Recenzja "Zgiełk czasu" Julian Barnes

Wydawca: Świat książki

Liczba stron:
224

 
Oprawa: twarda


Premiera: 25 października 2017 r.

Najnowsza powieść Juliana Barnesa traktuje o losach wybitnego rosyjskiego kompozytora Dmitrija Szostakowicza. Pisarz postanowił snuć swoją opowieść w narracji trzecioosobowej, więżąc czytelnika w umyśle swojego bohatera. Dzięki temu zabiegowi, swoistej fuzji dziennika i dramatu, poznajemy nie tylko życiorys sławnego artysty, ale także, a może przede wszystkim jego emocjonalną walkę rozgrywającą się na pograniczu strachu, o życie własne i rodziny, oraz poczucia misji, w którym został ukształtowany. Książka jest także literacką próbą usprawiedliwienia kontrowersyjnej postawy twórcy „Lady Makbet mceńskiego powiatu”, nieszablonową spowiedzią, pośmiertnym dążeniem do odnalezienia stanu wewnętrznego katharsis.

„Zgiełk czasu” podzielony został na trzy zasadnicze części, odpowiadające najważniejszym momentom w życiu Szostakowicza. W każdej z nich obserwujemy bohatera w skrajnie trudnych i złożonych sytuacjach. „Pod windą” opisuje pierwszy poważny zatarg z władzą, gdy trzydziestoletni kompozytor zostaje publicznie potępiony przez towarzysza Stalina. Od wtedy swój początek biorą wątpliwości i mentalne tortury, ciągłe oczekiwanie na aresztowanie i skazanie. Drugi epizod, czyli „w samolocie”, to historia udziału artysty w Pokojowym Kongresie w USA. Wyjazd ten uświadomił kompozytorowi, że wyobcowanie nie wiąże się tylko z nieprzychylnością władzy, lecz także otoczeniem, pełnym niejasnych kontekstów i oczekiwań. Zrozpaczony Szostakowicz na obcej mu ziemi zrozumie, że nowoczesna władza nie szantażuje już śmiercią, ale ma w swoim zanadrzu jeszcze bardziej niebezpieczny oręż – dając pozory wolności upadla i niewoli jeszcze mocnej. Na koniec zaserwowano nam rozdział „w samochodzie”, sączony delikatnie niczym lampka czerwonego wina na siedzeniu w limuzynie, sterowanej przez szofera, który decyduje za nas o ścieżkach naszej destynacji. To właśnie ta część jest najbardziej wymowna i pogłębiona, spaja w sobie elementy poruszane w pozostałych miejscach i poddaje je wnikliwej analizie.

„Zgiełk czasu” to nasycony ekspresją fresk przerażającej epoki i studium człowieka zniewolonego, który usilnie stara się ocalić resztki godności, błądząc w skomplikowanym labiryncie chorego systemu. Bohater książki niczym więzień wikłać się będzie w toksyczne relacje, po to, by dać nadzieję na przetrwanie swoim dziełom. Będzie chciał za wszelką cenę nadać swojemu wyobcowaniu i abominacji jakiś sankcjonujący je sens. Autor opiera swoją przejmującą historię na kontraście: błyskotliwość i toporny ustrój, sztuka i zwierzęce instynkty, rodzina i przywiązanie do władcy, artystyczna dusza i przeinaczana interpretacja. Te doniosłe dychotomie utrzymują najnowszą książkę twórcy „Wymiarów życia” w doskonałym napięciu od samego początku do końca. W tej opowieści jest wszystko to, za co cenię biografie: niepokój, wyraziste emocje, czytelne motywacje i skomplikowane, niedwuznaczne pomysły na ich realizację.

Julian Barnes nakreśla wizerunek człowieka świadomego tego, iż tworzy muzykę, określaną jako gwar historii, mogącą pokonać tytułowy zgiełk czasu. Bohater głęboko wierzy, że żadne wydarzenia, poglądy, terror czy system, nie są w stanie mierzyć się z siłą przekazu jego utworów. Bo też „Zgiełk czasu” to opowieść o tym, że każda subiektywność odbioru może zanikać wówczas, gdy narzuca się jej określone interpretacje, zmieniające się często z dnia na dzień. Historia o tym, że uniwersalność bywa często wystawiana na próbę modzie, i trzeba dużo szczęścia i poświęcenia, aby te przeciwności przezwyciężyć.

Barnes pisze swoją książkę w absorbujący sposób. Nie jest nachalny ani patetyczny. Jego celem nie jest też stworzenie portretu człowieka idealnego, nie stara się go rehabilitować w naszych oczach na siłę. Wchodzi w skórę swojego bohatera i stara się krok po kroku budować jego dylematy i procesy myślowe. Nie zostanie przy tym ani potępiony, ani wywyższony, opinię o jego postępowaniu każdy czytelnik będzie musiał wyrobić w sobie sam.

„Zgiełk czasu” to poruszająca historia o wielkiej samotności, o heroizmie jednostki wrzuconej w wir totalitarnej zagłady. Opowiada o lojalności wobec własnego, mistycznego posłania w tym zupełnie prozaicznym aspekcie wyizolowania. To także niepokojąca wizja tego, w jak prosty sposób przemoc i terror może złamać przekonania. Przede wszystkim jest to narracja o niezależności, która dla Szostakowicza była sensem i środkiem do kreowania sztuki i która, mimo zawiłości losu i presji otoczenia, wyniosła nazwisko artysty i jego dzieła na piedestał, udowodniła, że poziom utworów, jest czymś silniejszym niż upływ czasu.

Ocena:

Recenzja "Rejwach" Mikołaj Grynberg

Wydawca: Nisza

Liczba stron: 132


Oprawa: miękka


Premiera:
10 kwietnia 2017 r.


Mikołaj Grynberg napisał książkę zbudowaną z kilkudziesięciu krótkich impresji prozatorskich, których długość każdorazowo nie przekracza czterech stron. Opisuje w nich świadectwa ludzi przychodzących do niego i dzielących się swoimi zawiłymi życiorysami.  Mówią oni o życiu, boleści, tęsknocie, a przede wszystkim o strachu. Boi się tu kobieta, która trzyma w tajemnicy pochodzenie dziadków. Lęka się właściciel przedsiębiorstwa, którego firmie grozi upadłość, po upublicznieniu informacji, że jest Żydem. Boi się też osoba regularnie gwałcona w czasie wojny, w zamian za schronienie. 

Autor stworzył niezwykle syntetyczną relację wielu sensów, które nakładają się na siebie, obrazując skomplikowany świat paru przesłań. Jest to opowieść o dramatycznych losach ludzi, pozostawionych samym sobie ze wszystkimi swoimi narodowościowymi wątpliwościami. To gawęda o własnej tożsamości, zagubieniu i przewrotności losu, który nie pozwala o sobie zapomnieć mimo upływających lat i pokoleń. „Rejwach” jest także podaniem o noszonym w sercu odium rodzinnych koneksji, z których nie sposób się wydobyć, bo wiąże nas niepisany przymus pamiętania wszystkiego, co przytrafiło się naszym bliskim. Ten niewielki tom, stanowi próbę upomnienia się o akceptację i człowieczeństwo, o możliwość uzewnętrznienia emocji bez bojaźni o nienawistne reakcje otoczenia.

„Rejwach” silnie akcentuje motyw samotności, wynikający z konieczności ukrywania własnego ja, i to zarówno w stosunku do ogółu społeczeństwa, jak i w kontekście własnej rodziny. Wchodzimy tu na płaszczyznę intymnych relacji z samym sobą, wewnętrzny monolog, który trzeba tłumić nieraz przez dziesięciolecia. On rozsadza od środka, tłamsi pozytywną stronę codzienności, blokuje rozwój we wszystkich aspektach życia. Bohaterowie Grynberga są uwiezieni we własnym ciele, ich życie toczy się obok nich, wypełnia je dojmująca alienacja i odizolowanie. Istotne jest tu także, że mimo swojego cierpienia, przedstawione w lekturze opowieści, nie oskarżają w sposób bezpośredni zwyczajów przyjętych w społeczeństwie, nie są przedstawicielem prozy krzyczącej i domagającej się praw. Karty nowel nie wypełniają trupy, potępienie i wulgaryzmy. Mamy tu etyczne zestawienie własnych niedomagań, wynikających ze stosunku Polaków do Holokaustu, do przeszłości ale i współczesnej historii, niejednoznacznej tolerancji i zakorzenionych antysemickich postawach.

Grynber zbudował swoją książkę w sposób niezwykle skondensowany i przejmujący.  Język jest gęsty od emocji, a oszczędność słów dodatkowo wzmaga siłę ich rażenia. Smutek przeplata się z czarnym humorem, a ból z małymi radościami. Autor unika nadmiernej egzaltacji i patosu. Z premedytacją rezygnuje ze stylistycznego bogactwa i upiększeń. Nie odwołuje się do banalnych wzruszeń, hołduje zaś grze milczeniem tam, gdzie słowa nie mówią już za wiele. Dzięki temu, udaje mu się wyrazić to, czym jest rozedrgane życie leżące gdzieś między pokoleniami i okupacjami, ale także między czasem minionym i trudem określenia tego, czym jest teraźniejszość. 

„Rejwach” jest gorzką opowieścią o mozole trwania samemu ze sobą, o bycie skoncentrowanym na pustce i tajemnicy, o ukrywaniu własnego ja. To panoramiczna opowieść o relacjach polsko-żydowskich w okresie powojennym, o gettach, które nadal funkcjonują, nawet jeżeli czasem mają wymiar wyłącznie indywidualny. Na pewno warto poznać tę krótką książkę, aby lepiej rozpoznawać to, co nas otacza. Ta lektura nie uczy, nie wciska się w serce, nie odmienia nas. Pokazuje ukryty fragment rzeczywistości, który być może zapamiętamy i kiedyś spojrzymy na niego z innej perspektywy.


Ocena:

Recenzja "Przypadki inżyniera ludzkich dusz" Josef Skvorecki

Wydawca: Dowody na Istnienie

Liczba stron:
736


Oprawa: miękka


Premiera: 6 marca 2017 rok

Josef Škvorecký to czeski pisarz i tłumacz literatury. W młodości został zmuszony do przymusowej pracy w fabryce samolotów. Jest wielkim zwolennikiem jazzu (co przełożyło się na występy w zespole Red Music) oraz książek Raymonda Chandlera.  Po 1968 roku wyemigrował do Kanady, gdzie wraz z żoną założył czołowe wydawnictwo emigracyjne Sixty Eight Publishers, co przyczyniło się do utraty czeskiego obywatelstwa. To w Kanadzie napisze swoje dwa najbardziej rozpoznawalne dzieła, czyli „Batalion czołgów” i recenzowane „Przypadki inżyniera ludzkich dusz”.

Narratorem powieści jest Danny Smirzicki, znany z „Tchórzy”, i wspomnianego „Batalionu czołgów” czeski emigrant, alter ego samego pisarza (o czym świadczy zbieżność w zakresie wszystkich wymienionych powyżej detalów). Ten blisko 50-letni wykładowca literatury angielskiej na kanadyjskim uniwersytecie, wspomina swoje życie. Rozważa wraz ze studentami dzieła Poe’go, Hawthorne’a, Lovecraft’a, Conrad’a, Fitzgerald’a i innych, nadając im przy tym specyficzną, totalitarną interpretację. Doświadczony i zraniony hitleryzmem oraz stalinizmem, bez widocznych efektów stara się przedstawić swój punkt widzenia nowemu pokoleniu studentów. Swoje poglądy podpiera przykładami z własnego życia, co w najmniejszym stopniu nie przekonuje słuchaczy, zafascynowanych innymi sferami ludzkiego istnienia. 

„Przypadki inżyniera ludzkich dusz” są skomplikowaną relacją o sztuce życia bohatera wciąż szarpanego przez wydarzenia od niego niezależne. O dysharmonii między tym, kim chcielibyśmy być, a tym, kim czyni nas otoczenie i jego kontekstowość. Wspomnienia Dannego i jego znajomych bywają prawdziwie bolesne, ale także magicznie zabawne. Mnogość nieporozumień, czarnego humoru i typowo czeskiego spojrzenia na świat, wielokrotnie sprawiła, że śmiałem się jak dziecko łechtane piórkiem po nagiej nodze. To taka proza, która uspokaja i ujmuje, choć traktuje o tematach poważnych i okrutnych. Naznaczona nostalgią oraz tragizmem w gruncie rzeczy daje nadzieję i spełnienie. Jest barwną kroniką ludzkiej bliskości, starych znajomości i wydarzeń, które splatają losy przypadkowych sobie osób.

Siłą książki nie jest jednak wyłącznie fabuła, a przede wszystkim forma. Autor wprowadził narrację wielowymiarową, tworzącą swoisty korowód myślowy, kolaż literacki, umiarkowany chaos, z którego wyłania się intensywny i barwny obraz życia obywatela niewielkiego kraju położonego w Europie Wschodniej. Poszczególne elementy historii Dannego są jak rozrzucone przypadkowo na stole puzzle, które własnymi siłami czytelnik musi poukładać w jedną całość. To taka lektura, gdzie brak chronologii i wyraźnego kreślenia związków przyczynowo-skutkowych, sprawia, że mamy do czynienia bardziej ze zbiorem miniatur literackich, niż ze spójną całością. Inna sprawa, że każda z tych miniatur, stanowi osobliwe arcydzieło. Skvorecky pozwala sobie na swobodny tok wypowiedzi dzięki czemu otrzymujemy teksty stworzone przez strumienie świadomości, pełne lęku i samotności, ale także humoru i miłości.
 
Przystępując do lektury należy wiedzieć, że łatwo nie będzie. Bo chaotyczność to tylko jedno z utrudnień, które przygotował nam pisarz. Należy do niego dołożyć jeszcze rozmiary dzieła (prawie 800 stron), retrospektywną formułę opowieści, toczoną na kilku płaszczyznach czasowo-przestrzennych, wykłady o literaturze, które należałoby dobrze przemyśleć i odnieść do tła wydarzeń, a także zabawy lingwistyczne i stylistyczne (listy pisane z błędami ortograficznymi, spolszczenia angielskich słów np. „naczurly”, „najs muwi”, frazy prowadzone w języku obcym – angielskim i niemieckim, indywidualizację wypowiedzi). Jeśli do tego dodać całą gamę bohaterów, którzy często swoje miejsce w opowieści ujawniają dopiero po kilkuset stronach obecności, mamy cały obraz zagmatwania i nieoczywistości, z którymi przyjdzie nam spędzić tydzień czy dwa.

Książka Skvoreckego to wybitna intelektualna rozkosz, dla wszystkich, którzy lubią odnajdywać ukryte sensy w prozie. Jest to przy tym lektura dynamiczna, żywa i napisana z jajem. Wierzę, że jest to opus magnum czeskiej literatury. Relacja, która łączy filozofię Kundery, pikantność Haszka, liryzm Pavela i sielankowy komizm Hrabala. Jest tu wszystko to, za co kochamy czeską kulturę. A jednocześnie „Przypadki inżyniera ludzkich dusz” oddają specyfikę współczesnej historii sąsiedzkiego narodu, dzięki odwołaniom do okresu wojny, okupacji, Praskiej Wiosny i wreszcie emigracji. To książka wielu opowieści, ale jednej silnej miłości. Do kraju, do swoich korzeni i spuścizny przodków. Chciałoby się zwiedzać Czechy u boku kogoś takiego jak Josef Skvorecky. Wydobyłoby się z niego coś, czego nie znajdziemy w przewodnikach. Bo też autor opowiada o sobie w sposób emocjonalny i esencjonalny, a przy tym udowadnia, jak bogatą ma wyobraźnię i talent do dekonstruowania oczywistości i banalności naszych przyzwyczajeń. Czytajcie tę książkę, bo to dzieło w mojej opinii wybitne. Niecodzienne, indywidualne, kuriozalne, koślawe,  jedyne w swoim rodzaju.

Ocena:

Recenzja "Wzgórze psów" Jakub Żulczyk


Wydawca: Świat Książki

Liczba stron: 864


Oprawa: twarda


Premiera:
26 kwietnia 2017 r.


„Wzgórze psów” musiały powstać. Odnaleźć w tej książce możemy tak znaczącą liczbę analogii do życia twórcy, że trudno nie odnieść wrażenia, iż pisząc ją, dokonał swoistej spowiedzi z mrocznej strony własnej duszy. Bohaterem najnowszego dzieła Jakuba Żulczyka jest jego alter ego - trzydziestotrzyletni Mikołaj, absolwent prestiżowych studiów humanistycznych, cierpiący na kryzys twórczy pisarz jednej powieści, imający się mało ambitnych zajęć w celu reperowania domowego budżetu. Wraz z żoną Justyną stanowią modelowy przykład przedstawicieli pokolenia żyjącego od spłaty jednej raty kredytu do następnej. Utrata posady dziennikarki śledczej w jednym z ogólnopolskich dzienników, staje się asumptem do powrotu pary na łono małomiasteczkowego krajobrazu polskich Mazur.

Zybork jest w tej powieści symbolem zła, Conradowskim ‘jądrem ciemności’, miejscem urzędniczych przekrętów, zagadkowych porwań i gangsterskich porachunków. Tu wszystko może się zdarzyć, nawet wrzucenie koktajlu Mołotowa do pokoju dzieci. Pejzaż dnia codziennego wypełniają brud i tandeta, prostytuujące się nastolatki i skorzy to wszystkiego co negatywne dorośli, skorumpowani rządzący i obojętni księża. W tym zatęchłym od papierosowego dymu miejscu, pełnym odurzonych narkotykami mieszkańców, Mikołaj będzie musiał zmierzyć się z traumami z przeszłości, wyrzutami sumienia, niepodjętymi działaniami i niemożnością czynu.

Jakub Żulczyk doskonale oddał klimat zapadłej i zapomnianej przez świat pipidówki. Czuje prowincję, jej problemy, charakterystykę i ponury klimat. Nie sposób napisać wiarygodnie o miejscu tak odciętym od świata i o odcieniach nikczemności, jakie się tam czają, nie będąc choć przez chwilę częścią tej społeczności. Pisarz widzi wyraźny związek między surowością małomiasteczkowego klimatu, a pewną dzikością natury ludzkiej, która powoduje, że Zybork skrywa w sobie coś  niewytłumaczalnego dla osoby z zewnątrz. Żulczyk pisze niezwykle ekspresyjnie, trzyma czytelnika w emocjonalnym klinczu, nie pozwala stanąć na chwilę i złapać oddechu, serwuje coraz to mroczniejsze opowieści o tym, do czego jest zdolny człowiek wrzucony w odmęty tego miejsca. Wiarygodność przy tym buduje nie tylko na opisach obdrapanych sklepowych witryn, ale przede wszystkim w sposobie narracji. Z dbałością o rytmikę stylizuje język i wprowadza do niego specyficzny humor, oparty na mnogości wulgaryzmów i sarkazmie. Sportretowani we „Wzgórzu psów” mieszkańcy Zyborka to autentyczni przedstawiciele gatunku ludzkiego, do bólu prawdziwi. Gama osobowości i indywidualnych przywar jest tak duża, że można odnieść wrażenie, że każdy z nich miał kiedyś swój pierwowzór, że każdy uosabia jakąś część przeszłości autora. Żulczyk, opierając się na łańcuchach doświadczeń z własnego życia i doskonale rozumiejąc zbiór klasycznych motywów, przyciągających odbiorców do zaangażowania, tworzy namacalnie bolesne historie, w których bardzo łatwo się odnaleźć. Kreowanie bohaterów, z którymi czytelnik się łączy, kibicuje ich sukcesom lub porażkom  nie jest wcale takie proste, a autorowi „Świątyni” przychodzi to ze sporą lekkością.

„Wzgórze psów” to powieść o narastającej i szukającej ujścia społecznej zemście. Akcja dzieła lawiruje pomiędzy demokratyczną poprawnością, buntem, a brutalną przemocą. Bohaterowie błąkają się brudnymi ulicami miasteczka, pomiędzy walącymi się budynkami zamieszkanymi przez mrowie ludzi. W tym świecie, podłym i sterroryzowanym, trawionym przez nowotwór nawet przedmioty patrzą na człowieka wilkiem. To w tym miejscu okaże się, kto wyjdzie przed szereg i powie wreszcie NIE przemocy i środowisku. To tu okaże się, że w zapomnianej przez świat wspólnocie, prym będą wieść nie zasady demokracji, lecz siła i odwaga. Żulczyk będzie zadawał mrowie pytań – czy warto walczyć? Czy można uciec przed przeszłością? Czy otoczenie zmienia człowieka? Czy jest coś silniejszego niż układy? Zadba przy tym, aby odpowiedzi padło niewiele. Każdy musi sam rozliczyć się ze swoimi demonami.

Proza Żulczyka nie zachwyca językową maestrią, zresztą nie taki miała cel. Bliżej jej do beletrystyki naturalistycznej, stroniącej od stylistycznej finezji. Kluczową rolę odgrywa tu rytmika i cięty język, tak popularny w mniejszych społecznościach. Swojskość, naturalność, potoczystość, pozytywna łatwość odbioru to przywary książki, która stawia przede wszystkim na czytelniczą przyjemność, możliwość grania z bohaterami w jednej drużynie, a przez to, że przeniknięta jest uniwersalnością, staje się ciekawsza niż typowe eksperymentalne literackie gry. Dzięki temu „Wzgórze psów” doskonale sprawdzają się jako czuły barometr społecznych nastrojów. To też żywa i mroczna proza, która wciąga niczym narkotyk. Z jednej strony czyta się ją jak kryminał, ale w tle czai się coś niezdefiniowanego - pełna okropności gorzka analiza współczesności, naszej polskiej topornej mentalności. „Wzgórze psów” nie jest prozą artystyczną, z pewnością książka ma w sobie wiele elementów kultury masowej, stanowi dobry przykład literatury popularnej, pragnącej przemycić do treści coś więcej, niż tylko wyimaginowana intryga. Gdyby autor nieco skrócił swoje dzieło, aby czytelnik nie odbijał się od granic jego wyobraźni, a przez to także od powtórzeń, książka zyskałaby na wartości. Pomimo to, nowa powieść Żulczyka to rozrywka okraszona całą masą trafnych spostrzeżeń na nas samych, mroczna wizja współczesności, w którą warto się udać. Choć nie jest wolna od wad, a poziom wulgarności czasami zmrozić może nawet najbardziej wprawnego kryminalistę, jest to proza warta poznania.

Ocena:



Recenzja "Tożsamość" Milan Kundera


Wydawca: W.A.B.

Liczba stron: 144

Oprawa: miękka

Premiera: 06 maja 2015 r.

Milan Kundera jest mistrzem w komponowaniu małych historii rozpoczynających swój bieg od z pozoru błahych decyzji. Przykład tego schematu, wykorzystanego wcześniej chociażby w „Żarcie” stanowi także „Tożsamość”. Opowiada ona o losach Chantal i Jean-Marca, przeciętnego małżeństwa zamieszkującego Paryż. Ona ma bogatą przeszłość matrymonialną, gdy ją poznajemy jest już trzykrotnie rozwiedziona. On jest człowiekiem wiecznie niespełnionym. Ima się różnych zajęć, od studiów medycznych, przez pisanie artykułów, aż na instruktażu jazdy na nartach kończąc. Upływający na wspólnych wieczorach i wyjściach czas nie daje o sobie zapomnieć i pewnego dnia, starsza o cztery lata od partnera Chantal poczuje się mało atrakcyjna i stara. Zacznie przeszkadzać jej, że mężczyźni się za nią nie oglądają, że nawet jej własny facet traktuje ją jak mebel, który choć przydatny, z urokiem ma niewiele wspólnego. Próbując zmienić bieg myśli ukochanej, Jean-Marc wysyła do niej anonimowe listy miłosne, które onieśmielają adresatkę i wprowadzają na nowo iskrę świeżości w ich związek.

Przy wykorzystaniu tego prostego zabiegu, Kundera zaczyna swoją kunsztowną zabawę, nie tylko z bohaterami książki, ale także z czytelnikami. Ta na pierwszy rzut oka pełna romantyzmu i kruchości opowieść o życiu dwóch kochanków, zacznie meandrować w najmniej spodziewane rewiry. Dziecięca igraszka, której jedynym celem miało być danie przyjemności drugiej osobie, stanie się przyczyną stopniowego odkrywania własnych tożsamości, tych części siebie, które do tej pory bohaterowie skrywali przed sobą.

Autor opisuje chwile, w których radość miesza się z bezsilnością. Nie sposób nie zauważyć, że ta pełna pasji opowieść o związkowym zniewoleniu i definiowaniu własnej przestrzeni wolności jest jednocześnie historią osoby niezwykle egocentrycznej, wymieniającej swoich adoratorów jak szczoteczki do zębów. „Tożsamość” to opowieść o bardzo ludzkich źródłach wewnętrznego tragizmu, o rozpaczliwym buncie i potrzebie ciągłego udowadniania swojej wyjątkowości. To też relacja o tym, że nawet w pozornie ułożonym i przytulnym świecie, sami tworzymy powody do niezadowolenia, wplątując się tym samym w coraz gęstsze sieci niedorzecznej dwuznaczności.  Kundera tonie w półmrokach niedopowiedzeń, kreuje świat według nieoczekiwanego scenariusza, który dzięki niuansom przybiera taki, a nie inny kształt.

Niewątpliwym atutem powieści jest jej inteligentnie skonstruowana fabuła, osadzona na nieoczywistej intrydze, pełnej niepokoju i obsesyjności. Przewrotność książki udowadnia, że mamy do czynienia z dziełem wykraczającym daleko poza kolorowe, dynamiczne i błahe terytorium masowej rozrywki. Kundera będzie mówił do nas językiem prostym, ale pełnym mądrości, znajdzie wspólny mianownik z osobami samotnymi, ale też szczęśliwymi małżonkami. „Tożsamość” porusza w czytelniku ważne struny, nie boi się mówić o tych niewygodnych prawdach o nas samych, które wolelibyśmy ukryć gdzieś głęboko w sercu. Pokazuje kim naprawdę jesteśmy, czego szukamy i potrzebujemy. Daje nam także przykład,  jak bardzo jesteśmy różnorodni, do czego często wstydzimy się przyznać.

Autor swoją historię opowiada w sposób realistyczny, nie stroniący od taplania się w codziennym brudzie. Razem z nim będziemy poznawać nieczystości życia bohaterów, zastaniemy ich w niewygodnych sytuacjach i mało harmonijnych formach wyrażania przywiązania. Kundera daleki jest od romantyzmu, opowiada o tym wszystkim, co chowamy za drzwiami własnych pomieszczeń i robi to w sposób pozbawiony sztucznego uroku. Miłość cielesna nie będzie u niego boskim aktem wyznania wiary w swoją młodość, a raczej banalnym pociągiem ciała do ciała. Większość czasu spędzimy jednak z bohaterami na prozaicznych czynnościach – rozmowach przy winie, spacerach po mieście, przeglądaniu szaf z ubraniami. W te dialogi będą wplatane niezwykle interesujące myśli filozoficzne, na temat pracy zawodowej, konsumpcjonizmu czy przemijania.

„Tożsamość” burzy i zniekształca normalność Chantal i Jean-Marca. Zmienia kształt ich świata, każe na nowo odkrywać areał codziennego funkcjonowania. To książka pełna dynamiki i specyficznego nastroju, w który sami wchodzimy mimowolnie, rzadko jednak sobie to uświadamiając. Choć może nie jest tak uniwersalna jak wspomniany wcześniej „Żart”, tak głęboka jak „Nieznośna lekkość bytu”, tak tęskna jak „Niewiedza”, czy tak wielowymiarowa jak „Nieśmiertelność”, pozwala spojrzeć na własne ja z innej perspektywy. Stanowi doskonały asumpt do dialogu ze sobą i swoją drugą połową, do wspólnego odnajdywania światła w nieprzeniknionym mroku pospolitości.

Ocena: