Najlepsze premiery filmowe w polskich kinach w 2018 roku zdaniem Melancholia Codzienności


Dusza i ciało – Idiko Enyedi

Ubiegłoroczny zwycięzca z Berlina na przemian poraża prozaicznym realizmem i ulotną subtelnością.  To bardzo refleksyjna, dobrze zagrana, snuta w wolnym tempie przypowieść o bólu i strachu nadwrażliwych ludzi, poruszających się w dwóch całkowicie sprzecznych wymiarach, cielesnym i duchowym, bezskutecznie próbując je jakoś ze sobą dopasować. 



Niemiłość - Andriej Zwiagincew

Choć najnowszy film rosyjskiego reżysera nie urzeka tak, jak jego poprzednie produkcje, trudno odmówić mu subtelności i lirycznej metaforyczności. Pięknie skomponowane kadry w połączeniu z unikalną, ambientową ścieżką dźwiękową sprawiają, że "Niemiłość" ogląda się jakbyśmy przebywali w stanie hipnozy.



Winni – Gustaw Moller

To szokujące, jak wiele emocji można zawrzeć w minimalnej ilości kadrów. Pod przykrywką rozrywkowej akcji, reżyser umieszcza dramat jednostki i pozwala mu swój problem „przegadać” i „przetrawić” na błędach dotykających kolejnych osób. Jesteśmy  świadkami psychoterapii człowieka uwięzionego w oku kamery, jednostki znajdującej się na samym szczycie emocjonalnej karuzeli życia. Doskonały film, półtorej godziny absolutnej kinowej hipnozy. 



Party - Sally Potter 

Krótki, trwający nieco ponad godzinę, film zrealizowany przez Sally Potter mówi o tym wszystkim, co kryje się pod fasadą światopoglądowych frazesów. To przeniesiony na ekrany kin dramat, poruszający temat kryzysu zaufania, w czasach pseudoprawdy. To też zwarta tragifarsa w stylu retro na temat demokracji i towarzyskiej hipokryzji. 



Dogman – Matteo Garrone

Najnowsze dzieło twórcy Gomorry to fascynujące studium istoty zależnej. Stanowi przeciwieństwo klasycznego tematu wycofanego samotnika. Warto je znać przede wszystkim ze względu na niesamowitą rolę Marcello Fonta, który podobnie jak czynili to dawniej Buster Keaton czy Roberto Benigni potrafił połączyć i oddać wewnętrzne sprzeczności człowieka wrzuconego w spiralę zła. Dogman to także polemika z archetypem mężczyzny, szczególnie aktualny pejzaż złożoności męskiej psychiki. 



Płomienie - Chang-dong Lee

„Płomienie” to film, który dobrze oglądać w ciszy i spokoju. Reżyser snuje swoją opowieść bardzo powolnie, lepi namiastki fabuły, by za chwilę zburzyć ich sens i pozostawić nas z wrażeniem snu na jawie. To dzieło ascetycznie piękne i melancholijnie ujmujące. Lee bawi się konwencją, krąży gdzieś między tragiczną historią miłosną, alegorią współczesnej sytuacji społecznej i politycznej w Korei, rodzinną psychodramą i mrocznym thrillerem z niewyjaśnioną intrygą. 



Trzy twarze - Jafar Panahi

„Trzy twarze” nie są socjologiczną rozprawą na temat łamania praw człowieka czy kondycji systemu patriarchalnego w Iranie. To raczej historia utrzymana w napiętej, ale także humorystycznej tonacji sąsiedzkiej pogawędki. Opowieść utkana z codziennych, pozornie niezainscenizowanych rozmów, gdzie przed szereg wychodzą kwestie kultury irańskiej, przywar narodowych i dysonansu społecznego. Wszystko to nakręcone w dobrze nam znanej z poprzednich dzieł stylistyce, tym razem nieco urozmaiconej i poprowadzonej z większym dystansem. Ciekawy przykład kina autorskiego, które nie potrzebuje sztucznej głębi i widowiskowości, aby mogło zostać docenione w świecie. 





Choć za współczesnym kinem amerykańskim nie przepadam, trudno nie wspomnieć przy podsumowaniu o tej produkcji. McDonagh z lekkością, ale także z niewysłowioną brutalnością i wyrazistymi akcentami czarnej komedii, tworzy film ukazujący chorobę społeczeństwa, które zapomniało jak współpracować i dumnie kroczyć w przyszłość. To dzieło niezwykle uniwersalne i potrzebne wszędzie tam, gdzie człowiek człowiekowi pozostaje wilkiem.  



Roma - Alfonso Cuaron

"Roma" jest przede wszystkim hołdem złożonym dla szczegółów technicznych dzieła filmowego. Poszczególne kadry zniewalają swoją estetyką, a scena parkowania pojazdu już teraz przeszła do historii kina. Także w warstwie fabularnej dostrzec możemy w produkcji Cuarona chęć poszukiwania głębi. "Roma" zestawia ze sobą dwa światy kobiet, a dzięki powolnej i surowej narracji uwidacznia w tych małych dramatach ogrom problemów, z jakimi boryka się aktualnie świat.


Recenzja "Obsesja zbrodni" Michelle McNamara

Wydawca: Znak

Liczba stron: 400

Oprawa: miękka

Premiera: 16 stycznia 2019 r.

„Obsesja zbrodni” to książka, która dobrze pokazuje, jak nie opowiadać o seryjnym mordercy. Zmarła tragicznie przed ukończeniem swojego dzieła dziennikarka i blogerka - Michelle McNamara, snuje w niej relację o Golden State Killerze – jednym z największych złoczyńców powojennej Ameryki, człowieku, który dopuścił się dwunastu morderstw, pięćdziesięciu gwałtów i zaliczył ponad sto włamań. Słowo snuje, jest tu jak najbardziej trafnym określeniem, bo też zapewnienia Stepena Kinga zamieszczone na okładce („pędzi, nie do zatrzymania”), są zwykłym marketingowym chwytem, który tym razem z samą lekturą ma niewiele wspólnego.

Już sam podział książki, należy uznać za pomysł nietrafiony. W pierwszej części Michelle McNamara wspomina swoje dzieciństwo, rodzinne zwyczaje i konflikty, opinie matki o swoim talencie literackim. Zupełnie nie rozumiem tej składowej książki, która nie tylko odwodzi nas od tematu samego dzieła, ale także wyprowadza ze stanu czytelniczej zachłanności – zamiast chcieć więcej, czekamy na moment, kiedy autorka zakończy wreszcie usprawiedliwianie swoich fascynacji. Cierpliwość jednak, tym razem się opłaca, przynajmniej częściowo. Poznajemy bowiem postać zabójcy EAR-ONS, dowiadujemy się o jego ambicjach, chorych potrzebach i niewyjaśnionych poszlakach. To prawdopodobnie najlepszy moment całej książki. Ofiara po ofierze, dziennikarka analizuje całkowity kształt przestępstwa, jednocześnie czyniąc to w sposób umiarkowanie zbeletryzowany. Jego ofiary nie są tu anonimowe. Dowiadujemy się kim były, co robiły, co zapamiętały z samej napaści. Spokojnie badamy schemat zbrodni, od drobiazgowych przygotowań, przez opis samego aktu (bez nadmiernego epatowania brutalnością), aż po oględziny i dalsze czynności proceduralne. Autorka metodą analizy porównawczej wyciąga wnioski o samej postaci, prowadzi nas przez gąszcz materiału dowodowego uwypuklając najistotniejsze dane. Jest więc konkretnie, chociaż z każdą kolejną stroną coraz bardziej nużąco.
 
W drugiej części reporterka podróżuje wraz z jednym z zaangażowanych stróżów prawa. Odwiedza po latach miejsca zbrodni, spotyka się z ludźmi, którzy poświęcili większość życia wytropieniu psychopaty. To bardzo przegadana część, będąca z jednej strony powtórzeniem tego, co już wiemy, z drugiej także pogłębioną refleksją na temat hobby, jakim jest poszukiwanie zabójców. Wreszcie ostatnia część, to uzupełniona przez dwóch współpracowników relacja o badaniach autorki. Mamy tu analizy geograficzne jego działalności, opis weryfikacji DNA śladów jakie zostawił, porównanie zeznań i metod działania – czyli ni mniej, ni więcej, jak kolejne powtórzenie, tym razem w nieco sformalizowanej, zmatematyzowanej i graficznie atrakcyjnej formie.

Jest więc „Obsesja zbrodni” książką bardzo nierówną i niespójną formalnie. McNamara początkowo stara się uatrakcyjnić czytelnikowi odbiór, przez fabularyzowanie historii ofiar, by chwile potem wrócić do gadania o sobie i dzielnych policjantach, a wreszcie utknąć między domysłami i analizą akt oraz taśm służbowych. Częsta zmiana konwencji sprawia, że napięcie, tak niezbędne przy tego typu tematyce, co i rusz spada. Ta powieść, jeśli mogę ją tak nazwać, broni się przede wszystkim w retrospekcjach, bo tam zarysowuje dużo ciekawsze i bardziej niejednoznaczne opowieści niż w opisywanej ze skrupulatnością kronikarza i gadatliwością psychoanalityka teraźniejszości. Autorka czyni słusznie, nie wystawiając sądów i broniąc się przed banalną grą na emocjach, jednocześnie jej problem polega na tym, że źle rozkłada akcenty i dopowiada za nas każdą niejasność, sugeruje drogę interpretacji. Trudność w lekturze polega też na tym, że „Obsesja zbrodni” jest zbiorem artykułów, analiz i dopisków, które często są wartościowe w skali mikro, razem nie tworzą jednak zwartej i płynnej frazy.

Książka Michelle McNamara ma charakter dygresyjny. Autorka bardzo lubi wchodzić w rozważania poboczne, z lubością przytacza naprawdę interesujące ciekawostki, których potencjału nie potrafi w pełni wykorzystać. Czasami historie o układzie architektonicznym danego miasta są niezwykle ważne, stanowią niezbędny element tła zbrodni. Widać w nich literacką duszę pisarki. Innym razem jednak, galopuje ona za daleko i przytacza dawne dzieje zupełnie w oderwaniu od akcji książki. Idealnym przykładem będzie tu moment, w którym wyjaśnia etymologię nazwy góry Mount Diablo. Podaje całą legendę tylko po to, aby po dwóch stronach rozważań wyjaśnić, iż to miejsce, gdzie mieszka. Tak właśnie kończy ten mały podrozdział, który stanowi kolejny element objaśniania swojego życia, nie zaś historii EAR-ONS.

„Obsesja zbrodni” mogła być dobrą książką. Historia niesie w sobie olbrzymi potencjał, jest to relacja wielowątkowa i sygnalizuje przynajmniej kilka ważkich problemów egzystencjalnych. Jej problemem jest niespójność w zastosowanych konwencjach, a także liczba podanych czytelnikowi wyjaśnień, a nie dwuznaczności, przez co swoją strukturą przypomina ona wykład z tezą. Mamy tu sporo niepotrzebnych scen, za dużo oczywistych przemyśleń, zbyt wiele sugestii i prowadzenie czytelnika za rękę. Wszystko to sprawia, że gdzieś umyka nam napięcie. Czyta się to momentami dobrze, choć bez większych emocji. Zło jest wyraźnie złem, dobro jednoznacznie dobrem, a w centrum pozostaje pasja poszukiwacza sensacji. To real thriller, który w gruncie rzeczy nie straszy, a przeraża jedynie tam, gdzie możemy czytać o faktach. Sama historia zbudowana jest tak, by można się było w niej wyraźnie określić. Od samego początku do końca, niestety.

Ocena

Najlepsze powieści 2018 roku zdaniem Melancholia Codzienności

Berta Isla - Javier Marias
Berta Isla to dzieło kompletne, na wskroś Mariasowe. Fascynuje swoją budową i frapuje fabułą. Ta, na pozór chłodna narracja, pełna jest płomiennych uczuć i skrywanych tajemnic. Autor z realistycznych modułów konstruuje treści zgoła nieprawdopodobne, swoiste panoramy globalnych problemów. Powolny rozwój zdarzeń nie nuży, a wręcz przeciwnie, wzmacnia pożądanie odkrycia istoty dzieła. Ta książka jest jak album złożony z kadrów portretujących codzienne życie, jest ona pisana jakby na wdechu – rozciągnięte fragmenty niemal pozbawione dialogów, pełne szczegółów percepcje otoczenia, drobiazgowo oddane nastroje bohaterów. To taka mozaika ludzkich fantazji, zaślepienia, straconych nadziei, niedojrzałych marzeń. Układanka wszystkiego tego, co banalne, jednocześnie wzbijająca się daleko ponad te fundamenty. Pozostaje pytanie, dlaczego Akademia nie dała jeszcze Mariasowi Nobla?



Granica zapomnienia - Sergiej Lebiediew
Granica zapomnienia to ten rodzaj prozy, który zniewala swoją estetyczną formą. Wielka literatura, która nie potrzebuje dialogów czy akcji, aby stanowić intensywne przeżycie dla czytelnika. Wyjątkowe studium o zbiorowej demencji, o wypieraniu niewygodnych faktów i miłości do kraju, który to kochanie odrzuca. To taka homerycka wyprawa w głąb nas samych, medytacja nad istotą bycia. Niezwykle mądra, a nadto bardzo plastyczna. Odurza literacką wyobraźnią i czysto ludzką odwagą. Niewątpliwie jedna z najważniejszych książek 2018 roku w Polsce, a przy tym wspaniały przykład siły młodego pokolenia i zwycięstwa jakości nad komercją.



Fizyka smutku - Georgi Gospodinow
Gospodinow stworzył książkę kompletną, istny wehikuł, który potrafi zatrzymać czas. Historia raz pędzi, by po chwili zatrzymać się i oddać poetyckiej refleksji. Jest w tej prozie siła filozoficzna i głębia egzystencjalna. „Fizyka smutku” to tak naprawdę metafizyczna wizja istoty życia, artystyczny projekt przekonujący swoją konstrukcją i stylistyczną finezją. Co ważne, jest to też książka wielu opowieści, a każda z nich niesie w sobie ducha człowieka, nie jest oderwana od tego, co znamy z codzienności. Dzięki temu jest nam bliższa, znajoma, mimo że ukryta się za onirycznym filtrem.



Patria - Fernando Aramburu
To taka relacja, która miażdży swoją emocjonalną siłą. Czytając ją będziemy czuć bezsilność, strach, niezrozumienie, ból, złość, radość. Aramburu stworzył hipnotyzującą i mroczną narrację osadzoną w centrum zwykłych ludzi, którzy nie mogą prowadzić takiego życia, jakiego chcą. To powieść o przekraczaniu granic i konsekwencjach jakie z nich wynikają. O poczuciu wstydu i walce o dobre imię. Książka, która nie wyróżnia się oryginalnością, pięknym językiem czy szokującymi opisami. Nie szokuje formą i nie wymaga olbrzymiej cierpliwości. To bardzo atrakcyjnie zmontowana narracja, która nie musi niczego udowadniać. Świetnie napisane powieść, perfekcyjnie przemyślana i finezyjnie wykonana.

 

Sprzedawczyk - Paul Beatty
Sprzedawczyk to gorzka refleksja na temat Ameryki. Myliłby się jednak ten, kto próbowałby włożyć ją do jednego worka z Koleją Podziemną czy Długim marszem w połowie meczu. Książka Beatty’ego napisana jest bowiem w taki sposób, że czytając ją ma się wrażenie podobne, do uprawiania sportu ekstremalnego. Szalona narracja tylko sporadycznie pozwala złapać oddech. Ta powieść nie nuży, jest mądra i celna, a przy tym nieszablonowa. Została skonstruowana tak, że jedna nitka prowadzi do całego swetra.


                                
Człowiek tygrys - Eka Kurniawan
Człowiek tygrys to proza osadzona w wyjątkowym kolorycie indonezyjskich tradycji, przekonań i lokalnych przesądów. Kurniawan zachwyca oszczędnością stylistyczną. Kreuje bomby emocjonalne przy jednoczesnym kumulowaniu wielu wątków. Książka łączy ze sobą elementy metafizyki i realizmu magicznego, przy jednoczesnym utrzymaniu czytelnej i niezwykle intrygującej warstwy fabularnej czytelnej w każdym zakątku naszego globu. Ta powieść opowiada też o tym, co w sobie kryjemy, i o konsekwencjach, jakie może to nieść dla naszej psychiki.
 
 
 


"Jezioro" - Bianca Bellova
Bianca Bellova zachwyca nie tylko ogromną wyobraźnią, dosadnością, szeroką wielopłaszczyznowością swojej fabuły i pomysłem na powieść inicjacyjną. Siła „Jeziora” tkwi w jej magicznej naturalności, to powieść z krwi i kości, taka, którą chłonie się całym sobą. Czeska pisarka nie eksperymentuje formalnie, trzyma się raz obranej drogi i unika wielkich zdań, nowatorskiego rozpasania czy nadmiernego komplikowania. Jest konkretnie, choć wielowątkowo, adekwatnie do wirusa trawiącego mieszkańców Boros. „Jezioro” jest też nie tylko wnikliwą obserwacją problemów XXI wieku, ale także hołdem złożonym dokonaniom czeskiej literatury, jej wielowymiarowości i odmiennych koncepcji artystycznych. Dostrzegam tu ślady Ota Pavela w początkowej scenie łowienia ryb, Bohumila Hrabala w konstrukcji dialogów i starszych postaci, Josefa Skvorecky’ego wszędzie tam, gdzie sięgamy retrospekcji i anegdot, a także Karela Capka, którego duszny klimat zawisa nad całą lekturą. Różne prądy i doświadczenia schodzą się tu na jedną drogę prowadzącą do nieuchronnego piekła.
                           

Recenzja "Lincoln w Bardo" George Saunders

Wydawca: Znak

Liczba stron: 440

Oprawa: twarda


Premiera: 5 września 2018 r.

Zacznijmy może od tytułu. O Abrahamie Lincolnie wiele pisać nie zamierzam, pewnie obiło Wam się jego nazwisko o uszy. Powiem tylko, że rzeczony Prezydent Stanów Zjednoczonych miał czwórkę dzieci, a treść książki Saundersa odwołuje się wprost do śmierci jednego z nich - Williama. „Bardo” z kolei, to zaczerpnięty z filozofii buddyzmu termin, oznaczający stan zawieszenia między śmiercią a ponownymi narodzinami.

Rzecz dzieje się 20 lutego 1862 roku. W Białym Domu odbywało się huczne przyjęcie, podczas gdy gdzieś na górze, w zapomnianej dla świata komnacie swojego żywota dokonywał trzeci syn pary prezydenckiej. Jego powolne konanie stanowi swoiste preludium do podjęcia rozważań o kondycji człowieka, tak XIX-wiecznego, jak i współczesnego. Bo też nie o smutek i cierpienie jednostki tu chodzi. Mimo długich fragmentów dokładnej relacji o stanie zdrowia dziecka, towarzyszących temu uczuciach matki, opisach pogrzebu i balsamowania, nie jest to kolejna książka o traumie wywołanej odejściem bliskich, za to zresztą Bookera nie przyznają.   

Dwunastolatek zmarł, jego ciało złożono w trumnie, a wokół niej aż roi się od duchów. Jest ich całe mrowie, każdy chce powiedzieć jak najwięcej, wylać swoje żale na doczesne troski. Jedni mówią o utracie możliwości skosztowania wdzięków swojej młodej żony, inni o kształcie księżyca, a jeszcze następni o smaku pikli. Kalejdoskop poruszanych kwestii jest tak szeroki, jak różne bywają ludzkie myśli i charaktery. Każdy duch ma tu symbolizować określoną postawę, przybierać maskę konkretnych grup społecznych. Za mało jednak dostają czasu, aby bardziej uwiarygodnić swoją rolę. A przecież autor „10 grudnia” poszedł dalej. Duchy mogą przecież” widzieć” myśli żywych, gdy tylko na chwilę przenikną do ich ciała. Najchętniej wybierają oczywiście postać samego Prezydenta – „podsłuchują” jego myśli o Bogu i moralnej stronie wojny, a także telepatycznie przekazują mu swoje refleksje o roli czarnoskórych w trwającej wojnie secesyjnej. 

Saunders stworzył doskonały podkład pod wykreowanie metaforycznej panoramy ludzkich bolączek, przywar, smutków i radości. Jego powieścio-dramat skonstruowany został jako twór niebywałej wręcz artystycznej wyobraźni. To taka literacka mieszanka dawnych motywów i współczesnych problemów, niestrawna o tyle, że gdzieś jednak puściły tamy, trzymające ten cały projekt w ryzach. Świetne sceny, jak chociażby próby opisu kształtu księżyca z różnych punktów widzenia, mieszają się z nieczytelnymi aluzjami i fabularnymi płyciznami. „Lincoln w Bardo” to taka formalna bomba – inspiruje swoim kształtem, rozczarowuje jednak tym, co stanowi jego serce – historią. Wydana rok temu książka porusza bardzo wiele kwestii – od rozdziału między intymną tragedią a globalnymi konfliktami zbrojnymi, przez nierówności społeczne, aż na homoseksualizmie kończąc. Wielość głosów i punktów widzenia składa się na kształt świata, w którym żadne kontury nie są wyraziste, a ewentualne odpowiedzi i prawdy można szukać co najwyżej pomiędzy wersami opowieści. Inna sprawa, że takie szukanie byłoby niezwykle żmudnym i akademickim wyzwaniem, co właściwie dyskwalifikuje tę książkę, jako lekturę beletrystycznie atrakcyjną. 

Źle rozłożone akcenty to nie jedyny problem najnowszej książki Saundersa. Zupełnie niezrozumiałe jest dla mnie mieszanie zasad interpunkcyjnych. Fragmenty pisane poprawnie, przeplatane są celowymi błędami, co może i miałoby sens, gdyby stanowiły one cytaty listów, nie zaś rejestr słów wypowiadanych. Bo przecież nie sposób wypowiedzieć „chók” w ten właśnie, a nie inny stylistycznie sposób. Po co więc mieszać znaki i kropkować przekleństwa? Chyba tylko dla efekciarstwa, bo ze zdrowym rozsądkiem i głębią treści ma to niewiele wspólnego. Widzę też w tej książce niespójność w wypowiedziach poszczególnych bohaterów, którzy raz posługują się bardziej uwspółcześnionym językiem, by po chwili wrócić do mrocznych, romantycznych fraz. Pisarz nie był konsekwentny, a tego wymagałbym od udanego opracowania, tak silnie zakorzenionego w tradycji. 

„Lincoln w Bardo” onieśmiela lekkością, z jaką łączy różne gatunki literackie. Jest to też pierwszy od dawna projekt, który mimo eksperymentalnej formy, czytałem z zainteresowaniem i uwagą. Są tu fragmenty sugestywne i przejmujące, ale są także takie, w których poza bufonadą, nic więcej dostrzec nie można. Autor miał świetny pomysł i całe morze literackiego talentu, którego nie potrafił odpowiednio spożytkować. Zabrakło umiaru i stanowczości w raz obranej drodze. Być może wachlarz tematów był po prostu za szeroki – bo też co tu było kluczowe? Śmierć dziecka, wojna, ból rodziny, obowiązki prezydenta, odejście do innego świata, dyskryminacja rasowa, czy może to, co zapamiętam i kojarzyć będę z tą książka do końca życia – wspomniane wcześniej pikle? Przesyt fabularny i formalny momentami przytłacza, a szkoda. Miało być arcydzieło, wyszła ciekawa książka, która mogła być klasykiem.

Ocena:

Recenzja "Magnes" Lars Saabye Christensen

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 1046
 
Oprawa: twarda


Premiera: 31 października 2018 r.

Lektura „Magnesu” utwierdza mnie w przekonaniu, że Lars Saabye Christensen coraz pewniej czuje się w obranej przez siebie formie. Już „Półbrat” i „Beatlesie” ukazywały cechy charakterystyczne jego pisarstwa – znaczna ilość stron, wyraźnie nakreślone postaci, ważna rola otoczenia, inspirujące zabiegi narracyjne, a także łatwość, z jaką słowa łączą się w przyjemny dla oka ciąg zdań. Widać że norweski pisarz lubi opowiadać i wierzy przy tym w kojącą moc historii.

Bohaterów „Magnesu” jest co najmniej czterech. Ci ludzcy – Synny oraz Jokum, a także ci przestrzenni – Oslo i San Francisco. Ona – początkowo studentka w miasteczku Sogn, jest kuratorką swojego męża – Jokuma. To prawdziwa artystyczna dusza, która w życiu codziennym zachowuje się ozięble i wszystko traktuje na dystans. On jest fotografem skupiającym swoją sztukę wokół rzeczy porzuconych. Właściwie od niechcenia zrobił karierę, z której zresztą nie potrafi się cieszyć. Jokum to osoba stojąca obok swojej egzystencji, w nic nie potrafi się w pełni zaangażować. Można odnieść wrażenie, że nawet życie stanowi dla niego tylko bodziec do rozmyślania o tym co było. Wiecznie nieprzystosowany i anachroniczny odżegnuje się od wyścigu szczurów. Za wszelką cenę chce zachować swoją prywatność i rytm dnia. Bujając w obłokach często zapomina o różnych sprawach, nie domyka ich, jest przy tym nieporadny i niezaradny. To właśnie Synne stanowi dla niego ostoję i niezbędną do bycia siłę sprawczą. Pomaga mu wejść na piedestał współczesnych fotografów, załatwia za niego wszystkie interesy, odcina go od problemów i procesu decyzyjnego. Pozornie wszystko zatem pasuje, bohaterowie wyglądają jak uzupełniające się ogniwa tego samego łańcucha. Z czasem okaże się jednak, że różnice w postrzeganiu świata i codziennej funkcjonalności będą zbyt duże. Bo czy można na dłuższą metę połączyć sztukę z biznesową bezwzględnością?

Właściwie od początku swojej literackiej kariery w dziełach norweskiego pisarza powracają te same motywy – fotografia, pisarstwo, podróże, rodzina, różnice czasu, muzyka, Oslo. W jednym z wywiadów Christensen tak mówił o swojej fascynacji fotografią – „Na zdjęciach czas zostaje zatrzymany. Przy czym interesuje mnie nie to, co dzieje się na pierwszym planie, ale to, co dzieje się w tle: zbiegi przypadków, twarze w oknach, ktoś wychodzący poza kadr. I próbuję odkryć, jakie są opowieści tych osób, jakim życiem one żyją”. Jokum jest fotografikiem martwej natury. Jego artystyczne dzieła skupiają się wokół porzuconych przedmiotów i wydarzeń, które w jakiś sposób wpływają na ludzkie losy. Dobrym przykładem jest tu ujęcie buta na moście – pamiątki po kolejnym samobójcy. To takie miniatury, drobne szczegóły, małe anegdoty mają większe znaczenie, niż setki stron kreacji fikcyjnych aktywności. Niezwykle ciekawe jest doszukiwanie się tych poglądów i wątpliwości. Raz będą one dotyczyć kwestii polityczno-religijnych (kwestia Islamu i ataków na World Trade Center, totalitaryzmu Caucescu), innym razem społecznych (zakaz prowadzenia walizek w Wenecji), literackich (rozważania o sztuce Kafki, Rushdiego, Camusa, Hamsuna, Fitzgeralda, Lagerkvista), muzycznych (jazz, rock), przyrodniczych (przyzwyczajenia chomików) czy historycznych (wybór języka ojczystego w USA). Tych ciekawostek i pytań jest tu zresztą dużo więcej, a siła tej prozy wybrzmiewa głównie w tych małych opowieściach. Jak cytuje sam autor na jednej ze stron „Badam to, co zwyczajne i siadam u jego stóp”.

„Magnes” jest też powieścią wiarygodną. Rzetelność literacka jest tu osiągnięta głównie dzięki własnemu doświadczeniu. Christensen pisze o tym, co dobrze zna. Tajemne zaułki Oslo, meandry muzyki, rozbieżności godzinowe między Ameryką a Norwegią – tego wszystkiego smakuje pisarz od lat, jest w tych tematach specjalistą, a połączenie wiedzy i literackiego talentu zawsze stanowi solidny fundament powieści. Pozostaje przy tym Christensen lokalny, mimo uniwersalnego przesłania. Pisze z szacunkiem do skandynawskiej tradycji, o czym świadczy chociażby ibsenowskie ustawienie rodziny i dramatycznych relacji jakie łączą jej członków w samym centrum historii. „Magnes” to taka jednotomowa północna saga, świadectwo norweskiego sposobu życia i kultury codzienności, gdzie czas spędza się głównie w domu, zaś eksplozja nieporozumień czai się w każdym rogu. To także projekt z silnym akcentem inicjacyjnym, tak w czysto ludzkim, jak i socjalnym znaczeniu, rozumianym jako etap wychodzenia poza swojski klimat. Każdy bohater opuszczenie rodzinnego gniazda będzie traktował na swój sposób, u każdego będzie to miało inne znaczenie i konsekwencje.

„Magnes” to bez wątpienia potężna lektura, oparta na kilku istotnych filarach. Jednych zachwyci sposób opisu lat 70-tych, innych topograficzna dokładność kreacji otoczenia, jeszcze inni ukojenie odnajdą w bogactwie przemycanych myśli czy subtelności dialogów. Nie jest to powieść wybitna, a raczej umiejętnie pogłębiona dość prosta historia napisana w chłodnym, skandynawskim stylu. To taka mozaika dziwnych i niejasnych zdarzeń, pełnych ludzkich sukcesów i porażek, błędnych decyzji i niekonsekwencji. Lars Saabye Christensen wciąż pisze tę samą książkę, staje się przy tym coraz bardziej gadulski i dygresyjny. Mimo wszystko to trochę za mało, abym z czystym sumieniem mógł polecić ponad tysiącstronicową książkę. Czytelnicze spełnienie jest tu niewspółmiernie mniejsze, niż pokłady czasu i cierpliwości, niezbędne do poznania całej opowieści. 

Ocena:

Recenzja "Znajomy świat" Hwang Sok-Yong

Wydawca: Sonia Draga 

Liczba stron: 208

Oprawa: zintegrowana


Premiera: 21 listopada 2018 r.

 Hwang Sok-Yong tworzy od blisko 50 lat. Na swoim koncie ma 12 książek (w tym wielotomowy epos), kilka esejów i jeszcze więcej inspirujących wypowiedzi na tematy społeczno-polityczne. Choć rzadko bywa tłumaczony na polski, ma swoją renomę na świecie, o czym dobitnie świadczy wysokie miejsce w rankingu pisarzy typowanych do Nobla. 

„Znajomy świat” został wydany w 2011 roku, w tak zwanej czwartej fazie twórczości Hwan Sok-Yonga. Rozpoczynał od dzieł  indywidualistycznych, osadzonych w świecie estetyki. Później, na fali wojennej katorgi, zaczął tworzyć powieści realistyczne, dotykające trudnej tematyki konfliktów zbrojnych. Trzeci etap jest wyrazem idealistycznych poglądów na temat koreańskiego rozdziału. Aktualnie pisarz skupia się na wątkach uniwersalnych, zgrabnie łącząc kwestie socjologiczne z tradycyjnymi wierzeniami. 

W centrum swojej najnowszej opowieści, pisarz z Korei stawia młodego chłopca, który wraz ze swoją matką przenosi się na składowisko śmieci, tuż po tym, jak jego ojciec zostaje odesłany do obozu „reedukacji”. Tam, w blaszanym domku, urządzają swoje życie na nowo. Zarabiają na wybieraniu resztek i przekazywaniu ich do recyklingu, życie zaś upływa im między ciężką pracą, marzeniami a rozmowami z współtowarzyszami niedoli.

„Znajomy świat” to powieść wyraźnych kontrastów. Pisarz z Korei nie boi mówić się o ludziach wyrzuconych poza margines życia. Naprawdę bolesne to doświadczenie, czytać o ludziach żyjących w takiej nędzy. A przecież to wszystko zdarzyło i zdarza się naprawdę. Tuż obok stolicy, miasta pełnego możliwości i bogactwa, leży wielkie wysypisko wraz ze swoimi wyrzutkami i padlinożercami. Ubierają się wygrzebując ciuchy ze śmieci, jedzą to, co uda im się znaleźć, nawet swoje święto celebrują przy użyciu napotkanego w gromadach resztek ekwipunku. To bezimienni ludzie, chodzące pseudonimy, dla których lepiej byłoby, gdyby nigdy się nie narodzili. Ale rozdźwięk między bogatymi i biednymi nie jest tu jedynym rodzajem kontrastu. Autor „Chwastów” ukazuje nam, że nawet w tym zawszawionych widmach musi istnieć hierarchia i odpowiednia organizacja. Ich nikczemne zadania podporządkowane są z góry określonym zasadom zarządzania, tak dobrze nam znanym ze świata wielkomiejskich korporacji. 

Hwang Sok-Yong silnie odwołuje się do tradycji. W swojej historii zgrabnie porusza się między światem wręcz naturalistycznie namacalnym, a rzeczywistością pozorną – przepełnioną koreańskim folklorem krainą duchów – Wyspą Kwiatów. Ciekawa to, oniryczna wizja innego środowiska, leżąca gdzieś między śmierdzącą codziennością odrzuconych przez świat młodych postaci, a pędzącą za sukcesem cywilizacją. Autor kreuje tu inspirujące byty wpisujące się w prowadzony w literaturze długi ciąg pozaziemskich dialogów, które zgrabnie niuansują realia i stanowią skuteczne narzędzia do jego uwierzytelnienia. Bo czyż udanie się do baśniowej krainy zmysłów, nie jest czasami jedyną metodą na walkę z przytłaczającą rzeczywistością?

„Znajomy świat” to zbudowana na wyrazistych antytezach historia o dramatycznym wymiarze rzeczywistości. Hwang Sok-Yong wystosowuje zarzut do ludności całego świata, do szalonego i niczym nieskrępowanego konsumpcjonizmu. Oddaje przy tym głos tym wszystkim małym bohaterom codzienności, którzy normalnie nie mogą zostać wysłuchani. Oto ludzie z getta, ze świata tak bardzo oddalonego od naszej codzienności, że wydaje on się nam jakby przysłonięty fantazyjną kotarą. Wielką wartością w tej małej powieści jest sposób, w jaki autor tropi i analizuje człowieczeństwo w każdej ze swoich mrocznych postaci – nie wielkość ducha bohaterów, ale całą ich przeciętność, życiową ułomność i osamotnienie. To bardzo minimalistyczna narracja, gęsta od różnych znaczeń, podtekstów i możliwości interpretacyjnych. To też jeden z ciekawszych projektów społeczno-filozoficznych jakie w tym roku czytałem. Nie ma tu ani happy endu, ani sad endu, może jest nieco jednego i drugiego, jak to w życiu bywa, mimo to wymiar tej opowieści pozostaje krytyczny. „Znajomy świat” to dobitna metafora tego wszystkiego, czego czasami gołym okiem nie widać, symboliczny obraz mechanizmów, którym poddajemy się każdego dnia idąc do pracy, na zakupy, czy do kina. Smutna i gorzka refleksja o oderwaniu się człowieka od korzeni i wypieraniu słabszych. Egzotyczne, ale dobrze napisane. Warto poznać.

Ocena: