Recenzja "Młody Ahmed" Jean-Pierre i Luc Dardenne

Reżyseria: Jean-Pierre i Luc Dardenne

Czas trwania: 1 godz. 24 min.

Kraj produkcji: Belgia, Francja


Premiera polska: 6 grudnia 2019 rok

Nie od dzisiaj wiadomo, że bracia Dardenne są ulubieńcami canneńskiego festiwalu. Główną nagrodę wygrywali tam w 1999 roku za „Rosettę” oraz w 2005 roku za „Dziecko”. Do tego dołożyli jeszcze Grand Prix festiwalu za „Chłopca na rowerze” w 2011, wyróżnienie za scenariusz do „Milczenia Lorny” w 2008 roku oraz nagrody dla aktorów (odpowiednio Émilie Dequenne za „Rosettę” oraz Olivier Gourmet za „Syna”). W maju bieżącego roku do swojej kolekcji dołożyli nagrodę za reżyserię „Młodego Ahmeda”. W tym wypadku jak najbardziej zasadnym wydaje się postawienie pytania o racjonalność tego wyróżnienia. O ile nominacjom „Rosetty”, „Milczenia Lorny” czy nawet „Dziecka” trudno się dziwić, o tyle wyróżnienie reżyserii najnowszego ich dzieła budzi coraz większy sprzeciw. 


Właściwie to nie mam wiele zarzutów do „Młodego Ahmeda”. Bracia Dardenne od lat proponują nam te same składniki, zmieniając tylko temat i otoczenie. Tym razem padło na religijny fanatyzm i nawoływanie restrykcyjnego islamskiego imama do poświęcania swojego zdrowia i życia w imię wyższych prawd. Głównym bohaterem jest Ahmend, samodzielny i nieco fajtłapowaty młody człowiek, który postanawia trzymać się ścisłej reguły Koranu. Nie podaje ręki kobietom, modli się zawsze o tych samych godzinach, pocałunek z koleżanką traktuje jako przejaw ataku na jego wiarę. Najtrudniej ma jednak jego nauczycielka języka arabskiego. To przeciw niej Ahmed zaczyna prowadzić swoją małą wojnę, która najpierw straszy i oczernia, a wreszcie przechodzi w stan ataku. 


Belgijscy reżyserzy wybrali temat modny, ważny, dyskusyjny. To kolejny przykład, jak o globalnych problemach można rozmawiać przy wykorzystaniu pojedynczych ludzi i ich szarej codzienności. W tych małych, pozornie niewiele znaczących nieporozumieniach, tkwi zdaniem twórców źródło siły potężnych sił decydujących o losach ludzkości. Bracia Dardenne nieodmiennie przypatrują się jednostkom zagubionym, słabym i bezbronnym, którzy prowadzeni przez wyspecjalizowane w swoim fachu osoby, stają się nośnikiem zła. W filmie nie są diagnozowane żadne przyczyny takiej sytuacji. Nie wiemy dlaczego Ahmed jest wycofany, nie poznajemy jego historii. Nie wnikamy też w jego psychikę. Nie jesteśmy nawet w stanie powiedzieć, czy winny całego zamieszania jest on, jego rodzina, otoczenie, czy może media. A może wszyscy po kolei, na co wskazywałyby szczątkowe informacje padające gdzieś między wierszami (kuzyn Ahmeda jest w jego oczach męczennikiem za wiarę, matka nie stroni od alkoholu, imponuje mu postać imama). Zamiast tych rozważań, otrzymujemy moralitet z wyraźnie zaznaczoną tezą i zawężoną perspektywą. 


Jean-Pierre i Luc nie silą się na innowacje także w warstwie technicznej. Po raz kolejny swoją konwencję budowania filmowej narracji opierają na spokojnym podążaniu za bohaterem. Kierują obiektyw na jego plecy i śledzą go krok za krokiem. Ważne w tej metodzie jest także umiejętne skonstruowanie drugiego tła, dbanie o detal i naturalizm wypowiadanych kwestii. Aktorzy grają tu mało ekspresyjnie, starają się maksymalnie oddać realność sceny, zatrzeć granicę między dramatyczną fabułą a paradokumentem. 


„Młody Ahmed” nie jest filmem złym. Nie jest też dziełem dobrym, a już tym bardziej obrazem, który zasługiwałby na wyróżnienie w Cannes. Bracia Dardenne wygodnie rozsiedli się w strefie swojego komfortu i nie zamierzają z niej wyjść. Od lat stosują te same techniki i rozwiązania fabularne, przez co ich kino traci świeżość i autentyczność. I nie chcę tu powiedzieć, że ta metoda się wyczerpała. Odnoszę wrażenie, że problemem nie jest ustawienie kamery czy podejmowana tematyka, tylko schematyczność, niepozostawiająca przestrzeni na jakiekolwiek innowacje czy dodatkowe emocje.  Najnowszy ich obraz może być dobrym przyczynkiem do debaty z młodszym widzem, poszukującym odpowiedzi na stosunkowo łatwe pytania. Dla osób znających czołowe dokonania belgijskiego duetu, „Młody Ahmed” jest w najlepszym wypadku powtórką z rozrywki.

Recenzja "Mersi filmol" Lambert Król

Wydawca: self-publishing

Liczba stron: 164

Oprawa: twarda

Premiera: 19 lipca 2019 r.

Niedawno o Polakach żyjących w Niemczech pisał Dariusz Muszer w swoim zbiorze „Człowiek z kowadłem”. Podobnego tematu, tylko tym razem odnoszącego się do życia w Szwajcarii, podjął się Lambert Król. Co ciekawe obaj autorzy jako medium wyrażenia wyobcowania na obczyźnie wybrali formę opowiadania. I w sumie na tym podobieństwa się kończą, bo o ile u Muszera historie były dopracowane i stanowiły zalążki większych całości, o tyle Król stawia na narrację urywaną i minimalistyczną.

Zastanawiający jest już sam tytuł zbioru. Mersi filmol zaczerpnięty jest ze sformułowania danke vielmals, czyli wielkie dzięki. Za co Lambert Król chce dziękować Szwajcarii? Bo pewnie nie za nadzieję i miłość, którą wyśpiewuje w swoim utworze „Wielkie Dzięki” Pielgrzym Życia. Może za zegarki, sery, banki i dostatek? Albo piękne górskie pejzaże? Nie, tak łatwo nie będzie. To nie pocztówka, tylko wycinek realnej rzeczywistości, obnażający wiele przywar zarówno Polaków, jak i Szwajcarów. Tytuł odczytać należy między wierszami książki.

Opowieści Lamberta Króla czuć życiem. Autor wieloma różnorodnymi ścieżkami wywodzi czytelnika poza schematy myślenia o Szwajcarii, unikając przy tym banału. Zagląda do wszystkich tych miejsc, które ociekają od dyskryminacji, brudu i bylejakości. Będzie więc zwięzła relacja o prowadzeniu dziecka do przedszkola i następstw niewywiązywania się z tego obowiązku. Nie zabraknie narracji o pokręconych realiach służby zdrowia, rynku nieruchomości, kontrolach na granicy, niewymienialności monet o niskich nominałach, drogich ubezpieczeniach na wszystko czy wędkowaniu. Humor pomiesza się z zagubieniem, a ludzka pycha z walką o równouprawnienie kobiet i mężczyzn. 

„Mersi filmol” to jednak nie tylko czysto reporterskie odwzorowanie obcej nam rzeczywistości. Każda opowieść ma swoją fabułę, w centrum której osadzony jest inny narrator – raz doświadczony pracownik szwajcarskiej korporacji, innym razem samotny ojciec, rodzina pragnąca oddać swoje dziecko do sali zabaw w Ikei czy wreszcie kobieta doświadczająca na własnej skórze siły internetowego hejtu. Każdy prezentuje nam swój obraz neutralnego kraju, a suma tych percepcji składa się na jedną mozaikową figurę miejsca, w którym Polakom żyć wcale nie jest łatwo. Różnica cywilizacyjna i ukierunkowanie społecznych pragnień sprawiają, że Polak w Szwajcarii nie jest rozumiany, a już tym bardziej rozumiany nie będzie po powrocie do kraju. Jest więc bytem odrębnym, ponadnarodowym, który nigdzie nie czuje się przeraźliwie obco, ale też nie ma swojego prawdziwego domu. Dobrze pokazuje to scena, w której bohater jednej z opowieści nie potrafi obsłużyć ekspresu do kawy. Wrócił do Polski, udał się do agencji zatrudnienia i tam właśnie spotyka technologiczną łamigłówkę. W Szwajcarii przecież stawia się na proste i praktyczne rozwiązania, a tu? Nikt poza Polakiem żyjącym w Polsce nie potrafi tego urządzenia obsłużyć. Kilka lat spędzonych poza granicą sprawia, że człowiek traci umiejętności zdobyte przez całe lata patriotycznej edukacji.

Chociaż szkice Lamberta Króla są przede wszystkim osobistą i bezpretensjonalną prozą podejmującą temat tożsamości narodowej, ich autor miejscami puszcza wodze fantazji i bada wytwory wyobraźni zbiorowej. W tych wykrzywionych, groteskowych urywkach pokazuje, jak wiele zależy od emocji, pragnień, dumy i uprzedzeń. W jednej z historii, jako narzędzia do krytyki szwajcarskiego kapitalizmu, Król wykorzystuje tajemniczą Postać w Płaszczu z Szarotkami. To ona naciska agentów ubezpieczeniowych, aby z jeszcze większą fantazją i skutecznością pełnili swoje zawodowe role. Magia wpleciona w korporacyjne ramy, obnaża system gospodarczy u samych postaw. Szefowie nie są tu ludźmi z krwi i kości, nie mają sumień. To źli czarodzieje, odziani w radosne ubrania. W innej abstrakcyjnej historii, za swoje dostanie się też zwyczajom żywieniowym. Wielka walka kartofla z wyrastającymi ze skóry pnączami, dzięki którym wysysa on siły życiowe ze swojej ofiary, oraz ludzkości wyposażonej w żółtka, białka i cebulę, zakończy się sukcesem tej ostatniej grupy. Bo przecież finalnie to właśnie człowiek, zgodnie ze swoim kodem kulturowym, będzie decydował o wykorzystaniu dostępnych mu przedmiotów. No chyba, że akurat ma pecha i zostaje wysłany w kosmos przez magiczną klawiaturę spełniającą wszystkie życzenia. Nawet te rzucane w przypływie złości.

Nie zabraknie w „Merci filmol” także tekstów wykorzystujących szwajcarskie legendy. Jest chociażby kukła, która uwodzi mężczyzn, albo krowa, której mleko daje dar mówienia wszystkimi dialektami. Wracanie do tych wszystkich dystopijnych, folklorystycznych, opartych na kanwie science-fiction opowieści jest fascynujące, momentami przygnębiające i chyba trochę zbyt symboliczne. Obecność ludzi w tych historiach wydaje się losową koniecznością odgrywaniem roli w dramacie o randze mitu. Ani przez chwilę nie ma mowy o świecie dostępnym bezpośrednio, to wszystko jawi mi się jako łuna wyobraźni, która bardzo ładnie wygląda na zdjęciu, ale niekoniecznie mam ochotę w nią rzeczywiście wejść. Problemem może być tu redakcja zbioru, który nie oddziela tego co niecodzienne, z opartymi na faktach historiami. Przeplatające się, krótkie formy fantastyczne i naturalistyczne, przytłaczają, dają efekt przesytu formy, nad treścią.

Mam jeszcze jeden zarzut do Króla. Już w jego debiucie czuć, że ma on niezwykłą łatwość pisania. Słowa się go trzymają, są formą, z której potrafi ulepić naprawdę piękne wzory. Gdy chce być zabawny, udaje mu się to. Z kolei gdy pragnie nas zaskoczyć, przecieramy oczy ze zdumienia. Mam jednak wrażenie, że swojego talentu nie wykorzystuje on w pełni. Jego zdania bywają osobliwe, ale właśnie, tylko bywają. Jako całość „Mersi filmol” nie stanowi tworu odrębnego językowo. To nadal są dość wyświechtane zdania i proste myśli, tylko z rzadka przetykane głębszymi przemyśleniami i zindywidualizowanym słownictwem. Wiem, że autora stać na więcej, na wykrzesanie z tych fraz chociażby tego, co całkiem niedawno udało się Pawłowi Sołtysowi w „Nieradości”. Bo książki, szczególnie miniatury literackie, powinny nam nie tylko opowiadać, ale też wiele przed nami ukrywać, przemilczeć, zachęcać nas do dopowiadania. Po to właśnie nie stosuje się puent. Tego mi w „Mersi filmol” zabrakło. Ale to naprawdę niewiele, biorąc pod uwagę status debiutanta, jak i świetną rozrywkę, którą książka zapewnia („Szwajcarzy, jeden z najbogatszych narodów świata, a na obiad wcinają coś, co jest mutacją mielonki, mortadeli i tablicy Mendelejewa”). Celny i wnikliwy portret Szwajcarii.

Recenzja "Mapa" Barbara Sadurska

Wydawca: Nisza

Liczba stron: 210

Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami

Premiera: październik 2019 r.

Są ciekawe powieści, skupiające się na wydarzeniach jednej doby. Są słynne dreszczowce, których akcja rozgrywa się w tydzień. Są piękne narracje, wpisujące się w roczny cykl życia natury. Są wielkie sagi, rozciągnięte na dwa pokolenia Jest też niepozorny zbiór opowiadań, którego misternie utkana nić zdarzeń, wiedzie czytelnika po przestrzeni kilkuset lat. 

Napisanie książki, silnie odwołującej się do czasów minionych, a często też zapomnianych, wymaga sporej dawki wiedzy i odwagi. Zacznijmy więc może od autorki. Przede wszystkim należy zaznaczyć, iż lektura debiutanckiej książki Barbary Sadurskiej, choć poruszane są tu tematy trudne, przynosi pewną dozę ukojenia – to zadziwiająco wyważony głos świadomej pisarki. Mówiąc świadomej, nie mam wcale na myśli dojrzałości czysto biograficznej. Chodzi mi o pewność posługiwania się sztuką słowa, która jest wypadkową różnorodnych doświadczeń – czytelniczych, pokoleniowych czy pisarskich (wszak autorka znana jest z wprawek w tworzeniu scenariuszy słuchowisk, filmowych i opowieści dla dzieci). Niedopowiedzenia, specyficzna metaforyka, modyfikacje frazeologiczne, konstytuują właściwy dla tych tekstów niepodrabialny styl i kreują głębię znaczeń.

W „Mapie”  autorka przygląda się ludzkiej kondycji, biorąc na warsztat zwykła-niezwykłą codzienność z jej całym znojem, samotnością i nadzieją. To literatura dotykająca kwestii ostatecznych, które wybrzmiewają tu w zupełnie niewymuszony i organiczny sposób. Jednym z ważniejszych czynników istnienia jest czas i jego dynamiczny upływ. Różnorodne płaszczyzny temporalne – retrospekcje przeszłości, lęki dotyczące nieuniknionej wizji przyszłości, efemeryczność teraźniejszości. Wszystko to sprowadzone jest przede wszystkim do pamięci przedmiotów (map). Formułując odmienne znaczenia rzeczy dla poszczególnych bohaterów, autorka nawarstwia wywoływane przez artefakt emocje, nadając im niemal magiczny charakter. Mapa, jak i inne przedmioty nie giną przy tym przygniecione warstwą wspomnień, ale pozwalają zrozumieć, są jak katalizatory nowych wyzwań i pragnień. Dla jednych będą obiektem westchnień, dla innych zwykłą spuścizną po przodku, jeszcze inni dostrzegą w nich obraz piekła. 

W tym wyciszonym świecie, jaki roztaczają przed nami kolejne opowiadania, sporo jest tęsknoty i bólu, przede wszystkim tego wywoływanego brakiem. Sporo w nim także zmian, ruchu, gwaru, podchodów, z których jedynie na chwilę udaje się wydobyć istotny element, jakąś uniwersalną prawdę egzystencji, próbę identyfikacji tożsamości, a i ona, mimo pojemności naszej pamięci, lada moment zapada w mrok, w kolejną bliźniaczą historię, dziejącą się w innym miejscu i czasie. Autorka sama daje nam sugestię, że jej zbiór nie jest narzędziem dającym rozwiązania - „Czułem, że jestem tak blisko odkrycia prawdy, a jednocześnie coś mnie wstrzymywało. Myślałem, że za chwilę zwariuję. Krążyłem, krążyłem po tym mieści jak ptak w wolierze albo pies na uwięzi. Krążyłem i nie mogłem trafić”. To raczej proza pełna wątpliwości, szlaków interpretacyjnych i niedokończonych zdań, które każdy powinien dopowiedzieć na swój własny sposób.

Język Sadurskiej jest funkcjonalny nie tylko w sposobie snucia kolejnych opowieści, lecz również w oddawaniu niezwykłości kreowanego świata. Autorka wykracza poza oczywistą polszczyznę i utarte stylistycznie szlaki. Swoje słowa, i szerzej – historie, łączy w sposób zaskakujący, na pozór nieprzystawalny, po to, by jak najtrafniej oddać to, co tak trudno wyrażalne. W następstwie tego czytelnik skupia się nie tylko na fabule, ale także na czerpaniu przyjemności z obcowania z pięknem poetyckiej polszczyzny. Liczne symbole, aforyzmy i porównania urozmaicają narrację tekstów, wzbogacają ich przesłanie, dają szansę czytelnikowi na refleksję podczas lektury i na lepsze zrozumienie utworu.

Senna, epizodyczna narracja, nieruchome kadry skomponowane z drobiazgowością godną dawnych mistrzów malarstwa (nie bez przyczyny pojawia się tu postać Rembrandta), a także niezwykłe obrazowe efekty sprawiają, że książkę Sadurskiej nie tyle się czyta, ile się ją odczuwa. „Mapa” pełna jest redukcji, po której następują rozbłyski. To one wydobywają z kurzu i zamkniętych szaf zapomniane obiekty czy ogniskują uwagę odbiorcy na określonej postaci. Przede wszystkim stają się źródłem metafizycznego doświadczenia, które wciąż się wymyka i rozprasza. Nie daje się linearnie odwzorować, łamie czasową płynność. Raz się pojawia, by za chwile zniknąć i ujawnić się w kolejnej niedokończonej historii. Co ważne, ten postmodernistyczny warsztat nie jest tu tylko strategią literacką, ale przede wszystkim formą wyrażania zagubienia między światami, które nigdy nie dają się sprowadzić do jednej prawdy i oczywistego zamknięcia.

Recenzja "Cieplarnia" Brian Aldiss

Wydawca: Rebis

Liczba stron: 312

Tłumaczenie: Marek Marszał

Oprawa: całopapierowa

Premiera: 22 października 2019 r

W cztery lata po wydaniu „Non stop”, Brian Aldiss napisał „Cieplarnię”. Obie książki przypadają na początkowy okres kariery literackiej Brytyjczyka, stąd też można w nich dostrzec wiele podobieństw. W obu obserwujemy małe grupy ludzi, które wędrują po obcym i nieznanym świecie. W pewnym momencie naszym oczom ukazuje się też główny bohater, którego losy zaczną płynąć szybciej, niż rozpędzone Pendolino. Zbieżność powieści wynika też ze zbliżonego rozłożenia nacisków - dużo tu o nowym porządku świata, rządzących nim prawach, dzikich istotach. Nie zabraknie w „Cieplarni” dziwnych nazw, zwrotów akcji oraz specyficznej niepewności, utrzymującej napięcie do ostatnich stron. Nad wszystkim unosić się będzie inteligentne i filozoficzne rozważanie o kondycji człowieka, a patrząc na temat jeszcze szerzej – o wpływie naszych słabości na los przyszłych pokoleń.

„Cieplarnia” to złożona z pięciu opowiadań historia z dalekiej przyszłości. W wyniku starzenia się Słońca, Ziemia przestała wykonywać ruch obrotowy, a co za tym idzie, została podzielona na dwie części – nocną i dzienną. W tym świecie nie ma już zwierząt w tej postaci, którą dobrze znamy. Ewolucja pozwoliła przetrwać tylko najwytrwalszym, stąd głównym beneficjentem ciągłego naświetlania słonecznego są rośliny, z ich królem, gigantycznym figowcem na czele. Planetę porastają dzikie puszcze, w których żyją nieliczne, skarlałe grupy ludzi. Człowiek u Aldissa zupełnie nie pamięta swojej przeszłości i dokonań. Nie wie czym są biblioteki, sztuczna inteligencja, broń masowego rażenia czy lekarstwa. W swoim rozwoju cofa się do etapu prehistorycznego, gdzie jedynym celem życia było przetrwanie.

Ludzie boją się funkcjonować w takim świecie. Jest on dla nich opuszczony, złowieszczy i drapieżny. Rośliny nie są już tylko pięknie wyglądającym tłem, ale gotowym do walki, morderczym organizmem. Nie może więc dziwić, że grupa dzielnych bohaterów stale się zmniejsza. Jak w rasowym horrorze. Ale przecież nie o uśmiercaniu pojedynczych istnień jest to książka. Gdy już dobrze poznamy realia, Aldiss idąc swoim utartym schematem, wyeksponuje nam na pierwszy plan Grena – człowieka cennego, bo rozpłodowego. Nic jednak ta jego wyjątkowa w tym świecie cecha nie pomoże, gdy przyjdzie podjąć decyzję o jego oddelegowaniu poza obręb grupy. Za swoją wyjątkową buntowniczość zostanie skazany na banicję, która skończy się dość nieoczywistym związkiem z pewnym myślącym grzybem. 

Widać że autor lubi groteskę i ciężki humor (czasami miałem skojarzenia z Kurtem Vonnegutem). Nie boi się wchodzenia na grunt psychodeli. Przede wszystkim jednak, Aldiss był wielkim myślicielem i wizjonerem. Może nawet większym niż pisarzem. Powstała w 1962 roku „Cieplarnia”, poza wątkiem przygodowym, jest przecież bardzo udaną rozprawą o losach ludzkości. Mimo że współcześni mu ludzie, bardziej interesowali się kosmicznym obliczem Zimnej Wojny, brytyjski pisarz już wtedy myślał o tym, jak będzie wyglądał świat po globalnym ociepleniu. Nie daje nam przy tym powodów do optymizmu. W starciu z nieubłaganym ciepłem, to rośliny wyprą człowieka. Nam pozostanie cofnięcie się do pierwotnych instynktów. 

„Cieplarnia” nie jest książką doskonałą. Za dużo tu niewiele wnoszących dopowiedzeń, gubienia wątków, zabaw słownych czy braku logiki. Ale taki już ten styl Aldissa jest. Raz nieco toporny, innym razem płynny i hipnotyzujący. W jego książkach najważniejsza jest właśnie wizja oraz umiejętność konstrukcji niespotykanych nigdzie indziej światów. To dzięki tym dwu cechom jego książki przetrwały próbę czasu i nadal, całkowicie słusznie, są wznawiane. Dzięki nim, ja podczas lektury znowu zacząłem myśleć nie tylko o tym, dokąd zmierzamy, ale też o tym, skąd ten człowiek to wszystko wiedział. A może nie wiedział, tylko po prostu to czuł? Jeśli jakaś lektura sprawiła, że boję się sięgać myślami w przyszłość, jest to właśnie „Cieplarnia”. Przygnębiająca wizja ludzkości pożartej przez siły wyższe. Bolesna o tyle, że w sumie całkiem realna.

Recenzja "Rzeka" Emir Baigazin

Reżyseria: Emir Baigazin

Czas trwania: 1 godz. 48 min.

Kraj produkcji: Kazachstan


Premiera polska: 18 października 2019 rok
Filmowy Kazachstan, mimo starań lokalnych twórców, póki co nadal kojarzy się głównie z postacią Borata. Tę popularną tendencją starają się zmienić dwaj reżyserzy:  Sergei Dvortsevoy oraz Emir Baigazin. Choć ten drugi nie jest tak rozpoznawalny, jak autor „Tulpana” (nominowany w zeszłym roku do Złotej Palmy za film „Ajka”), już obecnie może pochwalić się, że ze swoimi dziełami odwiedził festiwale w Wenecji i Berlinie. Jego najnowszy film, zwieńczenie trylogii Aslana – „Rzeka” wygrał nawet prestiżowy konkurs „Horyzonty”. 

W „Rzece” reżyser splata ze sobą wiele wątków. Akcja dzieje się na zapomnianym przez świat pustkowiu. To nie jest kraina przyjazna życiu. Na tym stepie silnie czuć siłę natury i przyrodniczego żywiołu. Jedynymi śladami człowieczeństwa pozostaje małe gospodarstwo zamieszkane przez małżeństwo z piątką synów. Najstarszemu z nich, 13-letniemu Aslanowi (Zhalgas Klanov), ich surowy ojciec (Kuandyk Kystykbayev) powierza nadzór nad resztą rodzeństwa w pracach rolniczych, w tym nad ciężkimi zadaniami związanymi z opieką nad zwierzętami i wytwarzaniem cegieł z błota. Ich stodoła jawi się w tym kontekście jako więzienie, z którego młodym bohaterom nie jest łatwo się wyswobodzić. W nielicznych wolnych chwilach, bracia angażują się w rozgrywki piłki nożnej, ćwiczą łucznictwo przy użyciu domowych łuków i strzał lub wczuwają się w rolę żołnierzy wyposażonych w zabawkowe pistolety wykonane z patyków. Gdy jednak nadejdzie taka chwila, że ich ojciec dostrzeże niesubordynację, bezwzględnie wychłosta bliźniaków Yerlana i Tourlana (Zhasulan i Ruslan Userbayev), upominając przy tym Aslana za to, że jego sympatia i miękkie serce naruszają autorytet przywódcy. Sposób eksponowania przemocy ma tu swoje fabularne uzasadnienie. Baigazin nie chce epatować brutalnością, woli skupić się na nerwowym spojrzeniu Aslana oraz rozmytą, niepokojącą perspektywą najmłodszego z dzieci. Dzięki temu wdziera się w psychikę młodych bohaterów, buduje atmosferę osaczenia i permanentnego lęku. 

Baigazin buduje swój świat posługując się symboliką. Tym najbardziej oczywistym odwołaniem, jest tytułowa „Rzeka” – miejsce postrzegane jako świątynia zarówno pożądania, jak i strachu. Gdy Aslan przedstawia swoim braciom chłodne odmęty wody, staje się ona dla nich regularną idylliczną ucieczką. Pływają pod prąd lub pozwalają się nieść jej sile, siedzą w milczeniu na brzegach lub opalają się na okolicznych skałach. Woda obmywa ich codzienność z bezwzględności starotestamentowego ojca, przynajmniej do pewnego czasu. Metaforyczna jest też postać kuzyna, który ostatecznie zaburzy ład i spokój miejsca. Bo „Rzeka” nie jest tylko i wyłącznie portretem dzieciństwa upływającego pod duszpasterskim rygorem. Gdy w spokoju i kontemplacji obserwujemy kolejny dzień orki, znikąd pojawia się jeździec – wyposażony w hoverboard i tablet kuzyn. Kontrast przyodzianych w łachmany członków rodzeństwa oraz pochodzącego z miasta, modnie odzianego, długowłosego Kanata jest początkowo wstrząsający i przywodzi na myśl pojawienie się samolotu w finale słynnego „Szymona Pustelnika”. Przywieziona technologia z miejsca burzy harmonię i zakłóca harmonogram codziennych czynności. Młodzi bohaterowie dowiadują się nowych informacji o światowych konfliktach, zbrodniach i niepokojących wydarzeniach. Z pruderyjną fascynacją obserwują toczące się na ich oczach rozgrywki. Odkrywają też pornografię, otwierającą ich oczy na pojęcie seksualności. Niedostępny do tej pory dla nich świat otwiera się przed nimi w pełnej krasie. Kanat, podobnie jak tajemniczy przybysz z „Teorematu” Pasoliniego jawi się tu raczej jako fałszywy prorok, niż niosący Dobrą Nowinę Mesjasz. A to tylko najbardziej oczywiste skojarzenia, które każdy może poszerzać zgodnie z posiadanych kontekstem kulturowym.

Styl Baigazina jest natychmiast rozpoznawalny - każde ujęcie kamery, sportretowany kadr, jest kompozycyjnym cudem. Jego obrazy promienieją egzotyką, oddychają, niezależnie od tego, czy są nimi zamknięte wnętrza, rustykalne konstrukcje, czy rozległe, otwarte przestrzenie. Ruch kamery jest minimalny, muzyka została zredukowana do naturalnych dźwięków oraz dwóch eterycznych utworów chóralnych, pojawiających się w kluczowych dla interpretacji dzieła momentach. Film wkomponowuje się w rytm natury, stawia na stonowaną kolorystykę i umiar, co jeszcze bardziej podkreśla aurę ludowej przypowieści.

„Rzeka” to jeden z piękniejszych filmów, jakie dane mi było oglądać w ostatnim czasie. Wielowymiarowa produkcja, uniwersalna, silnie odwołująca się do poetyki Theo Angelopoulosa, mająca liczne tropy interpretacyjne i stawiająca morze pytań, w tym te o zderzenie natury z cywilizacją XXI wieku. Piękny rodzinny dramat, który na bazie młodzieńczych konfliktów subtelnie wkracza w świat filozofii, wielkiej polityki, globalizacji, religii. Dzieło kompletne, mimo że otwarte na kolejne analizy. Prawdziwa perła!

Recenzja "Letnie przesilenie" Svetislav Basara

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 240

Tłumaczenie: Danuta Cirlić-Straszyńska

Oprawa: twarda

Premiera: 29 lipca 2019 r.

Svetislav Basara do tej pory nie był tłumaczony na język polski. Sytuacja jest niezrozumiała z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze dorobek serbskiego pisarza jest bardzo imponujący – wydał już blisko 50 książek różnego typu: zbiorów opowiadań, powieści, listów i esejów, a co najmniej kilkanaście z nich było tłumaczone na inne języki, w tym pięć na język angielski. Szczególną uwagą cieszyły się „Fama o biciklistima” z 1987 roku oraz dwie trylogie: „Ukleta Zemla” (1995), „Looney Tunes” (1997), „Sveta Mast” (1998), w której wykreował swój własny, zaklęty kraj – Etrascje, a także „Mein Kampf” (2011), Dugovečnos (2012), Gnusoba (2013), gdzie uwagę czytelników zwrócił szczególnie pierwszy tytuł, zaczerpnięty wprost od Hitlera. O ile jednak książka niedoszłego niemieckiego malarza była kiczowata, niejasna i faszystowska, o tyle dzieło Basary to według belgradzkiego recenzenta ‘walka o sens istnienia’. Drugim powodem niejasności małej popularności pisarza w Polsce jest jego status w kraju ojczystym. Czytelnicy cenią sobie pisarzy idących pod prąd, nie stroniących od tematów kontrowersyjnych i mówiących wprost co im na duszy leży. W tej kategorii Basara w Serbii nie ma sobie równych. Dość powiedzieć, że w jego najnowszej książce „Atlas pseudomitologije” przedstawia postać Vuka Karadzićia (wielkiego serbskiego myśliciela i pisarza żyjącego w XIX wieku) jako człowieka wyposażonego w biust kobiecy (wizerunek na okładce książki). Na kartach innych jego dzieł pojawiają się też inne ikony serbskiej kultury i polityki, m. in. Vojslav Koštunica, Josip Broz Tito, Dobrica Ćosić , Ivo Andrić czy David Albahari, a o każdym Basara ma do powiedzenia bardzo dużo (raz pozytywnie, innym razem negatywnie, każdorazowo z erudycją i kontrowersją). Wydał też dwa tomy listów z cenionym u nas Milijenko Jergovićiem,

„Letnie przesilenie” to zbiór 25 opowiadań, zaczerpniętych z różnych książek autora: „Opowiadania w zaniku” (1982), „Fenomeny” (1989), „Pisma polityczne” (1993), „Ból fantomowy” (2005), „Zabłąkany w samie” (2008). Odmienna jest poruszana tematyka, ale też, jak to zazwyczaj uwidacznia się w zbiorach przekrojowych, czytelnicy mogą obserwować stopniowy rozwój rzemiosła i myśli literata. Początek książki to przede wszystkim narracje ogniskujące się wokół tematu tworzenia. Pisanie opowiadań i wiążąca się z tym niemoc, od zawsze stanowiły jeden z ważniejszych tematów Basary. Przy okazji opisuje też różnego rodzaju dyskusyjne czynności towarzyszące jego życiu w okowach słów: myśli samobójcze, narkotyki, alkohol, pożądanie. Pojawiają się kpiny, uwypuklające bezsensowne trwanie bez celu, jak chociażby w opowiadaniu „Werbalny transcendentalny autoportret na piątą mistyczną ścianę w pokoju Mariny Svabić” (cudowny tytuł). 

Im dalej brniemy w głąb książki, tym więcej opowieści dotyka polityki. W „OK KP”  pisarz snuje surrealistyczny opis monumentalnej siedziby Komitetu Okręgowego Partii Komunistycznej, z projektem więzienia dla sześciu milionów ludzi. W „Zwierzeniu. (Prawda o Nagiej Wyspie)” dotyka w dość nietypowy sposób kwestii życia w titowskim Gułagu. Jedno z ważniejszych opowiadań zbioru („Zabłąkany w samie”) to z kolei iście filozoficzne rozważania na temat sensu istnienia, samotności i obłudy współczesnego świata. Warto wyróżnić jeszcze dwa opowiadania: „Guzijan, król Żarkova i Żeleznika” oraz „Ostatnie dni i śmierć Ivo Andricia”. To w nich pojawiają się postaci sławnych serbskich artystów: Ivo Andricia, Miroslava Krleža, Miloša Crnjanskiego, Gustava Krkleca, Oskara Davičo, Milorada Pavića, Miodraga Bulatovića, Danilo Kiša czy Davida Albahariego. Basara pisze między innymi o społecznej zachłanności, jaka u progu śmierci Andricia, przetoczyła się przez kraj. O tym ile osób chciało finansowo skorzystać z przyznanego mu Nobla. Na końcu zbioru zawarto humorystyczny tryptyk o upadku człowieczeństwa w lokalnym, samolotowo-benzynowym wydaniu.

Nie będę ukrywał, że „Letnie przesilenie” cenię sobie wyrywkowo. Tak jak „Zabłąkanego w samie”, „Naukę” i „Ostatnie dni i śmierć Ivo Andricia” lubię za ich rzeczowość i autentyczność, tak już „Fatalna domówka”, „Ogólniki” czy „Mojra” zupełnie nie zapadły mi w pamięć. W ocenie zbioru nie pomaga też moja awersja to tematyki politycznej, szczególnie tej, na której z powodu odmiennych kontekstów kulturowych znam się mało. Mam też wrażenie, że Basara uparł się na krytykę. A to zgani rzecznika publicznego, a to dopiecze społeczeństwu Zachodniemu, zaraz ciśnie piorunami na błędną interpretację faktów historycznych lub zbeszta mieszkańców miasta, za to że się wywyższają, a mieszkańców wsi, za to że niewiele z rzeczywistości rozumieją. To taka proza, która przy wykorzystaniu krzywego zwierciadła przedstawia bolączki codzienności. Robi to jednak momentami zbyt nachalnie, zamiast wpleść to w jakąś interesującą narracje, krzyczy metaforami. Odnoszę wrażenie, że świat Basary jest do szpiku przesiąknięty negatywną interpretacją otoczenia. Ostatecznie z inteligentnego i przemyślanego materiału, powstaje zbiór bardzo emocjonalnych tekstów, o których w większości dość szybko zapomnę.   

Recenzja "Wysoka dziewczyna" Kantemir Bałagov

Reżyseria: Kantemir Bałagov 

Czas trwania: 2 godz. 10 min.

Kraj produkcji: Rosja


Premiera polska: 11 października 2019 rok

Gdy w 2009 roku Xavier Dolan ze swoim reżyserskim debiutem "Zabiłem moją matkę" wylądował w Cannes, mówiło się o nim nieśmiało, jako o dużym potencjale na gwiazdę. Ten potencjał już w pełnej krasie potwierdził swoją kolejną produkcją Wyśnione miłości, a od "Na zawsze Laurence", czyli od 2012 roku, nazywany jest ‘złotym dzieckiem kina’. Dziś, dokładnie w dziesięć lat po premierze jego debiutu, ustalona została polska premiera jego najnowszego dzieła, które pokazywane było w konkursie głównym canneńskiego festiwalu. Zanim jednak do niej dojdzie, do kin wejdzie film o zupełnie innej specyfice i atmosferze, który z dziełami Dolana łączy niejako postać reżysera. Kantemir Bałagov, 27-letni twórca z Rosji, zadebiutował trzy lata temu filmem „Bliskość” i już wtedy zebrał nie tylko świetne recenzje, ale także wygrał jedną z ważniejszych sekcji w Cannes – „Un Certain Regard”. Jego najnowsza „Wysoka dziewczyna” powtórzyła sukces poprzedniego dzieła, a co więcej została wytypowana jako rosyjski kandydat do Oscara, co przecież nie jest oczywistością – zostawiła w pokonanym polu między innymi świetne produkcje Kirilla Serebrennikova, Alexeia Fedorchenko, Alexeia Germana czy Borisa Akopova.

Wydawać by się mogło, że Kantemir Bałagov podjął się zadania niewykonalnego, a już z pewnością karkołomnego. Wyobraźcie sobie 27-letniego młokosa, który postanawia nakręcić film o powojennej traumie, o kobietach i macierzyństwie. Do tego przenosi się w czasie do Leningradu z 1945 roku. Jakby tego było mało, swoje dzieło opiera na książce Noblistki – Swietłany Aleksijewicz. Trudno o bardziej pokręcony zestaw dla młodego mężczyzny, prawda? A jednak Bałagov wychodzi z tego obronną ręką i co więcej, kręci kino jednocześnie subtelne, brutalne i autentyczne, przy okazji zostawiając w tyle większość dzieł, które kiedykolwiek wyszły spod ręki Dolana. Tak, nie boję się tego powiedzieć, Bałagov to kandydat na wielkiego reżysera.

Zanim jednak twórca przejdzie do historii, warto zapoznać się z "Wysoką dziewczyną". Przede wszystkim trudno powiedzieć, czy film zachwyca bardziej w warstwie fabularnej, czy technicznej. Chociaż może słowo ‘zachwycać’ nie jest najtrafniejsze. Może lepiej powiedzieć, że ujmuje albo porusza. Bałagov snuje w nim historię dwóch przyjaciółek Mashy (w tej roli Vasilisa Perelygina)  i Ily (Viktoria Miroshnichenko). Obie borykają się z istotnymi dla ich funkcjonowania deficytami. Masha dopiero wróciła z frontu, gdzie została dotkliwie okaleczona i utraciła płodność. Ilya, nazywana Tyczką lub Żyrafą ze względu na swój wzrost, musi radzić sobie ze społecznym ostracyzmem i niezrozumieniem. Co więcej jej życie przepełnione jest momentami ‘zawieszenia’, do których wszyscy już przywykli, ale nikt tak naprawdę w pełni ich nie zaakceptował. "Wysoka dziewczyna" to zapis walki obu pań ze swoimi traumami i skrywanymi lękami. Próba poszukiwania bezpiecznej przystani w nowym skomplikowanym otoczeniu. Także wyraz chęci odnalezienia ładu, spokoju i równowagi psychicznej po doświadczanych traumach.

Rosyjski reżyser swoją narrację snuje bardzo powoli. Kolejne kadry rozciąga w czasie do granicy bliskiej dziełom slow ciemna. Dba przy tym o harmonię historii – po momentach szczególnie trudnych, zmienia perspektywę na zakład pracy i szarą codzienność. W ten sposób zachowuje spójność obrazu. Wysoka dziewczyna odchodzi od kina emocjonalnego, na rzecz minimalizmu w gestach i mimice, trochę jak we wczesnych dziełach Hanekego. Poziom cierpienia oraz zagubienia także może kojarzyć się z "Siódmym kontynentem", czy "71 fragmentów", i podobnie jak w austriackich produkcjach, tu także wiele trzeba dopowiedzieć sobie samemu.

Atmosferę labilności i duszności podkreślają bliskie kadry. Akcja zamknięta została głównie w ciasnych, sterylnych pomieszczeniach, autach lub przy tramwajach. Każdy przedmiot, rekwizyt, pojazd drugiego tła ma tu swoje logiczne uzasadnienie. W filmie Bałagova zwraca uwagę kolorystyka poszczególnych scen, jakby żywo zaczerpnięta z obrazów Rembrandta. W momentach, które mają podkreślić jakieś uczucia lub uwypuklić skomplikowane relacje bohaterów barwy są nasycone. Z drugiej strony, gdy do głosu dochodzi smutek, codzienność i depresyjność sytuacja się odwraca – na wierzch wychodzi szarość i bylejakość dawnych lat. W tym sensie dzieło Bałagova może kojarzyć się z jednej strony z dziełami Jeuneta, z drugiej z naszym rodzimym Krótkim filmem o zabijaniu.

Z pewnością "Wysoka dziewczyna" to film bardzo poważny, trudny, pozbawiony małych radości. To taki obraz, który poraża smutkiem, zagubieniem i refrenicznością wciąż popełnianych błędów.  Już na początku dzieła mamy też przykład doskonałej, symbolicznej sceny. Jednego z tych ujęć, które zapamiętam do końca życia. Gdzieś w niedużym pomieszczeniu grupa wojennych weteranów zachęca małego Paszkę do udawania psa. Ten w przypływie szczęścia działa zgodnie z instrukcjami, a wtórują mu oklaski i okrzyki aplauzu. W pewnym momencie jedna z postaci zadaje pytanie, skąd chłopiec zna dźwięki czworonoga, przecież wszystkie psy zostały zabite podczas wojny. Właśnie ta sekwencja, jak żadna inna w filmie pokazuje zasadniczy zamysł twórcy. W naszym niewdzięcznym świecie jest miejsce wyłącznie na krótkotrwałą iluzję szczęścia, która szybko zostaje miażdżona bezwzględnością rzeczywistości. Pytanie jak w tym wszystkim wytrzymać? Jak poradzić sobie z wszechogarniającym egoizmem i złem? Na to niestety nie ma recepty, chociaż na końcu zostaje wysłany odbiorcy mały promyczek nadziei.

Recenzja "Człowiek z kowadłem" Dawid Muszer


Wydawca: FORMA

Liczba stron: 214

Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami

Premiera: sierpień 2019 r

Odnoszę wrażenie, że Dariusz Muszer w swoim „Człowieku z kowadłem” nie dokumentuje, a eksperymentuje. Jego krótkie teksty są pewnego rodzaju myślowym doświadczeniem służącym do badania granic ludzkich możliwości, które bezpieczniej jest rozważać w wyobraźni, niż rzeczywistości. Szczególnie jeśli za temat przewodni wybiera się samotność i zagubienie. Co istotne, w kompozycji Muszera, zwraca uwagę położenie nacisku nie na skutki podejmowanych działań, a na intencje i powody. Niesie to za sobą tę implikację, że zamiast skupiać się na wyżynach ludzkich przeżyć, autor świadomie wybiera głębiny. Zamiast akcji mamy więc psychoanalizę.

Opowiadania zebrane w „Człowieku z kowadłem” można by nazwać klasycznymi w tym sensie, że stanowią one doskonałe fundamenty dłuższych historii. Nie są przykłady tak modnych obecnie miniatur literackich (z powodzeniem uprawianych chociażby przez Pawła Sołtysa czy Maćka Bielawskiego). Muszer stawia na sprawdzone rozwiązanie strukturalne, w których wyraźnie zarysowuje narratorów, przebieg akcji oraz zawsze mocną puentę. Wszelki eksperyment odbywa się tu w ramie fabularnej lub językowej.

Trzeba przyznać, że autor „Baśni norweskich” potrafi zaskoczyć. Mroczne historie, mocno osadzone w stylistyce Edgara Allana Poe, przeplata opowieściami o taksówkarzu, jakby żywcem wyciętym z „Nocy na Ziemi” Jarmuscha, by za chwile napisać stenogram z rozmowy telefonicznej dwóch mężczyzn lub kosmiczną narrację przywołującą w pamięci dokonania Stanisława Lema (z Różewiczem w roli głównej). A to przecież nie koniec niespodzianek i zabawy. Różne motywy, postaci, sytuacje powracają w tym zbiorze jak bumerang. Na chwilę o nich zapominamy, przenosimy się w czasie i przestrzeni do innych miejsc, by za moment znowu znaleźć się w tym samym samochodzie. Intertekstualne odwołania mają więc formę zarówno między-, jak i wewnątrztekstową. Nie chcę przez to powiedzieć, że pisarstwo proponowane przez Muszera jest wtórne, czy to wobec konwencji literatury grozy sprzed wieku, czy względem dokonań science fiction lat pięćdziesiątych, czy wreszcie współczesnej popkultury. Autor wyznacza jakość, której mimo wszystko brakuje w polskiej literaturze. Nie unika jednak zasadniczego zarzutu - pisząc fikcję, nie zadaje sobie trudu wyjrzenia poza lokalny horyzont. 

Kwintesencją opowiadań Muszera jest doświadczenie – jeśli nie samego bólu egzystencjalnego, to przynajmniej męskiej twardości świata, która stygmatyzuje myśli i emocje postaci z jego prozy. Wszyscy bohaterowie są zagubieni i wystawieni na próbę samotności. Starają się odnaleźć w otaczającym świecie, ale z różnych powodów ta sztuka im się nie udaje. Raz powodem będzie lokalny ostracyzm, innym razem niedopasowanie związane z reprezentowaną mniejszością etniczną, znalezienie się w nieznanym świecie, czy wreszcie próba poszukiwania swoich korzeni, z góry skazana za porażkę.  Jest też silnie nakreślony problem ludzi znajdujących się ‘między granicami’ – Polaków żyjących w Niemczech i posiadających niemieckie obywatelstwo. To całe doświadczenie jest wspólne dla wszystkich protagonistów opowiadań autora, którzy stale na coś czekają, za czymś tęsknią, czegoś w swoim życiu szukają. Są niepełnosprawni – nawet jeśli nie zawsze fizycznie, to duchowo, mentalnie. Przeszłość ma tu kluczowe znaczenie, dla optyki teraźniejszości.

Diagnoza Muszera sięga głębiej, nie ogranicza się jedynie do dość popularnej analizy czynników zewnętrznych. Autor dostrzega w swoich postaciach nadpsute wnętrza: brudne myśli, schorowane zwyczaje i ulegające rozkładowi pomysły na przyszłość. Zamyka ich w błędnym kole popełniania wciąż tych samych błędów. Stoi na stanowisku, że gnicie i samozagłada ludzkości są wbudowane w naszą rzeczywistość. To nie jest świat fantazji i wyobrażeń (z małymi wyjątkami), to jest ta nasz szara codzienność, o której staramy się szybko zapominać. To kalejdoskop osób z przetrąconymi duszami, z twardymi sercami, którzy musieli nauczyć się żyć w świecie bez empatii i wybaczenia.

Język Muszera, mimo swojej spójności i ekspresji, nie jest osobny, nie buduje własnego idiolektu. W „Człowieku z kowadłem” niewiele jest interesujących porównań czy nowatorskich w formie metafor. Wszystkie te rejestry gdzieś już czytaliśmy, skądś je znamy. Autor w swoim języku, jak w opisywanym szarym krajobrazie niemieckich blokowisk czy polskiej wsi, raczej kumuluje niż cyzeluje. Homogeniczność słowotwórcza bohaterów  i przejrzystość języka ma jednak swoje fabularne uzasadnienie – w końcu książka opowiada o świecie prostych ludzi, którzy mimo różnych doświadczeń, są do siebie bardzo podobni. 

Czytelny przekaz książki, zawarty już w jej tytule, połączony z prostym językiem, wcale nie powinien zniechęcać do zapoznania się z najnowszym tytułem Wydawnictwa Forma. Co by nie mówić, Muszer na bazie swoich życiowych obserwacji, potrafi budować ciekawe narracje: raz poruszające, innym razem wywołujące napięcie czy uśmiech na twarzy. Zazwyczaj też denerwujące. Zaskakuje wyobraźnią i umiejętnością formowania tła, każdorazowo utkanego z dbałością o szczegóły. Gdyby tak jeszcze postarał się wyjść ze swojej strefy komfortu i zamiast o polityce (odwołania do ataków na WTC czy nazywanie urządzeń kosmicznych TU154M wcale mnie nie bawią) oraz o lokalnych problemach, wspiął się na wyższy szczebel uniwersalizmu, nazwałbym te opowiadania bardzo dobrymi. A tak, jest nieźle, wciągająco, z potencjałem nie zawsze wykorzystanym.

Recenzja "Każdemu jego śmietnik. Szkice o śmieciach i śmietniskach" Beata Chomątowska, Paweł Dunin-Wąsowicz, Natasza Goerke, Zbigniew Mikołejko, Włodzimierz Karol Pessel, Maria Poprzęcka, Małgorzata Rejmer, Anda Rottenberg, Filip Springer, Ziemowit Szczerek, Krzysztof Środa, Ilona Wiśniewska, Urszula Zajączkowska

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 168

Oprawa: twarda

Premiera: 25 września 2019 r
  
Temat śmieci, podobnie jak wszystko co z ekologią związane, staje się coraz bardziej nośny. Mieszkańcy Ziemi w trosce o jej dobra naturalne, a może przede wszystkim o swoją przyszłość, zintensyfikowali ruch na rzecz działań chroniących atmosferę, jakość wód i bioróżnorodność. Coraz większe grono obywateli ma już świadomość, że inwestycje podejmowane przez Unię Europejską, inne mocarstwa i zielonych aktywistów, bez wsparcia ogółu ludność, niewiele dadzą. Problem urósł do niebotycznych rozmiarów. Oceany co godzinę pochłaniają ponad milion ton dwutlenku węgla, a ich kwasowość w ostatnich dekadach wzrosła o 30%. Ludzie emitują do atmosfery ponad sto razy więcej zanieczyszczeń, niż wulkany. Szacuje się, że wyemitowany przez nas dwutlenek węgla zniknie z atmosfery dopiero po około stu tysiącach lat. Te szokujące dane są w dużej mierze związane z naszą codzienną działalnością: ogrzewaniem mieszkań, jazdą samochodem czy zużywaniem śmieci. Właśnie ten ostatni problem stał się kanwą dla napisania „Każdemu jego śmietnik. Szkice o śmieciach i śmietniskach”. Wybór tematu dziwić nie może, corocznie ponad milion zwierząt ginie przez plastikowe śmieci w morzach i oceanach, a przeciętny Polak generuje ich około stu kilogramów w ciągu dwunastu miesięcy. Co gorsza te liczby rosną permanentnie.

Wydawnictwo Czarne postawiło więc na temat ważny i medialny, a do udziału w przedsięwzięciu zaprosiło znanych i cenionych reporterów. Każdy miał dużą dowolność, co do sposobu opisu problemu, jak i formy przekazu. Powstały zbiór jest tym samym heterogeniczny. Przedstawione historie pochodzą z różnych stron świata: z Bali, Kep w Kambodży, Agadiru z Maroka, Tieribierki, Nepalu, Kosowa, Albanii, Warszawy, Dani czy Hiszpanii. Odmiennie są też mechanizmy narracji – od typowo reporterskich, przez eseje, opowiadania, aż na komentarzach społecznych kończąc. Nie może więc dziwić, że o zbiorze pisze się jako o kompozycji tekstów lub szkiców. Każde inne określenie, byłoby nieścisłe.

Wraz z różnorodnością tematyczną i formalną idzie w parze też niejednolitość jakościowa. Są tu historie bardzo ciekawe, które faktycznie mogą nie tylko ukazać problem, ale też przyczynić się do zmiany naszych przyzwyczajeń. To historie ukazujące ludzki wstyd, ale też metody pozbycia się go. W „Nie mogłem zabrać wszystkich” Krzysztof Środa opisuje swoją podróż przez egzotyczne kraje i podejmowaną działalność, polegającą na oczyszczaniu plaż. „Na starych śmieciach” Włodzimierza Karola Pessela to z kolei opowieść o wyrzucaniu śmieci w nowoczesnych blokowiskach. Autor mówi o tym, jak to ludzie ich nie segregują, a co gorsza, pozbawiają świat możliwość segregacji naturalnej, dokonywanej przez tzw. „śmieciarzy”. Jest też niezwykle ciekawa narracja Andy Rottenberg „Carito”, dotykająca tematu od innej, samowystarczalnej strony. To jedyny tekst w zbiorze ukazujący, że nadal można żyć w zgodzie z naturą, ucinać problem nie po jego powstaniu, ale zanim powołamy go do życia. 

Obok tych ciekawych opowieści, mamy jednak szereg narracji typowo anegdotycznych, albo też takich, w których autor, nieco na siłę, starał się swoją opowieść ubarwić stylistycznie. Zamiast siły tematu i reporterskiego przekazu Małgorzata Rejmer  w „Ziemi śmiecia” stawia na pokręcony język i mało interesujące wspomnienia wyjazdu nad Jezioro Ochrydzkie. Równie na siłę stworzona została opowieść Ziemowita Szczerka. Jego „Narodowe łowiectwo-zbieractwo” rozpoczyna się w Kosowie, a później wiedzie przez różne kraje Bałkańskie i szczerzej europejskie, przy okazji dokumentując zawiłości etniczne. Jedynym związkiem ze śmieciami, jest u niego przypadkowo spotkana tablica rejestracyjna, która staje się tu fundamentem całej intrygi. Inteligentnie i z innego punktu widzenia do tematu podchodzi Zbigniew Mikołejko, który w „Axis mundi” podejmuje trudne, popularnonaukowe rozważania o Kopcu Kurejki. Jest mądrze, nostalgicznie, ale ostatecznie także nieco nijako, bezbarwnie. Nie zachwycają też frazy Ilony Wiśniewskiej, Beaty Chomątowskiej czy Urszuli Zajączkowskiej. Nawet Filip Springer, który wybrał temat ciekawy – budowę duńskiej spalarni Amager Bakke, oparł swoją opowieść o ciekawostki, przez co efekt jego prac, nie różnił się znacząco od możliwości artykułu napotkanego przypadkowo w wysokonakładowej gazecie. 

W „Każdemu jego śmietnik. Szkice o śmieciach i śmietniskach” dobre są te momenty, w których autorzy podejmują intertekstualne próby uchwycenia tematu. Na łamach książki pojawiają się dzieła Akira Kurosawy, Ettore Scoli, Juliusza Kadena-Bandrowskiego, wybrzmiewają też utwory brytyjskiego aktywisty ruchu robotniczego - Billy’ego Bragg’a. Czasami pojawi się bibliografia, która pozwoli uważnemu czytelnikowi poszerzyć swoje horyzonty. Nawet jednak te wartościowe korelacje, te często inspirujące przekazy, nie są w stanie uratować zbioru jako całości. Powiedzmy sobie szczerze – tego typu publikacja powinna jednak mieć jakieś walory dydaktyczne, uświadamiające. A nawet jeśli nie takie, może chociaż cieszyć oczy głębią przemyśleń czy trafnością obserwacji. Tu jednak większość historii jest znana albo można je dość wyszukać w innych źródłach. To trochę powtórzenie faktów ogólnie znanych, albo takich, które nic do życia nie wnoszą. Jest jednak kilka pereł, które stawiają na osobiste doświadczenia autorów, a przez to też na autentyczność. Przede wszystkim dla nich warto ten zbiór poznać. Choć ostatecznie nie mam pewności, czy będzie to wystarczająca zachęta.

Recenzja "Tętniące serce" Selma Lagerlof

Wydawca: MG

Liczba stron: 206

Tłumaczenie: Mirandola Franciszek

Oprawa: twarda

Premiera: 14 sierpnia 2019 r.
Całkiem niedawno pisałem o debiucie Selmy Lagerlof - „Gosta Berling” z 1891 roku. Blisko 25 lat później, w 1914 roku, gdy w Europie zaczynała nabierać tempa I wojna światowa, szwedzka Noblistka (nagrodę odebrała w 1909 roku) napisała „Kejsarn av Portugallien”, która pierwotnie nosiła polski tytuł „Cesarz Portugalii”, obecnie zaś funkcjonuje jako „Tętniące życie”. Jedynym logicznym uzasadnieniem zmiany tytułu jest próba spłycenia przekazu lektury, uczynienia z niej emocjonalnej narracji o miłości, lektury idealnej dla kobiet na długie jesienne wieczory (co ważne, zmiana tytułu nastąpiła wcześniej i nie jest efektem prac nad niniejszym wydaniem). Mam wrażenie, że „Tętniące życie” mówi jednak o czymś nieco odmiennym, ma dużo więcej do przekazania niż tylko uczucia, trafi do szerszego grona czytelników.

Autorka dość długo wodzi czytelnika za nos. Snuje fragmentaryczną narrację o życiu pewnej rodziny w XIX–wiecznej Szwecji. Wyrywki z ich życie poukładane są chronologicznie, od narodzin córki, przez jej rozkwit, aż do nieubłaganego zwieńczenia. Przyglądamy się ceremonii chrztu, pierwszemu szczepieniu, chorobie, wizycie u krewnych, także nowym wyzwaniom po dołączeniu do szkoły. W tej całej linearnej narracji zwracają uwagę małe dziwactwa, jakich dopuszcza się główny bohater - Jan Anderson ze Skrołyki. Jest to nieco dziecinny, niedopasowany do rzeczywistości poczciwy człowiek, który otoczenie rejestruje jakby przez pomazane błotem szkła okularów. Choć póki co, czytelnik nie wie do czego to wszystko doprowadzi, już teraz powinien włączyć myślenie, że coś tu jest nie tak. Tym bardziej, że Lagerlof wysyła nam kolejny ważny sygnał – siostra Jana szlaja się po okolicy, przedstawiając zainteresowanym kosz z gwiazdami z nieba (później powrócą w interpretacji Jana jako choinkowe ozdoby). Wygląda więc na to, że choroba psychiczna, czy ujmując to delikatniej, niedopasowanie społeczne, jest w tej rodzinie normą. 

Jana w ryzach utrzymuje jego córka. To ona jest fundamentem, wokół której buduje on swój bezpieczny świat. Miłość ojca do córki, tyleż namiętna, co pokręcona, zostanie niedługo wystawiona na prawdziwą próbę. W efekcie licznych nieporozumień, rodzina zostaje postawiona przez koniecznością spłaty wyimaginowanego długu. Wyjściem jest wyjazd Klary do pracy do Sztokholmu. Pozostawiony samemu sobie Jan, dla którego córka stała się nie tylko celem życia, ale też obsesją, wpada w coraz większe uwielbienie dla nieobecnej pociechy, powszechnie uważanej za rozpieszczone dziewuszysko.  I tak oto, po kolejnym smutnym epizodzie na przystani, w Janie dokonuje się ostateczna przemiana. A może nawet nie tyle ona, bo jak wspomniałem wcześniej symptomów obłędu było wcześniej całkiem sporo. W każdym razie nasz protagonista ogłasza się cesarzem Portugalii.  Ma czapkę, nową laskę i sztandary z ozdób choinkowych (tych od jego siostry). Nie ma zamiaru ukrywać przed światem swojego nowego stanowiska, przez co staje się lokalną legendą. 

I tak oto z ‘niezwykłej książki o miłości ojcowskiej, o sile więzi ojca z córką, o tęsknocie i próbie uczucia’ otrzymujemy naprawdę interesujące studium ludzkiego obłędu. I nie chcę tu czynić zarzutu dla opisu dystrybucyjnego książki. Bo Lagerlof faktycznie trzyma się emocji, książka pełna jest uczuć i spokojnego dojrzewania. Ją czyta się jak dobrą, starą, wiktoriańską opowieść o losach pewnej rodziny na prowincji. Warto jednak zauważyć też ten drugi element fabuły, w mojej opinii dużo istotniejszy niż pierwszy, bo spajający całą narrację ramową klamrą.

„Tętniące życie”, mimo upływu ponad 100 lat od napisania, czyta się bardzo dobrze. Ma ona, oprócz już omówionych walorów fabularnych, także inne, cenne atuty. Są nimi chociażby uwiecznione obrzędy, dzisiaj już niedostępne na świecie, momenty metafizycznych uniesień, liczne piękne zdania, czy odwołania do stosunków panujących w religii protestanckiej. Będzie też oczywiście nieco moralizatorstwa i dydaktyzmu, który nie przysłoni jednak wrażenia obcowania z książką dobrą, wartościową i mam wrażenie, już trochę zapomnianą.