Recenzja "Diabeł Urubu" Marlon James

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 240

Oprawa: twarda


Premiera: 13 lutego 2019 r.

"Diabeł Urubu" to debiut pierwszego Jamajczyka, który osiągnął sukces w świecie literatury. Marlon James w jednym z wywiadów przyznał, że zanim książka ostatecznie znalazła wydawcę, była odrzucana 78 razy. Nie można się temu zresztą dziwić, biorąc pod uwagę treść samej powieści.

Szkieletem książki jest jamajska prowincja. W małej wiosce Gibeah dochodzi to oburzających wydarzeń. Oto pastor Hector Blight, ostoja miejscowej społeczności i źródło światła prowadzącego do Pana, wpada w alkoholizm. Pije na umór, szcza po ulicach, śpi w rowach. Ludzie zaczynają się więc odwracać tak od niego, jak i od tego kogo reprezentuje. Wszystko jednak trwa do czasu, gdy podczas jednego z obrzędów na scenę wchodzi nikomu nieznany Apostoł York. Ten silny mentalnie mężczyzna, najpierw wygania podupadłego pastora, a następnie szybko wciela w życie plan otaczania się stadem wątpiących owieczek. W tym całym nowym porządku Blight nie odpuści, a walka między głosicielami prawdy stanie się siłą napędową książki.

Religijny zestaw ludzkich potrzeb posłużył autorowi za punkt wyjścia do opisu pewnej mikrospołeczności, a że akcja tej historii dzieje się na specyficznej wyspie, książka kipi od mniej lub bardziej uzewnętrznianych emocji. Kilku przewijających się przez nią bohaterów łączą nie tylko grzeszne ciągoty, ale też brak perspektyw, ubóstwo i wszechogarniający brud, tak fizyczny, jak i moralny. James pisze bezkompromisowo, niczego nie pomija i nie wygładza. Bywa wulgarny, zabawny, ironiczny, zjadliwy, chwilami groteskowy, ale przede wszystkim szczery aż do bólu. Początkowo swobodnie rozwija akcję i żongluje wątkami, by następnie stopić je w jedną, zazębiającą się historię ludzi, którzy pobłądzili w zakamarkach życia, upadli i nie mają nadziei na powstanie. „Diabeł Urubu” to kalejdoskop postaci powykrzywianych, niejednokrotnie zadziwiających czytelnika, a nawet zniesmaczających. Będą dokonywać chłosty, stać po stronie zła, nawoływać do przemocy, a wszystko to w imię Obeah.

Autor „Krótkiej historii siedmiu zabójstw” wykreował opowieść wieloaspektową w swoim przesłaniu i wielopoziomową w ukazywaniu wyłuskiwanych z szarości życia problemów. Ta fraza, dzięki swojej szerokiej perspektywie, zmusza do kojarzenia i analizowania wątków rozproszonych, a jednak powiązanych ze sobą, do myślenia po odłożeniu książki i wreszcie do osobistego rachunku sumienia. James uderza przede wszystkim w tony mistyczne, w walkę Dobra ze Złem. Jeden awanturnik ubiera się na biało, drugi w czerń z czerwienią. Za jednym podążają tytułowe urubu – ptaki z rodziny kondorowatych, za drugim – gołębie. Jeden schowa się za wdową, drugi za świętoszkowatą starą panną. Tylko który tak naprawdę jest Aniołem, a który Demonem? Gdzie leży odkupienie win i jak należy postępować? Mrowie pytań, dla których autor przygotowuje bardzo sugestywne odpowiedzi. Jest też „Diabeł Urubu” próbą opowiedzenia o małomiasteczkowych dramatach i animozjach. To taki jamajski odpowiednik „Wzgórza psów”, tylko dużo bardziej obrazoburczy i wykoślawiony. Jest też ambitniej, bo James operuje ciekawym stylistycznie językiem, łączy dramat noir z postapokaliptycznym horrorem, komiks z magią. Istotne jest także, że poruszone tematy wydają się zadziwiająco znajome, odnoszę bowiem wrażenie, iż wszystkie te grzechy nie mają narodowości. Autor, rodowity Jamajczyk, wybiera jednak swoją wyspę, by obnażyć jej słabości, ograniczenia i plugastwo, będące również udziałem ludzi. To ona przemawia ustami bohaterów, steruje ich losami, beszta, gdy coś zaczyna odbiegać od wyznaczonych przez nią praw natury.

„Diabeł Urubu” to udany debiut. Może nie wybitny, może nie doskonały, ale z pewnością wyrazisty i skłaniający do refleksji. To też wiarygodna zapowiedź tego, co w kolejnych latach przyniosło pisarzowi rozgłos i uznanie. Jamajczyk daje się poznać jako wyczulony na absurd i fałsz niezwykle wprawny artysta i baczny obserwator rzeczywistości w jej rozmaitych wymiarach. Trudna i niewdzięczna książka, obca kulturowo i nękająca „cipami”. Niepoprawna. Czytajcie.

Ocena:


Recenzja "O zmierzchu" Therese Bohman

Wydawca: Pauza
 
Liczba stron: 208

Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 30 stycznia 2018 r.

Therese Bohman Może irytować, jeśli zacznie się czytać jej powieść z niedostateczną dozą uwagi. Można przypadkowo wysnuć zarzuty o pretensjonalność historii, o brak logiki w postępowaniu Karoliny – głównej bohaterki, wreszcie o niezrozumiałe wprowadzenie do akcji opowieści o krzyżowaniu kobiety z gorylem. Ano właśnie, tylko że w tej pozornie dziwnej historii skryte jest zasadnicze przesłanie tej intrygującej książki. Szwedzka pisarka gra wieloma znanymi nutami, mamy więc czterdziestoletnią samotną kobietę, której nie udało się ułożyć życia w rodzinie, tłumione pożądanie, samców alfa, którzy za wszelką cenę starają udowodnić się światu, że są lepsi niż reszta, pasję naukową i wreszcie doskwierającą samotność. Z tyloma wykorzystanymi pomysłami fabularnymi łatwo było wykoleić się w kierunku nadmiernego feminizowania czy przestylizowania, na szczęście „O zmierzchu” ani razu nie przekracza granicy, która zamazuje wieloznaczny i dramatyczny wydźwięk tej historii.

Karolina Anders­son jest wykładowczynią na uniwersytecie. Swoją karierę zawodową poświęciła na odkrywanie mało interesujących dla świata form malarskich. Pod wpływem podszeptów kolegi z katedry, który doskonale rozumie wymogi współczesnego rynku, wyspecjalizowała się w propagowaniu dzieł artystek. Ta feministyczna łatka będzie się za nią ciągnąć w pracy zawodowej, stanowiąc niejako kontrapunkt do jej rzeczywistych poglądów i bolączek. Bohman nie stawia w swojej książce na oczywistą symbolikę i nie chce rozpisać kolejnej historii o kobiecie niezależnej, która za wszelką cenę musi udowadniać światu swoją niezłomność. To nie jest kolejna powieść idealizująca postać walecznej i nieugiętej kobiety skrytej w cieniu męskiego patriarchatu. Karolina jest przede wszystkim autentyczna w tym co robi. Miewa gorsze chwile, słabości i smutki. Ulega mężczyznom, by za chwilę unieść się poza swoje czysto ludzkie ograniczenia, bywa oszukiwana, by ostatecznie wyjść z kłopotliwej sytuacji nie tylko z twarzą, ale też na wierzchu. I właśnie ta rzeczywistość bohaterki stanowi o sile książki. Dzięki niej czujemy realność toczących się zdarzeń, przeżywamy razem z nią wątpliwości, czerpiemy też satysfakcję z jej sukcesów. Bohman nie boi się także wywodzić swojego czytelnika w pole, wysyłać sygnały, które ostatecznie prowadzą donikąd. Wszystko to buduje napięcie z powodzeniem przysłaniające nieliczne truizmy i oczywistości.

Myślę, że zasadniczym zamiarem autorki było ukazanie klaustrofobii ludzkiej jaźni, niezależnej od płci. Bohman pisze o kobiecie, która wiodąc pozornie normalne życie, czuje się wyobcowana z lokalnej społeczności. Nie wpisuje się w normy tych wszystkich osób, które stawiają w swojej codziennej egzystencji na nowoczesność. To bohaterka, którą trudno polubić ze względu na jej mizerność i skłonność do narzekania. Choć marzy o bliskości, nie może jej osiągnąć z powodu braku akceptacji obowiązujących ram funkcjonowania. To powieść, która z pewnością spodoba się czytelnikom o introwertycznym usposobieniu, ale będzie też powieścią zagadek i subtelnych zmian. „O zmierzchu” interesująco niuansuje lęki egzystencjalne – nie określając ich źródeł, ale nazywając konsekwencje. Powracająca historia kobiety zapłodnionej przez goryla wzmaga tylko poczucie osamotnienia. Decydując się na ten nieludzki eksperyment, nie miała ona wiedzy, że raptem po kilku tygodniach zostanie ze swoim problemem sama, że tak jak to bywa w życiu, ostatecznie wszystkie obiektywne czynniki ułożą się w obraz pełen mroku i smutku. Skąd zatem czerpać siłę na dalsze bycie? A może pozostaje tylko patrzeć na te wszystkie osoby odchodzące ze swoimi walizkami, wiedząc, że twój bagaż doświadczeń nigdy nie pozwoli dołączyć do tłumu? 

Szwedzka pisarka kreuje opowieść o pozornym spełnianiu własnych i cudzych oczekiwań oraz budowaniu relacji opartych na iluzji, a wszystko po to, by unikać myśli o własnym wyobcowaniu bohaterki. Uzbraja Karolinę w oręż ironii, która jest tu znakiem bezradności i wyrazicielem społecznych niepokojów. Choć wywołuje wesołość, jest to raczej śmiech gorzki, niż niepohamowany rechot. Odnoszę wrażenie, że „O zmierzchu” jest znakiem nowej jakości, nowego spojrzenia na bolączki anachronicznego i skostniałego świata, w którym pragnienie o poczuciu własnej wartości dalekie jest od spełnienia. Jest też ta książka próbą udzielenia odpowiedzi na pytanie, czy praca naukowa w szerszym znaczeniu, a poszukiwanie wszystkiego tego co odmienne i zapomniane w węższym znaczeniu, pozwala dojść do punktu samospełnienia. 

Bohman opowiada też o mieście, choć ukazuje je raczej jako tło potęgujące poczucie wewnętrznego odosobnienia. Sztokholm to kłębowisko samochodów, bloków i anonimowych ulic. Ma też Muzeum, jako symbol dawnych czasów i niechęci do odwiedzania tego, co minione. Karolina wzorcowo wpisuje się w ten grubo ciosany schemat. Z biegiem lat staje się coraz bardziej dzieckiem, jej ewolucja przebiega w kierunku przeciwnym, do ogólnie akceptowalnego. Odcina się od własnych emocji, żyje po omacku. Z każdym dniem więźnie coraz bardziej w świecie swoich fantazji i strachów, nie potrafi wejść w dojrzałość adekwatną dla swojego wieku. Przypadkowy seks i odkrycie nowych zależności w sztuce jest dla niej jedynym wybawieniem od traumy codzienności.

Z pewnością „O zmierzchu” nie jest książką aspirującą do miana wybitnej i być może właśnie to jest jej najważniejszą zaletą. Bohman nie chce nikomu udowodnić, że jest oryginalna, a jej historia wyjątkowa. Lepi swoją opowieść z drobinek tego wszystkiego, co oglądamy w realnym świecie. Tworzy interesującą analizę socjologiczną, dokonaną na przykładzie konkretnej, wyraziście scharakteryzowanej jednostki z niezwykłą wnikliwością oraz w tragikomicznym stylu. Karolina stanowi żywy dowód tezy autorki, że we współczesnym społeczeństwie nie sposób dać szczęścia wszystkim swoim żeńskim przedstawicielom. Każda wspólnota nie tylko ofiarowuje przywileje, ale również stawia przed swoimi członkami określone obowiązki, których wypełnianie nie każdemu musi przypaść do gustu. To bardzo intymna i subtelna narracja o wyobcowaniu i poszukiwaniu swojej tożsamości. Do głębszego przemyślenia.

Ocena:


Najlepsze opowiadania wydane w 2018 roku zdaniem Melancholia Codzienności

Skoro ptaki czynią słońce - Alistair MacLeod
 „Skoro ptaki czynią słońce” to hołd złożony epoce, której już nie ma. Ludziom ceniącym sobie honor i kurczowo trzymającym się wypracowanym przez pokolenia tradycjom. To też napisana przezroczystym językiem wielowymiarowa opowieść o ciężarze przeznaczenia, o świecie bez wyścigów i miłości do natury. Prostota stylistyczna idzie tu w parze z codzienną prozą życia. To opowiadania bez wielkich wydarzeń i nagłych zmian tempa. MacLeod nie rezygnuje ze swojego elegijnego tonu, minimalistycznej poetyki i jednostajności stylistycznej. To minimalistyczna fraza uwieńczona wspaniałym literackim językiem, wywodzącym się z kolebki najlepszych psychologicznych pisarzy świata. Olga Tokarczuk pisała kilka lat temu w jednym z felietonów, że „Powieść służy wprowadzeniu w trans, opowiadanie – oświeceniu”. Jeśli wierzyć tym słowom to zdaje się, że żyjemy w stanie nieustającego transu, natomiast krótkie chwile olśnienia zdarzają się nam bardzo rzadko. Alistair MacLeod jest w tym znaczeniu jak iluminacja, drogowskaz prowadzący do jaśniejszej strony życia. 


Opowiadania - Joseph Conrad
To prawdziwy fenomen, że pisane na zamówienie i publikowane w poczytnych czasopismach (takich jak: „Cornhill”, „The Savoy”, „Cosmopolis”, „Pall Mall Magazine”, „Ilustrated London News” i „Blackwood’s Magazine”) historie, po 100 latach nadal tchną jakością i mądrością. Conrad jak nikt inny potrafił łączyć przygodowy, a często wręcz bajecznie egzotyczny klimat, z poważnymi treściami, odwołującymi się do emocji, melancholii i przekonań kolonialnego społeczeństwa o potędze swojego narodu.  „Opowiadania” Conrada to prawdziwa uczta dla intelektu. Hermetyczna, niemal z pogranicza snów fraza, wymaga ciągłego skupienia i powolnego sączenia. To proza kontemplacyjna, w której czas płynie bardzo wolno, a głębia widoczna jest dopiero pod lupą koncentracji. Ironiczna, ale także egzystencjalna, oparta na prostych pomysłach, a jednocześnie odwołująca się do całej gamy problemów społecznych, aktualna, ale równocześnie prorocza.

Szkice dla większych całości - Sobiesław Kolanowski
„Szkice dla większych całości” są tak dobre nie dlatego, że zostały stworzone jako jakaś modernistyczna nowość, ale dlatego, że wyrywają się poza to, co tak dobrze znamy z autopsji. Też dlatego, że Kolanowski ma wyjątkowy dar do mocnych zakończeń. To widoczne jak w zwierciadle odbicia naszych marzeń i tajonych myśli, doskonale podane i jeszcze lepiej skomponowane w spójną całość.To naprawdę udany debiut, który niezasłużenie zaginął przygnieciony nawałami nowości. Bardzo dobry w skali mikro (rozpatrując opowiadania oddzielnie), jeszcze lepszy jeśli spojrzeć na niego w makroskali. Każda historia jest inna, ma swoje indywidualne tempo, koloryt, atmosferę. A jednak łącznie dopełniają jedną i tą samą większą prawdę o nas samych.


"Podróż zimowa" - Jaume Cabre
Cabre umiejętnie buduje napięcie w swoich opowiadaniach. Początkową harmonię stopniowo i niepostrzeżenie odwraca do góry nogami, by docelowo, tuż przed metą, pozwolić sobie na konkretną erupcję emocji. Tu nie ma historii urwanych w połowie, nie ma też miejsca na niedopowiedzenia i improwizację. Pisarz stawia na efektowne zakończenia i błyskotliwe pointy. Nie zapomina jednak przy tym o swoim celu nadrzędnym, czyli splataniu wszystkich relacji w jeden wielki motek. Interesuje go bowiem szeroka perspektywa, stąd jego postacie wciąż na nowo się odradzają, powracają w nowych wcieleniach, w odmiennych czasach i przestrzeniach. U katalońskiego mistrza słowa wszystko jest względne: bohaterowie historyczni stają się postaciami fikcyjnymi, pięknie brzmiące cytaty, są tak naprawdę fałszywymi przestrogami, zaś przywołani mentorzy to wyłącznie wytwory wyobraźni pisarza.


 "Opowiadania wszystkie" - Kurt Vonnegut
Vonnegut poprzez kreowanie odmiennych światów i niebanalnych historii dokonuje wiwisekcji rzeczywistości. Bada granice ludzkiej wytrzymałości, analizuje powstawanie i sedno problemów społecznych, gospodarczych, a nawet międzynarodowych. Można zaryzykować stwierdzenie, że przewidywania i przesłanie autora są obecnie nawet bardziej aktualne, niż w czasach, w których powstawały. Vonnegut wyprzedzał swoją epokę, intuicyjne wyczuwał, że jedynym lekiem na rosnące trudności jest optymizm, nawet jeśli musi on przybierać ramy irracjonalne. W tym w pełni ukazuje się jego geniusz. 



"Co pozwala powiedzieć noc" - Pierre J. Mejlak
Książka napisana jest prostym, lecz niebanalnym stylem. Krótkie zdania idealnie pasują do formy przekazu. Są zaskakujące i trafne, osnute magiczną mgłą inności. Mejlak kreśli nam piękne obrazy skupione wokół dobrze nam znanych, codziennych przedmiotów – zapałek, kominów, drzew, internetu – i robi to z wyczuciem oraz wrażliwością, dzięki czemu przyjemność z lektury będą mieli zarówno zaprawieni czytelnicy, jak i przypadkowe audytorium. To takie słodko-gorzkie refleksje, które angażują czytelnika i zostają z nim na dłużej. Choć nie szokują, wwiercają się do serca i pozwalają spojrzeć na prozę codzienności w innych barwach. Mała książka wielkich prawd.


"Opowiadania bizarne" - Olga Tokarczuk
Dzięki niezastąpionemu stylowi mistrzyni słowa, dbałości o szczegóły oraz barwności opisu, skonstruowane przez nią mikroświaty są swoistymi zaczynami, od których oczekiwałoby się dalszego rozwinięcia. Po lekturze pozostaje zatem uczucie niedosytu związane z pożądaniem obcowania z literaturą wysokiego lotu. Tokarczuk wprowadza nas w nastrój opowieść grozy, kojarzących się z „Kwaidanem” czy dziełami Edgara Allana Poe. Dominuje atmosfera lęku, zagubienia i wątpliwości, która pokropiona zostaje delikatnym humorem i zadumą nad światem. To niewątpliwie ciekawy zbiór, który warto poznać. To też bardzo ambitny projekt, wielopłaszczyznowy fresk, w którym rozważania o naturze mieszają się z religią, zaś codzienność ze snami.


„Jestem tęsknię mówię” to proza liryczna, dramatyczna a chwilami subtelnie mistyczna. Mimo, że przybiera różne formy – epistolarną, retrospektywną czy niemal baśniową – nie mam poczucia stylistycznego przesytu. Struktura wszystkich tekstów jest wyjątkowo gęsta i wieloznaczna. Podążając wyśledzonym z narracji tropem, wpada się w pułapki i staje wobec pytań, na które nie ma odpowiedzi, bądź są one zbyt bolesne, aby mogły być na głos wypowiedziane. To taka proza, która domaga się powolności i skupienia, mimo stosunkowo prostego języka. Nie są to teksty, które można pochłaniać, je należy raczej powolnie sączyć. bo istnieje ryzyko niezaakceptowania nas przez konwencję oraz język opowiadanej historii. To też zbiór dla tych odważnych czytelników, którzy pragną poznać kilka mrocznych znaczeń pustki oraz wyobcowania. Yuko Tsushima stawia na świadomego czytelnika i odnoszę wrażenie, że nie wymaga uproszczonych interpretacji ani doszukiwania się zagmatwanej symboliki, choć przecież jest to literatura nieoczywista. Ważna jest przestrzeń tajemniczości, w której żyją i ciągle powracają bardzo realistyczne historie.

Recenzja "Skoro ptaki czynią słońce" Alistair MacLeod

Wydawca: Wiatr od Morza

Liczba stron: 264
 
Oprawa: miękka


Premiera: 14 listopada 2018 r.

John le Carré stwierdził kiedyś, że służby specjalne pokazują najprawdziwsze oblicze każdego narodu. Chcę wierzyć, że proza Alistaira MacLeoda jest wizytówką Kanady. Może nie tyle całego narodu, tak przecież różnorodnego, ale chociaż tego małego jego fragmentu, jakim jest Nowa Szkocja. U autora „Utraconego daru…” przestrzeń odgrywa niezwykle ważną rolę. Tło jest tu elementem spajającym każde opowiadanie, z niego wyrastają poszczególne historie i to one wyjaśniają zachowania postaci. Nie da się ich interpretować w oderwaniu od tradycji i skali izolacji tego miejsca. Cape Breton rozumiany jest bowiem nie tylko jako wymiar terytorialny, ale także jako stan świadomości mieszkańców. 

Kanadyjski pisarz zestawia ze sobą bezwzględny obraz przyrody z ciepłem ogniska domowego. Z jednej strony mamy więc trudne warunki bytowania – niska gęstość zaludnienia, otoczenie otwartych przestrzeni i dzikich lasów, wzburzone wody oceanu, brud wydobywający się z czeluści kopalni, smród wyławianych całymi ławicami ryb. Z drugiej są też bohaterowie, z ich czysto ludzkimi przywarami. Są to osobowości zaprawione, nieuległe i zawzięte. Ponury klimat wykreował z nich jednostki nieokrzesane, ale jednocześnie pełne wewnętrznego uroku. To osoby z innej epoki, potrzebujące bliskości i ponad wszystko stawiające dobro rodziny. Ich pokora względem sił przyrody ujmuje, zaś surowość frazy przywodzi na myśl dokonania skandynawskich naturalistów. Nie jest jednak tak, że teksty zgromadzone w tym zbiorze są oziębłe, wręcz odwrotnie, tchnie od nich wyczuwalną subtelnością. Pochodzi ona wprost od człowieka, wiecznie harmonijna natura wokół nie nosi w sobie żadnych emocji i potrzeb.

MacLeod w centrum swoich zainteresowań stawia także oddziaływanie współczesności na relacje międzyludzkie. Jednym z piękniejszych tekstów jakie mogłem przeczytać w zbiorze było opowiadanie „Dostrajanie ideału”. To historia starszego człowieka, drwala, jednego z ostatnich ludzi potrafiących śpiewać po gaelicku. To człowiek z innych czasów – czerpiący swoje umiejętności z korzeni. Śpiew był wpisany w jego życiorys, podobnie jak przywiązanie do siekiery. Gdy pewnego dnia łowca talentów zaproponuje jego rodzinie uczestnictwo w telewizyjnym show, atmosfera wyraźnie się zagęści, a sama opowieść zyska wymiar społecznej diagnozy. Jak bowiem pogodzić umiłowanie do tradycji i ducha przekazu z wymaganiami pożądającej sensacji publiczności? Skrócenie i spłycenie utworów stanowić będzie granicę, której przekroczenie będzie wyrzeknięciem się sedna swojej tożsamości. 

Innym opowiadaniem podejmującym tę tematykę jest „Następnej wiosny”. To historia próby utworzenia „klubu cielęcego”, czyli miejsca rozrostu zwierząt dobrej i sprawdzonej rasy, która w przyszłości mogłaby zostać sprzedana z zyskiem. Młody mieszkaniec Cape Breton zostaje namówiony przez przedstawiciela do spraw agrokultury, aby poniechał swoich pierwotnych planów i zajął się jego ideą na zarabianie. Mimo nieprzychylności rodziny, prowadzi on swoją krowę do byka rozpłodowego, a sama przygoda zakończy się dla niego tak, jak zakończyć się musiała. W tym hermetycznym świecie, pierwszeństwo od zawsze miały wartości, nie zaś zysk i chwała. 

„Skoro ptaki czynią słońce” to hołd złożony epoce, której już nie ma. Ludziom ceniącym sobie honor i kurczowo trzymającym się wypracowanym przez pokolenia tradycjom. To też napisana przezroczystym językiem wielowymiarowa opowieść o ciężarze przeznaczenia, o świecie bez wyścigów i miłości do natury. Prostota stylistyczna idzie tu w parze z codzienną prozą życia. To opowiadania bez wielkich wydarzeń i nagłych zmian tempa. MacLeod nie rezygnuje ze swojego elegijnego tonu, minimalistycznej poetyki i jednostajności stylistycznej. To minimalistyczna fraza uwieńczona wspaniałym literackim językiem, wywodzącym się z kolebki najlepszych psychologicznych pisarzy świata. Olga Tokarczuk pisała kilka lat temu w jednym z felietonów, że „Powieść służy wprowadzeniu w trans, opowiadanie – oświeceniu”. Jeśli wierzyć tym słowom to zdaje się, że żyjemy w stanie nieustającego transu, natomiast krótkie chwile olśnienia zdarzają się nam bardzo rzadko. Alistair MacLeod jest w tym znaczeniu jak iluminacja, drogowskaz prowadzący do jaśniejszej strony życia. To książka, która zmienia naszą perspektywę, porusza i zadziwia jednocześnie. Bardzo intensywna podróż w głąb historii, w głąb naszych korzeni, w głąb siebie samych.

Ocena: 


Recenzja "Śmierć komandora. Metafora się zmienia" Haruki Murakami

Wydawca: Muza

Liczba stron: 480

Oprawa: miękka

Premiera: 28 listopada 2019 r.

Już pierwszy tom „Śmierci komandora” irytował swoją powtarzalnością i banalnością. Właściwie na podstawie przedstawionych w nim treści mogliśmy z dużą dozą prawdopodobieństwa określić, co otrzymamy w jego kontynuacji. Mimo wszystko, jako zdeklarowany sympatyk „Kroniki ptaka nakręcacza” i „Kafki nad morzem” liczyłem na jakąś niespodziankę, na zmiany tempa i interesujące dwuznaczności. Chciałem dowiedzieć się nieco więcej o bohaterach drugoplanowych, bo to w nich upatrywałem możliwej drogi do wzbogacenia dzieła o nowe wrażenia. Co otrzymałem?

„Metafora się zmienia” wrzuca nas od samego początku do tej samej historii. Ta sama numeracja rozdziałów, te same postaci i miejsca, nawet narracja jednakowa. Murakami kładzie nacisk na dokładnie te same elementy co w pierwszej części – z lubością rozwodzi się na temat marek samochodów, muzyki klasycznej, przepisów kulinarnych i seksu. Nasz bohater zadaje jeszcze więcej nieistotnych i sztucznych pytań, a sama fabuła została upstrzona mrowiem logicznie niewyjaśnialnych zdarzeń. Niektórzy nazywają to realizmem magicznym, w mojej opinii poszło to u Murakamiego za daleko. Autor z Japonii próbuje na siłę udziwniać to, co domaga się zwyczajności. Już  na samym początku pisze, że Marie – prawdopodobna córka Menshikiego, nie podaje tytułów książek które czyta, gdyż to powoduje, że tych pozycji nie jest w stanie ukończyć. Nie znajduje na to czasu, mimo że czyta inne powieści. Jaka w tym logika? Albo weźmy na przykład sytuację, w której nasz bohater został uwięziony w dole. Wyobraźmy to sobie. Całkowita ciemność, zimno, niepewność co do swoich dalszych losów, brak nadziei na ratunek. O czym myśli osoba znajdująca się w takim położeniu? „Starałem się nie myśleć o ciemności i braku przestrzeni, więc musiałem myśleć o czymś innym. Wyobraziłem sobie grzankę z serem. Nie wiem dlaczego akurat grzankę z serem. Ale w każdym razie nagle przyszła mi do głowy. Kwadratowa grzanka leżąca na białym gładkim talerzu. Ładnie upieczona, ser na wierzchu apetycznie się stopił. Za chwilę miałem ją wziąć do ręki”. Mógłbym ten cytat toczyć dalej, bo tam jest kolejne odwołanie do muzyki klasycznej. Tak to jest z Murakamim. U niego wszystko koniec końców sprowadza się do tego, co on sam lubi najbardziej. Miało być dziwnie, a wyszło śmiesznie i powtarzalnie. Przy okazji warto zwrócić uwagę, że używając blisko 60 słów, autor dał nam informacje, że jego bohater marzy o grzance z serem. Tu doszukuję się gadulstwa autora „Norwegian Wood”, gadulstwa o tyle natrętnego, że rozpisanego na blisko tysiąc stron. W jego pisarstwie akcję do przodu pcha tylko pierwsze zdanie danego akapitu, reszta to albo powtórzenia, albo nic niewnoszące dialogi narratora z samym sobą.

Tajemniczość i niepokój wpisywane są w dwie płaszczyzny powieści – rzeczywistą i emocjonalną postaci. Cóż z tego, skoro opowieści o życiu ludzi Murakami nie potrafi interesująco rozegrać ani też dramatycznie unieść. On udziwnia świat. To co miało być białe, jest czarne, a to co szare, w ogóle nie jest dostrzegane. W pewnym momencie bohater idzie śladami „Alicji z Krainy Czarów”, wchodzi do ukrytego świata, który został powołany tylko po to, aby on sam mógł dojrzeć do przemiany. Tak, właśnie to jest istotą „Śmierci Komandora” – wewnętrzna przemiana samego bohatera w istotę świadomą swojej egzystencji. Przejście przez krainę mroku pozwoliło mu zrozumieć swoje błędy, odkryć właściwą drogę na dalsze życie, ułożyć porozrzucane elementy swojej codzienności. Mamy więc klasyczną powtórkę z rozrywki, a przy okazji jeden z najbardziej eksploatowanych tematów w historii literatury i filmu.

Dawno mnie tak żadna książka nie wymęczyła. Czytanie powieści, której rozwój akcji i zakończenie zna się właściwie od początku, wymaga olbrzymiej cierpliwości i skupienia na detalach. Gorzej, jak tych detali nie ma, a wszystko to co magicznie, tonie w bagnie refrenowości całej twórczości artysty. Wielka szkoda, że Murakami nie wyszedł poza swoje wygodne pisanie, nie podjął próby zdobycia jakiegoś własnego szczytu, nie spróbował ominąć jednotorowości i prostolinijności tego, co dane nam było już poznać. „Śmierć komandora” być może sprawdzi się u tych osób, które nie znają twórczości autora, i które cenią sobie lingwistyczny umiar ubrany w formę bajeczności. Ja od faworyta do Nobla oczekuję jednak artyzmu, przemyślanej konstrukcji dzieła, oryginalnego stylu pisania i emocji, które mógłbym zaadaptować do własnego życia. Murakami nie spełnił żadnego z tych warunków. „Śmierć komandora” to literacka pustka. Tonięcie w niepotrzebnych detalach, powieść tracąca moc przy obserwacji naprawdę mało interesujących historii i zdarzeń. To taki zlepek przewidywalności i wskrzeszenie dawnych motywów. Narastająca nuda. I jeszcze ta tajemnica i niepewności, w których miały przecież skryć się dwuznaczność, niepokojące elementy rozbijające pozorną stabilność, magia. Niestety. Próżno szukać punktu zaczepienia, który mógłby doprowadzić nas cało do brzegu czytelniczego spełnienia. Za dużo niedokończonych wątków, zbyt wiele zmarnowanych potencjałów. 

Ocena