Recenzja "Czas pokuty" Grzegorz Kopiec

Wydawca: JanKa

Liczba stron: 388

Oprawa: miękka


Premiera: 26 lutego 2019 r.

Często spotykam się z określeniem, którego używa się w sytuacjach, gdy twórcy jakiegoś dzieła gatunkowego próbują nostalgicznie wpisać reguły danej kategorii w swoją opowieść. Kiedy w wywiadach, opisach, wreszcie samej literackiej kreacji zaznaczają, że dana postać, miejsce, artefakt, dialog są typowe, że w ten sposób używano ich już wiele razy.  O takich opowieściach mawia się, że „współgrają z oczekiwaniami widzów”. Wynika z tego, że powieści, które świadomie trzymają się gatunkowych schematów „nie grają z oczekiwaniami”, tylko wprost się w nie wpisują. I mniej więcej to właśnie należałoby powiedzieć o „Czasie pokuty” – że nie gra z oczekiwaniami, tylko wypełnia je z naddatkiem i każe się delektować wszystkim tym, którzy doskonale odnajdują się w świecie tych reguł .

Zaczyna się bardzo dobrze, sceną z izby przyjęć Wojewódzkiego Szpitala Neuropsychiatrycznego w Lublińcu. Tam poznajemy mężczyznę cierpiącego na amnezję. Nie wie dlaczego się tam znajduje ani czego się dopuścił. Pilnujący go strażnik pogardza nim, niewiele lepszy kontakt nawiązuje z lekarzem i policją. Atmosfera zagęszcza się, na jaw wychodzą coraz nowsze poszlaki szaleństwa. I właśnie w otoczeniu białych fartuchów, zamkniętych przestrzeni i kroplówek zaczyna pleść się mroczna historia narzeczonej narratora – Agnieszki i tajemniczej Skarbimiry (ciekawy zabieg z odwróceniem znaczenia – Skarbimira znaczy bowiem „troszcząca się o pokój”). Także tutaj oderwiemy się od tego, co w tej książce najlepsze – od sugestywnych opisów pomieszczeń szpitalnych i nasyconego ekspresją studium zagubienia. Chociaż te chwile będę na łamach książki na szczęście wracać w częstych retrospekcjach.


„Czas pokuty” to historia łącząca w sobie dotyk rzeczywistości i zalew niesamowitości. Grzegorz Kopiec postanowił zmierzyć się z tematem cierpienia, zarówno tego fizycznego, jak i przede wszystkim duchowego. Odwołuje się do dobrze znanych czytelnikowi kulturowych tropów, starając się przenicować ich znaczenie: przerażający starcy, opuszczona krypta, szpital psychiatryczny, utrata pamięci – te wątki wykorzystano już wielokrotnie, rzadko jednak wpisując je w narrację z pogranicza horroru psychologicznego, dramatu miłosnego i tradycji religijnych. Już sam pomysł na umiejscowienie akcji w Bieszczadach podczas urlopu, zadaje kłam wyobrażeniom o tej krainie. Piękne widoki, wysokie drzewa pokryte pachnącym świeżością igliwiem, przeświecające spomiędzy szczytów promienie słońca kuszą, jak rajska jabłoń, ale dla pary bohaterów okazują się początkiem drogi krzyżowej. Te kulturowe zapożyczenia, schematy którym Kopiec stara się nadać nową świeżość, służą jedynie estetyce ukazywania katastrofy. Nie mają symbolicznych aspiracji, celem nadrzędnym ich użycia jest wzmocnienie zainteresowania czytelnika. 

Kopiec tworzy baśniowe love story, z silnymi elementami grozy. Rozsądnie dawkuje poczucie osaczenia i rozpaczy, moduluje nastrój poprzez odpowiednią ścieżkę rozwoju zdarzeń, urywając ją czasem nieoczekiwanie, zgodnie z logiką percepcji ogłuszonego potężnym grzmotem umysłu. Gra pauzą wychodzi autorowi naprawdę przyzwoicie. Zaangażowanie czytelnika ma swoje granice, a momenty powrotu do rzeczywistości wypełnionej izolacyjną ciszą pełnią także swoistą funkcję autoreferencyjną, wyznaczając limit dostępu do cudzego cierpienia. Jest to także celowy zabieg, umożliwiający oderwanie się od pędzącego pociągu z napisem akcja, chwila na refleksję i zadumę. Także na przemyślenie, czy to wszystko ma jednak jakiś sens, i czy przypadkiem nie zgubiono tu jakiegoś wątku.

„Czas pokuty” jest książką schematyczną, co do tego nie ma wątpliwości. Nie zaskakuje także w warstwie językowej. Kopiec słowem posługuje się jakby od niechcenia, ale jednocześnie z dbałością. Dezynwoltura miesza się tu z pieczołowitością, przegadanie z żelazną dyscypliną. Mam wrażenie, że autor świadomie porusza się po odmiennych obszarach stylizacji, za jej pomocą nadając swoim bohaterom cechy indywidualne. Są więc w tej książce momenty bardzo wyraziste i te, gdzie miałoby się ochotę przeskoczyć kilka zdań, żeby wreszcie dokopać się do czegoś, co ma dla nas znaczenie (tych z czasem jest coraz więcej). Na płaszczyźnie formalnej powieść jest więc nierówna, co tylko potwierdza tezę, że „Czas pokuty” to książka dwóch światów – ciekawie zarysowanego świata realnego i zbyt szablonowego i przegadanego świata magicznego. 

Debiut Grzegorza Kopca jest więc z jednej strony hołdem oddanym literaturze spod znaku krwi i mroku, także dobrą zabawą z klasyką powieści czarnoksięskiej, z drugiej jest także powieścią kilku potknięć i niewykorzystanych potencjałów. Momentami niepokoi i brzydzi, innym znów razem nudzi i zaraża wtórnością. To może być dobra lektura dla tych wszystkich, którzy lubią Kinga i jego światy. Dla mnie jest tu trochę za dużo słów, mimo wszystko także schematów, abym mógł z czystym sumieniem uznać tę książkę za dojrzałą i udaną.

Ocena



Recenzja "Sny o Hiroszimie" Joanna Rudniańska

Wydawca: W.A.B
 
Liczba stron: 240

Oprawa: miękka


Premiera: 13 lutego 2019 r.

Kiedy rzeczywistość staje się zbyt niewdzięczna i dynamiczna – w końcu musi dojść do wyładowania. W pogodzie będzie to burza; w rodzinie – walnięcie pięścią w świąteczny stół; w pracy – dyscyplinarne zwolnienie, zaś na wojnie i w życiu – bomba atomowa. 

No właśnie. Joanna Rudniańska zdaje się nam mówić, że każde ludzkie życie jest swoistą mikro-Hiroszimą. Deklaruje to w kilku uzupełniających się formach. W warstwie tekstualnej uzyskujemy portret kobiety zagubionej w chaosie codzienności.  Bibi jest z zawodu psychoanalityczką. Pracuje w Warszawie, na wysokim piętrze Babka Tower. Mimo pełnionej profesji, to kobieta pełna kompleksów. Na ścianach gabinetu wiszą obrazy jej matki – słynnej malarki, kobiety sukcesu, w cieniu której Bibi nie może się schronić, gdyż burzy się w niej niezgoda na bycie tą drugą. Bohaterka Rudniańskiej nie ma także szczęścia w miłości. Jej związek z partnerem oparty jest na trudnych do zaakceptowania filarach – zdradzie i namiętności. Jest jeszcze Kasia – młoda i urocza dziewczyna, którą Bibi ratuje z rąk sadystycznego narzeczonego na Cyprze. Jej niezależność i promieniująca atrakcyjność działają na Bibi jak czerwona płachta na byka – z jednej strony hipnotyzują i nakazują pomagać, z drugiej deprymują i prowadzą do tłumionej agresji. Tym najważniejszym kompleksem będzie jednak bliźniaczka Bibi – żyjąca lub nie siostra, która zmarła prawdopodobnie w wieku dwóch lat. Piszę prawdopodobnie, bo relacje o tym wydarzeniu są różne, a najważniejszy świadek wydarzeń – matka psychoanalityczki, nie mówi nic o swojej przeszłości. Nawet o obozowych epizodach. Bibi jest zatem zakompleksiona, roztacza swoje życie wokół spotkań z pacjentami (Janiną i Panem Suzuki)), seksem, krótkim urlopem i rozmyślaniu o tym, co by było gdyby. Ale przede wszystkim o tragedii, jaką jest życie. Największym problemem Bibi wydaje się zatem nie to, że świat skąpi jej pozytywnego feedbacku, ale to, że ona sama jest w swoich oczach zbrukana brzydotą. Często wydaje się, że pragnęłaby z siebie własne bycie w jakiś magiczny sposób wydalić – zrzucić skórę jak wąż, a na to miejsce przyodziać jakąś nową, może nie piękną, ale chociaż akceptowalną wersję. I wątek ten wydaje mi się naprawdę ciekawy, bo autorka zmusza swoją bohaterkę do rozpaczliwego szukania własnej tożsamości, przeprowadzając ją przez współczesne nam kręgi ludzkich piekieł.

Rudniańska ciekawe rozpisuje relacje międzyludzkie. Jest czuła nawet wtedy, gdy stosuje ironię, uważna nawet, gdy redukuje opis. Potrafi zdobyć się na brutalną szczerość, nie oszczędza żadnego elementu świata przedstawionego, nie cofa się przed żadną niewygodną prawdą. Rzadko spotyka się taką pewność języka, który nie musi emanować arystokratyczną siłą, aby był soczysty. W „Snach o Hiroszimie” pojawiają się relacje mocne (fascynacja, nienawiść, miłość) i słabe (stan zakochania, niesmak, zagubienie), trwałe i kruche, proste i zakręcone. Nigdy jednak ta sfera kontaktu międzyludzkiego nie jest trywialna. Przeciwnie, jawi się jako rzeczywistość jednocześnie subtelna w odcieniach i wyrazista w skutkach. Dopełnieniem tego obrazu będzie też sfera dramatyczna utworu. To w niej dwójka bezimiennych bohaterów rozprawia w różnych, pospolitych miejscach, na tematy luźno łączące się z Hiroszimą. Mówią o hibakusha, o tramwajach, o sztuce i wielu innych powiązaniach, które stanowią pomost między codziennością Bibi, a nie dającą się wymazać z pamięci tragedią ludzkości. Forma dramatu uwypukla głębię całego utworu, podkreśla też skalę problemu – mówi, że siedem miliardów małych Hiroszim, w każdej chwili może eksplodować.

„Sny o Hiroszimie” są zatem kolejną książką o noszonych traumach. O tych wszystkich współczesnych problemach, o których ciągle się pisze i mówi, na wiele sposobów. Przyzwyczajeni jesteśmy przy tym do kontrowersji, mocnych wrażeń, polaryzacji postaw i łatwości kreowania zjadliwych sądów. Tymczasem Rudniańska wcale nie zamierza się do naszych aktualnych upodobań i nawyków wdzięczyć. Pisze prosto, nie używa skomplikowanej metaforyki. Potrafi zdobyć się także na humor i autoironię, które w sposób najbardziej wyrazisty ujawniają się w rysunkach zamieszczonych na początku każdego rozdziału. Jest to zatem książka wielkiego przesłania, która dzięki mieszanej konwencji będzie także atrakcyjna dla czytelnika. Dla grona uważnych odbiorców Rudniańska zostawia prezenty kulturowych skojarzeń, które dodatkowo wzbogacają klucz interpretacyjny dzieła. Ale ta książka ma też jeden poważny zgrzyt – zakończenie. Nie chodzi mi nawet o to, że jest ono zbyt pospolite i przewidywalne. Nie gra mi w nim sprowadzenie całej narracji to sensacyjnego mianownika. Mimo wszystko, to interesująca lektura, która nie pozwala na puentę i zapomnienie.

Ocena:


Recenzja "Rozterki śmierci" Jose Saramago

Wydawca: Rebis

Liczba stron: 272

Oprawa: twarda


Premiera: 5 luty2019 r.

Gdy w 1998 roku Jose Saramago otrzymał Nagrodę Nobla, w Polsce był praktycznie nieznany. Dość powiedzieć, że przed tym wyróżnieniem przetłumaczono jedynie „Baltazara i Blimundę” oraz „Ewangelię według Jezusa Chrystusa”. Jakby tego było mało, Czesław Miłosz, jeden z największych autorytetów do spraw literackich powiedział o nim takie słowa: „Wiadomość, że szacowne jury przychyliło się do osoby Portugalczyka José Saramago, jest mi niemiła. Znam twórczość tego pisarza. nie cierpię tego autora. Uprawia modne obecnie pisarstwo, pełne skrzących się i często wysilonych dowcipów. Takie pisarstwo niezbyt mi odpowiada”. Trudno się zatem dziwić, że o Saramago pisało się i mam wrażenie nadal pisze się za mało.

Ale wróćmy do istoty, czyli samej książki. Pamiętacie „Kamienną tratwę”? To wydana w 1986 roku powieść Saramago, traktująca o grupce osób, którzy niesieni siłą prądu oceanicznego przemierzają świat na oderwanej części Półwyspu Iberyjskiego. Rozmawiają, kontemplują, stawiają tezy, wspominają – uczą się życia na nowo. Ta literacka figura, w moim odczuciu, idealnie oddaje charakter działalności portugalskiego pisarza. Dla mnie, Jose Saramago, jest właśnie taką pływającą kamienną tratwą, odseparowaną od wszystkiego tego, co wokoło się pisuje. Jego styl jest niepodrabialny, poruszana tematyka onieśmiela swoją oryginalnością, a pokłady humoru i ironii potrafią rozjaśnić nawet najsmutniejszy dzień. Ważny jest tu także kruszec całej metafory – kamień oddaje wieczną aktualność jego słów. Bo choć sam pisarz zmarł, jego zdania wciąż krążą w odmętach czytelniczych dusz, a stawiane pytania i głębia głoszonej prawdy, nie traci na swojej świeżości.

Wydane niedawno „Rozterki śmierci” mają w sobie wszystko to, co fani autora tak suto chwalą od lat. Są długie, wielokrotnie złożone zdania, tak samo pięknie wykreowane, jak przetłumaczone. Jest nieprawdopodobna historia, która staje się przyczynkiem do rozważania kondycji ludzkiego bytu. Jest satyra, o wyjątkowo niebezpiecznym ostrzu, nawet jak na Jose Saramago. Jest też bytowanie w niekończącej się podróży, która nie prowadzi do jakiegoś celu, lecz jest celem samym w sobie.

Tym razem punktem wyjścia jest śmierć. Jak to możliwe, że postanowiła zrobić sobie urlop? I dlaczego tylko w jednym państwie? Ten biologiczny nonsens interpretować można jako wyznacznik fantastyczności, którego wdrożenie umożliwia kreację światów poza granicę empirycznej rzeczy­wistości. „Rozterki śmierci” nie są jednak tylko czystą fantastyką, ile tekstem opar­tym na pewnym porządku symbolicznym. Oddzielenie fragmentu przestrzeni i czasu, uczynienie zeń swoistego mistyczno-filozoficznego labiryntu – statuy izolacji, jest niezbędnym posunięciem do zbudowania inicjacyjnej historii swych bohaterów, wyjścia poza pospolitą przestrzeń i czas. Saramago rozważa konsekwencje tej niemożliwej sytuacji w kilku przestrzeniach – oczywistych i metafizycznych. Zadaje sobie pytania, co stałoby się na przykład z zakładami pogrzebowymi i dochodzi do wniosku, że pewnie zajęłyby się chowaniem zwierząt. Albo co zrobiłby kościół, który przecież opiera się na strachu przed wiecznym potępieniem? Autor „Miasta ślepców” powołuje też do życia maphię – organizację zajmującą się świadczeniem usług samobójczych. Skoro człowiek skazany jest na wieczną, powolną agonię, rodzina chętnie skorzysta z aktywności firmy, która wywiezie ciała za granicę i zakopie je ku pochwale uniwersalnego prawa natury. To takie proste prawda? Wątpliwości portugalski pisarz ma całą moc, a wszystkie dążą do jednego – zabrania głosu w swoim długim życiowym monologu o historii Boga i człowieka. Żywiołem Saramago jest humanizm radykalny, który każe mu pochylić się nad tragedią człowieka stającego w obliczu Boga, nad porażką, która wieńczy każde ludzkie spotkanie z Absolutem. W tym rozumieniu tytułowa śmierć, jest jednym z insygniów Boga, przy pomocy którego wzywa on ludzi do dalszej wędrówki w nieznane (jak w „Roku umierania Ricarda Reisa”, gdzie zmarły wcześniej Fernando Pessoa zjawia się, by zbu­dzić tytułowego bohatera ze snu i wezwać go do nowej wyprawy). 

Saramago mówi jednak jeszcze coś. W tytule umieszcza kluczową postać swojej rozprawy – śmierć. Ważne jest tu właśnie słowo „śmierć” pisane z małej litery, bo choć przybiera ona w książce postać jak najbardziej cielesną, nie chce być traktowana jako coś osobliwego. Zresztą równość wybrzmiewa w książce w wielu postaciach. Równi są ci, którzy nie umierają, później ci, którzy dostają listy, równi są rządzący Państwem, mimo że czasami konwencja nie pozwala na bezpośredni z nimi kontakt. Równi są wreszcie wielcy mistrzowie sztuki – bach, proust, beethoven, których nazwiska Saramago pisze konsekwentnie z małej litery. Ostatecznie równa pozostaje także śmierć, która mając dość swojego nikczemnego zadania, porzuca je na rzecz miłości. To jest właśnie otwarcie szczelnie zamkniętego labiryntu, dzięki czemu „Rozterki śmierci” są nie tylko śmieszną opowiastką o wydumanej rzeczywistości, ale przede wszystkim obrazem pewnej części nas samych – naszych pragnień, słabości, egoizmu i uczuć. 

Tak oto Saramago po raz kolejny pokazuje plecy Bogu i jego wiecznemu planowi. Choć głęboko wierzy, że tak jak to zapisano w Sumie teologicznej św. Tomasz z Akwinu – Bóg jest pierwszym poruszycielem i ustalającym ład kosmiczny, człowiek także ma tu coś do powiedzenia. W „Kamiennej tratwie” napisał, że „Od człowieka zaczyna się to, co niewidzialne”, a jak dowodzi finał recenzowanej powieści, sfera emocjonalna bywa czasami wyższym stanem, niż z góry narzucone ramy funkcjonowania. „Rozterki śmierci” są więc kolejną ciekawą powieścią o pielgrzymowaniu po morzu życia, o starciu z Absolutem i niemożności wyjścia poza swoje czysto ludzkie ograniczenia. O równości wobec nieskończoności i ironii, która jest dobrym remedium na troski codzienności. Ale „Rozterki śmierci” to też powieść nierówna, taka, gdzie rozbudowane humorystyczne anegdoty, często przysłaniają to, co w tej prozie najważniejsze, a piękne zdania, przetykane są też takimi, o których można napisać jedynie, że podtrzymują rytmikę frazy. Z pewnością Saramago pisywał lepsze książki.

Ocena:


Recenzja "Zdrój" Barbara Klicka

Wydawca: W.A.B.

Liczba stron: 136

Oprawa: twarda


Premiera: 31 stycznia 2019 r.

O debiucie prozatorskim Barbary Klickiej napisano już chyba wszystko. Na jednej szali znalazły się porównania do Manna, Gombrowicza, Kafki czy Schulza, opisywanie jako objawienie polskiej literatury czy punktowanie fenomenu językowego, na drugiej z kolei zarzuty o wtórności stylistycznej, o bylejakości fabuły czy sztucznym oniryzmie. Wychodzi więc na to, że coś, co jednych zachwyca, innych wręcz odwrotnie – denerwuje. Z jakiegoś jednak powodu o tej małej powieści się mówi, co i mnie skłoniło do przeczytania oraz przemyślenia tematu. 

Poszlak popularności doszukuję się już na początku powieści. Klicka pisze o 33-letniej Kamie, która jedzie do Ciechocinka, aby tam uleczyć swoje zszargane chorobami ciało. Jej bohaterka pochodzi z Warszawy i ta geograficzna przynależność jak mantra powraca w każdym dialogu z napotkanymi osobami. Dysonans prowincji i słynnej Warszawki jest jednym z podstawowych tematów poruszanych obecnie w polskiej literaturze. Słusznie czyni autorka, że nie eksponuje go ponad miarę, że na krótkich uwagach etnicznych się kończy. Inna sprawa, że właśnie w takich małych elementach, ujawnia się w pełni jej koniunkturalizm. Bo Warszawka to jedno, ale gry popularnymi motywami jest tu znacznie więcej. Proza uzdrowiskowa, lekki erotyzm, marki sieciowe, muzyka…Klicka wie, że w erze Sanatorium Miłości to jest nam bliskie, dlatego świadomie sprowadza swoją nowelę (czy też powieść, jak kto woli) do rzeczywistych stymulantów. 

Cóż jeszcze autorka wrzuca do swojej literackiej potrawy? Z pewnością jest to historia. Straumatyzowana bohaterka walczy z samotnością i demonami przeszłości. Za wszelką cenę chce nawiązać kontakt z kimkolwiek. Włóczy się po placówce, rozmawia z lekarzami, z człowiekiem spotkanym pod kaloryferem, łazi nawet nocami po korytarzach. Szuka, ale znaleźć nie może, co koresponduje z przedstawioną w retrospekcjach relacją o jej młodości. Klicka konfrontuje swoją narratorkę z młodzieńczymi uczuciami. Widać, że zadawnione smutki wyznaczają emocjonalny pejzaż życia bohaterki. Głęboko wierzy, że jednym z lepszych sposobów potwierdzenia naszej egzystencji jest drugi człowiek. Jej pragnienie bycia z kimś jest tak silne, że oddaje się marzeniom, wspomnieniom, imaginacji, projekcji. Sytuacje opisane w tej prozatorskiej miniaturze przypominają trochę rozmowę z odbiciem w lustrze, czyli z zawartością własnej pamięci. Znane lub z jakiegoś innego powodu pozostające w pamięci osoby, przemieniają się tu w fantasmagorie. Dialogi z nimi to wciąż powracające pytania o własne pochodzenie i tożsamość. To takie rejestry ponurych spraw, które każdy, kto ma odrobinę wrażliwości i życiowego doświadczenia, jakoś tam rozpoznaje. Ważnym motywem książki jest też czas. Stanowi on przyczynę pogłębiania się cierpienia i żalu, choć trzeba przyznać, że ten trop nie został przez autorkę wystarczająco rozwinięty.

Tak więc Klicka pisze o samotności i próbie radzenia sobie z otoczeniem. Robi to całkiem ciekawie. Jej wycyzelowany styl pisania dobrze współgra z postacią Kamy. Dzięki krótkim i celnym zdaniom, oddajemy się refleksji, że bohaterka jest osobą bezsilną, mającą świadomość straconego czasu i braku możliwości uśmiercenia inercji. Eksploatuje słowa, lecz nie usiłuje tworzyć z nich upiększonych zdań, pełnych wyrafinowanych metafor. Odnoszę wręcz wrażenie, że     przekaz tej frazy jest pospolity, dostosowany do współczesnych czasów, pozbawiony romantycznej przenikliwości czy roszczeń wobec języka poetyckiego. Stanowi więc pewnego rodzaju nieustannie formowaną substancję, raz ostrą, innym razem namiętnie wygładzoną. Tym bardziej stoję na stanowisku, że istotny jest wydźwięk utworu, nie zaś jego kompozycja.

 „Zdrój” jest więc książką ze wszech miar wyważoną. Nie porusza do głębi tematyką, ani nie zachwyca językiem. Nie można przy tym powiedzieć, że to nowela obojętna. Przekaz, w który autorka włącza powszechnie znane elementy, ma z założenia szansę na przebicie się do szerszej rzeszy odbiorców. Tworzy on zarówno ścieżki porozumienia, jak i utwierdza poczucie bycia częścią tego wszystkiego, co nas otacza. To, co bardziej znane, słynne, popularne, jest jakby mocniej zaakcentowane. I nie ma się co na to obrażać. Intrygująco łączy autorka produkty kultury popularnej z wytworami ducha, bo też oba te elementy występują w naszym życiu na prawach nieusuwalnego komponentu. 

Na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie, które wysunąłem już przy lekturze „Psów ras drobnych”. Książki z małą liczbą stron, mają większą szansę na przebicie się przez sferę recenzencką i czytelniczą. Mam wrażenie, że jako społeczeństwo wiecznie pędzące, lubimy nurzać się w minimalizmie i stylistycznej powściągliwości. Nie chcę pisać wprost przy tej lekturze, że w dobie ebooków faktyczny rozmiar książki ma często większe znaczenie, niż zawartość merytoryczna. Nie chcę tego robić, bo akurat w przypadku „Zdroju” byłoby to krzywdzące. To książka pojemna w swoim umiarkowaniu. Nie napiszę więc tego teraz, ale zrobię to pewnie następnym razem.

Ocena:
 

Recenzja "Kocia kołyska" Kurt Vonnegut

Wydawca: Zysk i Ska

Liczba stron: 360

Oprawa: twarda z obwalutą


Premiera: 14 stycznia 2019 r.
  
10 czerwca 1963 roku podczas rozdania dyplomów na American University w Waszyngtonie Prezydent Kennedy wygłosił niezapomniane przemówienie „Przede wszystkim, broniąc swoich żywotnych interesów, potęgi atomowe są zobowiązane do odrzucenia tego rodzaju konfrontacji, które skłaniają przeciwnika do wyboru między poniżającą rejteradą a wojną nuklearną. Przyjęcie takiej linii postępowania w epoce atomu stanowiłoby jedynie dowód bankructwa naszej polityki – albo powszechnego życzenia śmierci dla całego świata. (…) Niech nas nie zaślepiają dzielące nas różnice – lecz zwróćmy także uwagę na nasze wspólne interesy i na sposoby rozwiązywania tych różnic. (…) Ponieważ w ostatecznym rozrachunku tym, co nas wszystkich łączy, jest to, że wszyscy mieszkamy na tej małej planecie. Wszyscy oddychamy tym samym powietrzem. Wszyscy troszczymy się o przyszłość naszych dzieci. I wszyscy jesteśmy śmiertelni”. Te słowa na stałe wpisały się w polityczną historię świata. Zanim jednak one padły, zanim  Stany Zjednoczone i Związek Radziecki nauczyły się kilku istotnych prawd o sobie samych i o swoich ideologicznych rywalach, cały świat czekał na początek wojny. Konflikt kubański ostatecznie okazał się prawdziwą lekcją pokory dla obu mocarstw, historia mogła jednak potoczyć się zupełnie inaczej. Dość powiedzieć, że w 1962 roku nad Kubę skierowano jednostki lotnictwa amerykańskiego, rozpoczęto też blokadę morską wyspy, w odwecie za przesyłane na wyspę sowieckie rakiety, mające stać się nośnikami broni jądrowej.

Właśnie w tym okresie Kurt Vonnegut pisał swoją „Kocią kołyskę”. Nie ma się więc co dziwić jej tematyce, biorąc tym bardziej pod uwagę doświadczenia pisarza z okresu wojennego. Książka ta wpisuje się także doskonale w absurdalny ton ówczesnych dzieł sztuki. Dość wymienić „Paragraf 22”, „Mechaniczną pomarańczę”, „Tango” czy "Dr. Strangelove, albo jak przestałem się martwić i pokochałem bombę". Chociaż porównania z akurat tymi obrazami nie są może tu najlepsze, znając osobisty wymiar powieści. Nie chodzi tu nawet o kwestię bombardowania Drezna, ale też o karykaturalne ukazanie własnej rodziny na przykładzie Hoenikkerów. Całe dialogi rodzeństwa w tej powieści pochodzą z prawdziwych rozmów Vonnegutów. Okazuje się zatem, że jeszcze zanim powstanie „Rzeźnia numer pięć”, Vonnegut potrafi łączyć swój życiorys z trudną tematyką polityczną, w niepowtarzalny, fantastyczny sposób. 

Jeśli diagnoza Vonneguta jest trafna, żyjemy w koszmarnej, skłamanej rzeczywistości, bardziej zatrważającej od rozmaitych Marvelowych światów. Rzeczywistość jest oszukiwana, ponieważ tego pragnie. Nie tylko godzi się na oszustwo, ale nawet własnoręcznie je wytwarza i aplikuje sobie niczym narkotyk. Dość powiedzieć, że bokononizm jest religią zakazaną na wyspie, mimo że wszyscy jej mieszkańcy są bokononistami, nawet ścigający religijnego przywódcę – Bokonona – "Papa" Monzano. Zakłada ona także, że aby osiągnąć swe cele, można, a nawet trzeba kłamać. Z tak zaklętego kręgu można wyjść, jedynie odstawiając źródło utrapienia, jeżeli jednak ten głód jest przyrodzony, to pozostaje tylko samozagłada. Czyż w tym właśnie prostym założeniu, nie mieści się bardzo pojemna metafora współczesnego fanatyzmu?

Wielowymiarowość „Kociej kołyski” w pełnej krasie ukazuje się w warstwie językowej tej książki. To specyficzna, pełna neologizmów fraza, tyleż poważna, co satyryczna. Vonnegut jest w ogóle pisarzem skorym do jaskrawości, nie stroniącym od ryzykownej symboliki  i porównań, balansującym czasem na granicy ekstrawagancji i poprawności politycznej. Jego język jest przede wszystkim kakofoniczny i chaotyczny, plastycznie oddając ten nieustanny strumień bodźców słownych, jaki ze wszystkich stron opływa naszą ludzkość. Tu rządzący mamią nas wyborczą kiełbasą, tam media przedstawiają alternatywną wizję wydarzeń codziennych, z innej jeszcze strony atakują nas hasła marketingowe, slogany religijne czy fanatycy wszelkiej maści kuriozalnych wierzeń. Vonnegut obśmiewa nas samych. I robi to bardzo dosadnie, tak, że czytając jego słowa, z jednej strony mam ochotę podpisać się pod tym dwoma rękami, gdy akurat mam przed oczyma wizję otaczającej mnie społeczności, z drugiej strony po chwili nachodzi mnie refleksja, że to przecież jest też o mnie . A to boli, bo chcę wierzyć w sens codziennego trudu. I chyba o to właśnie chodzi w dobrej literaturze prawda? O to, żeby skłaniała do melancholii i zadawania pytań.

Nie wiem czy Vonnegut był dobrym kreatorem. Nie do końca przekonują mnie jego światy, zdania też nie skrzą się od stylistycznej rozpusty. Mam jednak przekonanie graniczące z pewnością, że Vonnegut to jeden z najlepszych obserwatorów rzeczywistości, jacy kiedykolwiek napisali książkę. Głębia jego humanistycznych obserwacji jest zadziwiająca, a niektóre frazy muszę czytać wielokrotnie, żeby w pełni docenić ich kunszt i wielowymiarowość. „Na początku Bóg stworzył Ziemię i oglądał ją z wyżyn swojej kosmicznej samotności. I rzekł Pan: Ulepmy z gliny żywe stworzenia, aby glina mogła zobaczyć, co uczyniliśmy. I ulepił Bóg wszelkie zwierzęta, jakie żyją na Ziemi, a pośród nich i człowieka. Jedynie glina w postaci człowieka potrafiła mówić. Bóg pochylił się nisko, kiedy glina w postaci człowieka powstała, rozejrzała się dokoła i przemówiła. Człowiek zamrugał i grzecznie spytał: Jaki jest sens tego wszystkiego?”. No właśnie, jaki?

Ocena: