Androidów" (1982) - Ridley Scott
"Towarzysze broni" (1937) - Jean Renoir

"Niemiłość" (2017) -Andriej Zwiagincew
"Kochaj sąsiada swego" (1952) - Norman McLaren
"Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" (2017) - Martin McDonagh
"Co za radość żyć" (1961) - Rene Clement
"Emitai" (1971) - Ousmane Sembene
"Gra" (1997) - David Fincher
"W ułamku sekundy" (2017) - Fatih Akin
"Na skraju lasu" (1976) - Jiri Menzel


"Wonderstruck" (2017) - Todd Haynes
"Daleko na północy" (2015) - Remi Chaye 


"Matador" (1986) - Pedro Almodovar

"Hotel Transylwania 2" (2015) - Genndy Tartakovsky
"Czas mroku" (2017) - Joe Wright
"Lady Bird" (2017) - Greta Gerwig

"Kształt wody" (2017) - Guillerne del Toro


"Chata" (2017) - Stuart Hazeldine

  
WYBRANE UTWORY Z FILMÓW