Recenzja "Nie hańbi" Olga Gitkiewicz





Wydawca: Dowody na Istnienie

Liczba stron: 220

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 24 października 2017 r.

Olga Gitkiewicz postanowiła napisać reportaż społeczny o rynku pracy w Polsce. Podjęła się więc tematu niezwykle chłonnego, w którym każdy z nas mógłby stanowić ciekawy przypadek. Trudność polegała na odpowiednim doborze opowieści tak, aby z jednej strony nie przesadzić z malkontenctwem, a z drugiej właściwie zobrazować mechanizmy rządzące tym rynkiem.

Autorka w swojej książce zestawia ze sobą trzy różne światy – Polskę w okresie przedwojennym, komunistycznym i kapitalistycznym. W tym celu odtwarza zawodowe losy swoich przodków, ogniskujące się wokół fabryki lnu w Żyrardowie, jednocześnie przyglądając się narzędziom wykorzystywanym przez wiele firm działających obecnie na rynku. Bada logiczne powiązania między sytuacją Polaków kiedyś i dzisiaj, posługując się nicią jako elementem splatającym różne przestrzenie i zdarzenia. Zastosowana gra kontrastami daje bardzo ciekawy obraz, z którego wyłania się człowiek jako osoba pracą zniewolona, ale też samoistnie dążąca do tego zniewolenia. I nie ma tu znaczenia, że dawniej poza człowiekiem nie było nic, a obecnie są systemy, maszyny, informatyka – ludzkość w swojej istocie stanowi źródło i sedno problemu niezadowolenia z rynku pracy. To my tworzymy prawa, zarządzamy produkcją, budujemy gigantyczne konstrukcje prawne, w których jest więcej luk niż klarowności. 


Olga Gitkiewicz przygląda się różnym historiom – przewoźnika, pracownicy zakładów Amica popełniającej samobójstwo, warszawskim korpoludkom, sytuacji bezrobotnych w Szydłowcu i wielu innym – dzięki czemu nie mamy wrażenia powtarzalności, mimo że doskonale rozumiemy, że to wszystko to tak naprawdę jedno błoto. Rynek pracy przesycony jest niedomaganiami, biurokratycznymi absurdami, różnymi formami hierarchiczności prowadzącymi do poniżania, co wpływa na każdy element życia jednostki, od nastroju poczynając, na zdrowiu kończąc. Poszczególne historie przeplatane są rozważaniami na temat znaczenia słów mobbing czy praca, książka została wzbogacona także statystykami oraz rozmowami ze specjalistami, dzięki czemu zyskała na rzetelności.


Czym więc była i jest praca? Upokorzeniem, powodem do wstydu, wiecznym brakiem bezpieczeństwa, hańbą? Takie słowa narzucają się po lekturze reportażu. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że to jedna strona medalu, którego rewersu nie jest dane nam poznać. Olga Gitkiewicz skupia się na ciemnej stronie rynku pracy, brnie z uporem w to co złe, nie podając przykładów dobrych praktyk i budujących historii. A przecież praktycznie na każdym rogu ulicy spotkać możemy człowieka zrealizowanego zawodowo, dumnego z funkcji jaką pełni w społeczeństwie, chełpiącego się radością z każdego poranka, podczas którego udaje się na swoje stanowisko. Pominięcie w książce tych elementów, przyczynia się do utrwalenia powszechnie panującej opinii, że praca to konieczność, tym samym czytelnik nie ma możliwości odkrycia nowych wymiarów rynku pracy. 



Z pewnością „Nie hańbi” czyta się bardzo dobrze. Autorka posiada niewątpliwy dar do pisania, literackość jej dzieła wykracza poza standardy przyjęte w polskim reportażu. Jej styl cechuje nie tylko celność spostrzeżeń i zwięzłość, jak to zazwyczaj bywa, ale także świeżość porównań, żywa narracja czy momentami wręcz poetycki dobór słów. Tym większa szkoda, że Pani Olga nie spojrzała na drugi brzeg tematu, nie wydłużyła swojej pracy o inne rejony zagadnienia, które aż prosiło się poruszyć. Pozostaje też otwarte pytanie, co daje nam lektura tej książki i czy coś może zmienić w kwestii praw pracowniczych? Szczerze wątpię, już teraz widać, że książka przeszła bez szerszego echa na rynku wydawniczym. Czy warto więc ją poznać? Wydaje mi się, że mimo wszystko tak,  chociażby dla przywrócenia wiary w młodych polskich reportażystów oraz ze względu na subtelność z jaką autorka pisze o swoich przodkach. Zachęcam zgłębienia prozy młodego twórcy, który mimo że popełnił pewne błędy, chce nas zmienić tak, byśmy umieli przeciwstawić się wszechobecnemu złu i wyzyskowi, dąży do tego, byśmy potrafili wykrzesać w nomadycznym trybie egzystencji jeśli nie słońce, miłość i radość, to chociaż krztynę spokoju. To już dużo więcej, niż ja zrobiłem dla ludzkości. I za to dziękuję. 


Ocena:




Recenzja "Biało-Czerwony. Tajemnica Sat-Okha" Dariusz Rosiak


Wydawca: Czarne

Liczba stron: 264

Oprawa: twarda

Premiera: 30 sierpnia 2017 r.

Dariusz Rosiak, polski dziennikarz radiowy i prasowy oraz reportażysta, autor między innymi bardzo dobrej książki „Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan”, postanowił napisać reporterską biografię najsłynniejszego polskiego Indianina – Sat-Okha, twórcę „Ziemi słonych skał”, „Białego mustanga”, „Głosu prerii” czy „Tajemnicy Rzeki Bobrów”. Długie Pióro swoją największą popularność osiągnął w latach 1960-1990, i to dla ludzi tego pokolenia stał się ikoną innego, egzotycznego świata. Gdy Polacy z trudem wiązali koniec z końcem, za personifikację luksusu uchodziły banany, zaś większość gospodarstw dalej marzyło o telewizorze, Sat-Okh prezentował mieszkańcom naszego kraju wizje świata wolnego od codziennych trosk, pełnego barw i energii. Był to świat oparty na religijnych uniesieniach, wierze w duszę zwierząt i roślin, niecodziennych obrzędach i życiu w zgodzie z naturą. Trudno się więc dziwić, że Długie Pióro osiągnął taki sukces. Kim jednak był naprawdę?



Oficjalnie Stanisław Supłatowicz był synem wodza plemienia Szaunisów oraz matki Polki. Z relacji Sat-Okha dowiadujemy się, że wychowywał się wśród swego ludu, po czym, jeszcze przed drugą wojną światową, przybył ze swoją matką, zesłaną wcześniej na Syberię, z której to trafiła do Kanady, do naszego kraju rodzinnego. Supłatowicz stworzył wokół siebie legendę, którą podbudowywał przygodowymi książkami, inspirującymi audycjami radiowymi oraz telewizyjnymi programami dla młodzieży. W późniejszych latach stał się także inicjatorem i ikoną ruchu indianistów.

Dariusz Rosiak postanowił sprawić wiarygodność tej historii. Odkrył w ten sposób prawdziwe losy Stanisława Supłatowicza, żołnierza AK, zbiegłego z transportu do Auschwitz, marynarza, celebryty. Aby poznać szczegóły tej postaci, przekopał archiwa instytucji państwowych, sprawdził księgi kościelne, przeprowadził szereg wywiadów ze świadkami życia Supłatowicza, udał się nawet do Kanady aby porozmawiać z przyjaciółmi Długiego Pióra. Fakty mówią same za siebie, Sat-Okh nie był tym, za kogo się podawał. 



Autor przeprowadził demitologizację swojego bohatera w czterech częściach. Pierwsza skupia się na pogrzebie i ostatnich latach życia Supłatowicza. Część druga opracowania przedstawia rodziców bohatera i okres jego dzieciństwa i młodości. Część trzecia to czasy powojenne, w których Sat-Okh rozwija swój indiański mit. Rosiak opisuje dokonania pisarskie Supłatowicza, zarówno te polskie, jak i w  Związku Radzieckim. Dzieło wieńczy część skupiająca się na faktycznych związkach Sat-Okha z Kanadą.



„Biało-Czerwony” pisany jest językiem typowo reporterskim. Autor nie uniknął w książce licznych powtórzeń. Za niewątpliwą wadę pozycji uznaję także duże nagromadzenie treści niepotrzebnych, ot chociażby nic nie wnoszące wywiady, wywody na temat historii plemion indiańskich czy stenogramy z wywiadu z Supłatowiczem. Zdarzają się też całkiem częste dygresje autora z jego indywidualnymi odczuciami, które nieco burzą strukturę przedstawianych danych. Z drugiej strony, o atrakcyjności estetycznej książki świadczą przede wszystkim liczne zdjęcia i ilustracje przedstawiające Supłatowicza lub jego otoczenie, które wcześniej nie były nigdzie publikowane, lub są bardzo mało znane.

„Biało-Czerwony. Tajemnica Sat-Okha” to przyzwoita biografia człowieka, który kiedyś poruszał widownię. Autor postanowił zbadać przeszłość Stanisława Supłatowicza, która udowodniła, że był on z jednej strony kłamcą i celebrytą, ale z drugiej także prawdziwym człowiekiem, postacią pozytywną i dającą nadzieję wielu Polakom. Jak ocenić jego postępowanie? Niech każdy zainteresowany odpowie sobie sam na to pytanie. Ja osobiście nie jestem fanem reportaży biograficznych i tak książka w pełni ugruntowała to moje przekonanie. Mimo że zapoznawałem się z nią będąc na wypoczynku w Wymysłowie, z którym Sat był ściśle związany i w którym działa Muzeum Indian Północnoamerykańskich im. Sat-Okha, nie potrafiłem polubić tego mało dla mnie znanego człowieka. Za mało w tej książce człowieka i uczuć, a za dużo faktów i domysłów. 

Ocena:

Recenzja "Opowieść o dwóch miastach" Charles Dickens


Wydawca: Zysk i S-ka

Liczba stron: 600

Oprawa: twarda

Premiera: 21 listopada 2016 r.

Charles Dickens swoją „Opowieść o dwóch miastach” publikował w 1859 roku na łamach tygodnika „All the Year Round”. Powieść była później wielokrotnie wznawiana i do dzisiaj stanowi jedną z najlepiej sprzedających się książek wszech czasów. Warty odnotowania jest także fakt, że to druga obok „Barnaby Rudge” powieść historyczna brytyjskiego pisarza.

Akcja książki toczy się w XVIII wieku, dokładniej zaczyna się w 1775 roku a kończy na rewolucji francuskiej. Historia rozgrywa się równolegle w dwóch europejskich miastach, Londynie i Paryżu. Jarvis Lorry i Lucie Manette przybywają do stolicy Francji, aby uwolnić uwięzionego w Bastylii doktora Manette, ojca Lucie. Wiele lat uwięzienia i rozłąka z rodziną, przyprawiły doktora o chorobę umysłową. Pod ścisłą pieczą kochającej córki, Manette odzyskuje zdrowie, pamięć i chęć do życia. Jak to czasem w życiu bywa, los jest dla doktora przewrotny. Jego ukochana Lucie wychodzi za mąż za Karola Darnaya, który nie jest tym, za kogo się podaje. Po wybuchu rewolucji Darnay w akcie dobroci, postanawia zostawić swoją żonę z dzieckiem i wraca do Francji, aby pomóc dawnemu rodzinnemu słudze, który został bezzasadnie uwięziony. W Paryżu Darnay trafia do więzienia i po rozpoznaniu zostaje skazany na śmierć. Koniec książki Dickens ułożył w iście romantyczny sposób, którego jednak w tym miejscu nie zdradzę, aby nie psuć lektury tym, którzy jeszcze tego dzieła nie znają.



„Opowieść o dwóch miastach” wyróżnia się przede wszystkim tłem historycznym. Legenda głosi, że Dickens długo przygotowywał się do opisania Paryża, najpierw po nim spacerując, potem wertując stosy książek z biblioteki, przysłane mu na ten cel przez przyjaciela. Autora powieści nie interesowały przyczyny buntu, nie wchodził on w polityczne tło całych zamieszek, i chwała mu za to. Powstanie w tej książce stanowi naturalną konsekwencję wydarzeń jakie ją poprzedziły – ubóstwa, dyskryminacji, wykorzystywania, pomiatania. Warto zwrócić uwagę, że Dickens stara się bronić tych, którzy rzucili się do broni i zaczęli zabijać w imię swojego parszywego losu. Usprawiedliwienie otrzymuje nawet Pani Defarge, która ma poważny powód, aby odpłacać się teraz arystokracji. Nie da się ukryć, że dla Dickensa rewolucja jest swoistą przestrogą dla współczesnych mu Anglików - za popełnione zło trzeba później zapłacić.



Autor opisał te wydarzenia w sposób bardzo obrazowy, akty gniewu ludu pełne są brutalnych wizji, w tym z użyciem gilotyny. Nie zapomniał o scenach zbiorowych, dziejących się na ulicach czy w sądach, które naświetlają nam z jeszcze większą mocą tło społeczne tamtych wydarzeń. Choć może dzisiaj, w epoce terroryzmu i horrorów, takie doniesienia nie robią już wrażenia, w XIX wieku z pewnością miały większą moc edukacyjną. Doskonale nadają się także do adaptacji filmowych i teatralnych, dzięki czemu historia nadal jest wznawiana i żywa (nadmienię, że miałem okazję obejrzeć ekranizację z 1935 rok o tytule „W cieniu gilotyny”, którą z całego serca polecam).



„Opowieść o dwóch miastach” to jednak nie tylko historia. Dickens miał niezwykły talent do tworzenia barwnych i symbolicznych postaci. Wystarczy tu wspomnieć Olivera Twista, Dawida Copperfielda, Ebenezera Scrooge’a, Nicholasa Nickleby’ego i innych. Nie inaczej sytuacja ma się z tą książką, gdzie autor opisywał losy czterech głównych bohaterów: Lucie, Karola, Sydney'a oraz doktora Mannete'a. O ile pierwsza dwójka  jest raczej jednowymiarowa i schematyczna – są bezgranicznie ufni i gotowi zrobić wszystko dla dobra społeczeństwa, o tyle postać doktora Manette, jako jednostki spajającej całą historię, oraz osoba Sydney’a Cartona, człowieka niewiadomego, który na koniec urasta do symbolu walki o miłość, przykuwają uwagę i na długo zostają w pamięci. Brytyjski pisarz zadbał także, a może przede wszystkim, o drugi plan bohaterów, gdzie każdy jest w pełni zindywidualizowany, zarówno pod względem języka, jak i sposobu bycia.

Autor „Klubu Pickwicka” recenzowaną książką udowodnił, że potrafi pisać w sposób wciągający i plastyczny. Zachwyca przede wszystkim konstrukcja i przemyślane zwroty akcji. Narracja przywodzi na myśl najlepsze romantyczne dzieła dawnych wieków – pełna  jest ciepłych dialogów, nostalgii,  długich opisów i zdań, których dzisiaj już się nie używa. Stronę estetyczną utworu podnoszą rozdziały pełne zjawisk artystycznych typowych dla poetyki snu, metafor i porównań. Gdyby tę treść miał przedstawić np. Goncalo Tavares, pewnie okroiłby ją do 150 stron i stworzył surowy szkielet historii ascetycznej, zupełnie zatracając jej historyczne tło. 



„Opowieść o dwóch miastach” to bez dwóch zdań jedna z najsmutniejszych i najbardziej przygnębiających opowieści w dorobku Anglika. Scen komicznych jest tu jak na lekarstwo, próżno też szukać lżejszych akcentów. Ale taka właśnie jest ta historia, niekiedy operująca wręcz onirycznymi wstawkami, odwołująca się do najgłębszych pokładów wrażliwości i zmuszająca do refleksji nad meandrami ludzkiego bytowania. To także tragiczna opowieść o dokonywaniu czynów niezbędnych i ostatecznych, o niegodziwości z której urosło prawdziwe zło, oraz o poświęceniu, którego na tym świecie nadal jest za mało. Wszystkim, którym nieobojętny jest etyczny wizerunek człowieka i ludzkiej zbiorowości oraz którzy chcą skupić się nad problematyką egzystencjalną, polecam zapoznanie się z lekturą tej niezwykle mądrej i pouczającej książki, stanowiącej istotny wkład w zrozumienie pojęcia empatii. 

Ocena:

Recenzja "Oliver!" Carol Reed



Tytuł: "Oliver!"

Reżyseria: Carol Reed

Premiera: 26 września 1968 r.

Gatunek: Musical

„Oliver!” to filmowa adaptacja musicalu z 1960 roku opartego na powieści „Oliver Twist” autorstwa Charlesa Dickensa. Tytułowy bohater jest sierotą, która w swoje dziewiąte urodziny trafia do przytułku, gdzie głodzony i poniewierany, zostaje srodze ukarany, gdy prosi o dokładkę. Chłopiec ucieka z tego miejsca i trafia na londyńskie ulice, gdzie szybko zostaje wplątany do środowiska przestępczego. Stary przywódca szajki młodocianych złodziei chce nauczyć Olivera okradać innych, ale próby zdemoralizowania chłopca okazują się daremne. Oliver trafia przypadkowo do dobrego domu, skąd najpierw zostaje porwany, by ostatecznie do niego powrócić, już jako siostrzeniec arystokraty.


Historia Olivera Twista jest jedną z najpopularniejszych na świecie. Wielokrotnie wystawiana w teatrach czy przekładana na język filmowy, zachwyca miliony obserwatorów mimo upływu ponad 170 lat od powstania dzieła. Musical z 1968 roku nie jest dokładnym odwzorowaniem historii zapisanej przez Dickensa. Różnice wynikają nie tylko ze szczegółów fabularnych, ale także z samej charakterystyki otoczenia – w książce dużo bardziej ponurej. Ta indywidualna interpretacja dzieła klasycznego brytyjskiego pisarza, nadaje w tym wypadku dziełu nieco innego, rozrywkowego wymiaru. I wcale nie należy tego rozpatrywać w kategoriach porażki. 


Przede wszystkim musical jest absolutnym popisem scenograficznym i tanecznym. Doskonałe odwzorowanie miasta z czasów Dickensa, piękne kreacje bohaterów (za które Oscara otrzymał Phyllis Dalton, znany między innymi z „Doktora Żywago” czy „Lawrence z Arabii”) oraz plastyczny dobór barw, stawiają film na równi z najważniejszymi musicalami w historii kina. Podziw budzą także popisy taneczne aktorów, którzy prężąc się i wyginając, nie zapominają o harmonii i odpowiednim tempie. Całe zastępy odtwórców nie tylko głównych, ale także pobocznych ról, doskonale czują muzykę i synchronicznie wykonują często bardzo skomplikowane sekwencje (pamiętny taniec na drabinie). Niewątpliwym atutem filmu są także zdjęcia i operowanie kamerą. Nieszablonowe ujęcia i dynamiczne prowadzenie aktora sprawiają, że nawet dzisiaj film ogląda się z żywym zainteresowaniem. To wszystko zostało podszyte ciekawym scenariuszem z dużą dawką humoru. 


Jeśli miałbym się czegoś czepiać, byłoby to aktorstwo oraz muzyka. Fantastycznie wypadł w tym filmie Ron Moody jako szef grupy złodziejów, poza nim jednak inni aktorzy nie sięgnęli poziomu wyższego, niż dobry. Muzyka stała na wysokim poziomie, jednakże żaden z utworów nie zapada na dłużej w pamięci. Nie przez przypadek nie wymienia się ich wśród najlepszych dzieł w historii musicalu.

A jednak mimo tylu zalet, „Oliver!” jest w Polsce odbierany negatywnie. Zarzuca mu się przede wszystkim odstępstwa od literackiego oryginału, co jak wykazałem jest w moim odczuciu akurat zaletą. Sceptycy podkreślają także zbyt okazałą barwność dzieła, słabe aktorstwo głównego bohatera oraz nieprzemyślane teksty piosenek. O ile gry aktorskiej Marka Lestera bronić nie będę, o tyle piękno plastycznych scenografii oraz wymowa utworów stoi tu na bardzo wysokim poziomie i idealnie łączy się z pomysłem reżysera na ten film. 


Myślę, że największym problemem dzieła są jednak nagrody, jakie otrzymał na gali Oscarów w 1969 roku. Film dostał aż 5 statuetek – za najlepszy film, dla najlepszego reżysera, najlepszej muzyki w musicalu, najlepszej scenografii i najlepszego dźwięku. Szczególnie te pierwsze dwie nagrody, biorąc pod uwagę inne nominacje budzą kontrowersje. Do najlepszego filmu nominowano przecież doskonały obraz Anthonego Harveya „Lew w zimie”, dzieło wybitnego reżysera Williama Wylera „Zabawna dziewczyna”, ciekawą ekranizację Szekspira „Romeo i Julia” w reżyserii Franco Zeffirelliego oraz również wartościowy melodramat Paula Newmana „Rachelo, Rachelo”. Jeszcze większa konkurencja wystąpiła przy nagrodzie na najlepszego reżysera – Stanley Kubrick i jego ponadczasowa „2001: Odyseja Kosmiczna”, Gillo Pontecorvo i niezapomniany czarno-biały obraz „Bitwa o Algier” oraz Harvey i Zeffirelli. Warto też dodać, że bez nominacji w tych kategoriach pozostali np. Roman Polański za „Dziecko Rosemery”, Sergey Bondarchuk za „Wojnę i pokój” czy Sergio Leone za „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”. Jeśli do tego dodać np. Juraja Herza i jego „Palacza zwłok”, Pasoliniego i „Teoremat”, Paradżanowa i „Kwiat granatu”, Cassavetesa i „Twarze” oraz Ingmara Bergmana z bardzo dobrą „Godziną wilka” i jeszcze lepszą „Hańbą”, to mamy  odpowiedź, jak 1968 rok był mocny. Nie bez kozery mówi się, że to jeden z lepszych roczników w kinie. Czy więc „Oliver!” zasłużył na tak ważne wyróżnienia? Z pewnością nie, był słabszy niż większość z wymienionych filmów. Był nawet słabszy niż niejeden film, którego przywoływać mi się już nie chciało, bo byłoby tego za dużo. Należy jednak pamiętać, że Oscary nie są nagrodami przyznawanymi za jakość dzieła, tylko za ich widowiskowość, a „Oliver!” z pewnością jest produkcją widowiskową. Carol Reed, reżyser takich dzieł jak „Trzeci człowiek” czy „Niepotrzebni mogą odejść”, jest gwarantem wartościowego kina rozrywkowego. Warto więc uwolnić się od tych uprzedzeń i zasiąść do seansu „Olivera!” z czystą kartą, bez pamięci o literackim pierwowzorze, bez wiedzy o tym, jakie nagrody otrzymał. Zapewniam, że nie jeden raz wykwitnie na waszych ustach zachwyt na twarzy, bo „Oliver!” to film pełen energii i świeżości. Jeśli lubicie musicale, pozytywne emocje oraz kino historyczne, na pewno się nie zawiedziecie.   

Ocena:  

PODSUMOWANIE FILMOWE 2017 ROKU

W 2017 roku obejrzałem łącznie 227 filmów. Średnia wystawionych ocen wyniosła 5,87. Najwyżej ocenionymi filmami były:
  1. "Dziura" (1960) - Jacques Becker - 9/10
  2. "Obrazy starego świata" (1972) - Dusan Hanak - 9/10
  3. "Zły śpi spokojnie" (1960) - Akira Kurosawa - 9/10 
  4. "Złotoręki" (1955) - Otto Preminger - 9/10
  5.  "Przemijanie" (1970) - Akio Jissoji - 9/10
  6. "Nosferatu - symfonia grozy" (1922) - F.W. Murnau - 9/10
 Kadr z filmu "Dziura"

  Kadr z filmu "Obrazy starego świata"

  Kadr z filmu "Zły śpi spokojnie"

 Kadr z filmu "Przmijanie"

 Kadr z filmu "Złotoręki"

 Kadr z filmu "Nosferatu symfonia grozy"

Przyznane nagrody:
Najlepszy film: "Dziura" (1960) - Jacques Becker 
Najgorszy film: "Martwe wody" (2016) - Bruno Dumont 
Najdłuższy film: "Z tego co było, po tym co było" (2014) - Lav Diaz - 5 godzin 38 minut
Najlepszy film krótkometrażowy: "Borrowed Time" (2015) - Lou Hamou-Lhadj, Andrew Coats
Najlepsza animacja: "Tehran Taboo" (2017) - Ali Soozandeh 
Najlepsza muzyka: "La la land" (2016) - Justin Hurwitz
Najlepsze zdjęcia: "Sól ziemi" (2014) - Juliano Ribeiro Salgado
Najlepszy dramat: "Party" (2017) - Sally Potter
Najlepszy film 2017 roku: "Ciambra" (2017) - Jonas Carpignano

Znalezione obrazy dla zapytania Le sel de la terre 
Znalezione obrazy dla zapytania Le sel de la terre
Znalezione obrazy dla zapytania Le sel de la terre 
Znalezione obrazy dla zapytania Le sel de la terre 
Zdjęcia z filmu "Sól ziemi" 
Wyróżnienia:
Za formę "Twój Vincent" (2017) - Dorota Kobiela
Za przywrócenie wiary w nowe kino amerykańskie - "Manchester by the see" (2016) - Kenneth Lonergan
Za poetyckość - "Patterson" (2016) - Jim Jarmusch
Najbardziej zapadająca w pamięć scena - zdrada przyjaciela w filmie "Ciambra"

Dodatkowe wyróżnienia dla filmów wartych uwagi: "As w potrzasku", "Obóz w Thiaroye", "Droga na wschód", "Cztery noce marzeń", "Zapomniani", "Cleo od piątej do siódmej", "Wielkie miasto", "Bitwa o Algier", "Mobile Homes", "Bogini", "Dusza i ciało", "Marynarz słodkich wód"

Najchętniej oglądani reżyserzy:
  1. Ousmane Sembene - Z Wikipedii "senegalski reżyser filmowy, aktor, scenarzysta oraz pisarz tworzący w języku francuskim. W 1946 wyjechał nielegalnie do Francji, gdzie przez kilka lat utrzymywał się z różnych zajęć. W czasie, kiedy był dokerem w Marsylii, prowadził działalność związkową. Od 1956 publikował swoje powieści. W 1960 rozpoczął podróż po Afryce. Odwiedził między innymi Mali, Gwineę i Kongo. Podróż ta zrodziła w nim myśl o pokazaniu tego regionu w filmie. W 1961 podjął studia w szkole filmowej w Moskwie. Później, kilka lat po powrocie do kraju, został przewodniczącym stowarzyszenia filmowców Senegalu. Zasłynął jako autor opowiadań oraz powieści społeczno-obyczajowych i politycznych, takich jak Les bouts de bois de Dieu (1960), L’Harmattan (1964), Xala (1973). Był także reżyserem filmów dokumentalnych i fabularnych (m.in. La noire de... 1966). Oficer Legii Honorowej Republiki Francuskiej." Za najlepszy film uznaje się "Xala", który widziałem parę lat tematu. W tym roku do grona obejrzanych dzieł tego jednego z najwybitniejszych reżyserów afrykańskich dorzuciłem 6 filmów. Każdy film długometrażowy jest warty uwagi. Sembene tworzył kino społecznie zaangażowane, z dużą ilością materiałów etnograficznych, odtworzeniem wierzeń i zwyczajów tamtejszej ludności. Są to filmy niezwykle barwne, a przy tym posiadają naprawdę ciekawe fabuły. Gorąco polecam tę postać. Obejrzane w tym roku: "Murzynka pani X...", "Obóz w Thiaroye", "Moolaadé", "Przekaz pocztowy", "Borom sarret", "Niaye
  2. Ernst Lubitsch - z Wikipedii "niemiecko-amerykański reżyser żydowskiego pochodzenia. Był praktykantem krawieckim. Potem występował w zespole Maxa Reinhardta. Jednocześnie grał w krótkich filmach komediowych. Od 1914 sam je reżyserował. Pierwsze sukcesy to - komedia Księżniczka ostryg (1919) i kostiumowy film Madame Dubary (1919) z Polą Negri. Reżyserował wiele filmów z Polą Negri (Carmen (1918), Oczy mumii (1918), Samurun (1920), Dzika kotka (1921)). Szybko został dostrzeżony za oceanem i zaangażowany do Hollywood, gdzie zrealizował liczne filmy np. Rosita, śpiewaczka ulicy (1923) z Mary Pickford, Cesarzowa (1924) z Polą Negri. Udźwiękowienie filmu umożliwiło mu zajęcie się musicalem. Zrealizował wówczas filmy Parada miłości (1929), Monte Carlo (1930), Wesoła wdówka (1934). Nadal realizował również inteligentne komedie: Sztuka życia (1933), Ninoczka (1939) z Gretą Garbo, Być albo nie być (1942) z Carol Lombard. Jego styl określano Lubitsh Touch. W 1946 otrzymał Oscara za całokształt twórczości. Rok później zmarł na zawał serca." Dla mnie Ernst Lubitsch to przede wszystkim jeden z prekursorów trójkąta miłosnego. Ten zabieg wykorzystywał praktycznie w każdym ze swoich pierwszych filmów. W tym okresie tworzył głównie komedie, które od zawsze poprawiały mi humor, jak filmy Chaplina czy Keatona. W tym roku obejrzałem: "Meyer aus Berlin", "Romeo und Julia im Schnee", "Kohlhiesels Töchte", "Schuhpalast Pinkus"
  3. Satyajit Ray - z Wikipedii "indyjski reżyser filmowy; scenarzysta i pisarz. Był pierwszym hinduskim reżyserem, dzięki któremu filmy z Indii wzbudziły zainteresowanie na świecie. Jako początkujący twórca zdobył ogromne uznanie filmową trylogią, na którą składały się filmy: Droga do miasta (1955), Nieugięty (1956) i Świat Apu (1959). Te jak i późniejsze filmy Raya odznaczały się głębokim humanizmem, różnorodnością gatunkową i tematyczną, perfekcyjną realizacją i dbałością o oprawę muzyczną. Tworzył komedie, dramaty, filmy muzyczne i kryminalne. W 1992 otrzymał honorowego Oscara za całokształt twórczości. Zmarł w 3 tygodnie po przyznaniu nagrody." Ray to na pewno najlepszy z wymienionej trójki. Jego trylogia to absolutne arcydzieło światowej kinematografii, ale i oglądane przeze mnie w tym roku dzieła charakteryzują się wysoką jakością. Każdy z obejrzanych filmów długometrażowych w tym roku, odcisnął piętno na światowych festiwalach. W 1964 roku w Berlinie reżyser otrzymał nagrodę za najlepszą reżyserię za "Wielkie Miasto". Konkurencję miał zacną - Imamura i jego "Kobieta owad", Reisz i jego "Noc musi nadejść" czy Lumet i jego "Lombardzista". Rok później "Samotna żona" otrzymała tę samą nagrodę, a w pokonanym boju znaleźli się tym razem między innymi Polański za "Wstręt", Varda za "Szczęście" czy Godard za "Alphaville". Wreszcie w 1973 roku Ray wygrał Złotego Niedźwiedzia za film "Odległy grom". To oczywiście nie jedyne, i wcale nie najlepiej nagradzane jego dzieła. Ray był czterokrotnie nominowany do Złotej Palmy, był nominowany w Wenecji, a za film "Nieugięty" otrzymał nawet Złotego Lwa, w Berlinie oglądano go w konkursie głównym jeszcze z czterema innymi filmami. Jeśli go nie znacie, musicie to zmienić. W tym roku widziałem: "Wielkie miasto", "Odległy grom", "Samotna żona", "Two"