Recenzja "Tłumacz z Darfuru" Daoud Hari

Wydawca: Wydawnictwo Czarne

Liczba stron: 184

Oprawa: miękka


Premiera: 5 września 2018 r.   

Konflikt w Sudanie trwa już ponad 50 lat. Szacuje się, że do dnia dzisiejszego pochłonął ponad 2 miliony ofiar, zaś blisko 4,5 miliona ludności zostało zmuszonych do emigracji. W 2003 roku nastąpiła kolejna eskalacja, nazywana konfliktem w Darfurze. Istotą napięcia jest walka między arabskimi wojownikami Dżandżawidami, a niearabskimi mieszkańcami regionu zachodniego Sudanu. To w tym miejscu i czasie Daoud Hari osadza swoją opowieść.

Autor prowadzi relację pierwszoosobową, w której na wierzch wysuwa się mroczna strona mało znanego w Polsce konfliktu. Hari nie jest tylko świadkiem tych tragicznych zdarzeń, jest także jego ofiarą, stąd jego relacja może poruszać oraz wywoływać dreszcze emocji i niezrozumienia dla ogromu nieszczęścia jaki spada na miejscową ludność. Razem z tłumaczem odwiedzamy pogrążone w rozpaczy, wypalone wioski, oglądamy kurhany zabitych, przygotowujemy się do morderczych nalotów, będziemy wielokrotnie porwani i osadzani w więzieniach. Będzie tu wiele typów rozpaczy, od tej indywidualnej, związanej z utratą bliskich i doświadczeniem cierpienia fizycznego, aż po międzynarodową. Hari skupiając się na mikroprzestrzeniach, ukazuje bezsens konfliktu w skali globalnej. Zgwałcone dzieci, spaleni dziadkowie, wieszające się z rozpaczy matki – to trudne do pojęcia i nazwania zbrodnie, o których istnieniu wielu woli nie wiedzieć. Ale one są, powracają jak bumerang i właśnie dlatego takie świadectwa są ważne.

Siłą książki są nie tylko proste i trafiające w samo sedno zdania, ale także dialogi. Autor rozmawia z przedstawicielami obu stron konfliktu. Widzimy grubiańskich oprawców, stosujących tortury i skazujących na śmierć z byle powodu, którzy pod wpływem rozmowy i empatii odsłaniają swoją ludzką twarz. Część z nich czyniąc zło, nie zastanawia się nad moralnymi aspektami tej działalności. Zabijają, bo tak im każą, bo jeśli nie zrobią tego oni, zrobi to ich wróg. Te wzajemne antagonizmy napędzają się wzajemnie do tego stopnia, że w pewnym momencie sami nie wiemy, kto jest tu zły, a kto dobry.

„Tłumacz z Darfuru” to niewielkich rozmiarów relacja poruszająca ważne tematy, jednocześnie czyniąca to w sposób przystępny, bez patosu i nadmiernego naturalizowania. Autor nie nęka nas szczegółami, nie opisuje rozpościerających się przed jego oczyma scen z reporterskim zaangażowaniem. Od szokowania kadrami, woli wyważoną opowieść o swoich dziejach, o tym ile razy uciekł spod noża i jak łatwo utracić wszystko w kraju ogarniętym bezsensownym konfliktem. Choć czasami Hari za bardzo skupia się na sobie i swoich szlachetnych pobudkach, trudno odmówić mu zdystansowania i powściągliwości. To taka książka, gdzie emocje przykryte są zasłoną faktów, zaś wizje ludzkiego okrucieństwa zostają celowo przytępione, aby jeszcze bardziej oddziaływać na naszą podświadomość.To na pewno ciekawa książka o życiowych utratach, z którymi trudno się pogodzić. O terrorze i ludziach, wciąż czekających na jakąś odmianę. To też mały literacki hołd złożony tym, o których często zapominamy i w stosunku do których wolimy utrzymać bezpieczny dystans. Godna podziwu historia człowieka, który nie boi się mówić nie, nawet jeśli ma to przypłacić życiem.

Ocena:

Recenzja "Błogie odwroty" Yanick Lahens


Wydawca: Wydawnictwo Karakter

Liczba stron: 176

Oprawa: miękka z obwalutą


Premiera: 4 września 2018 r.  

Yanick Lahens to jedna z tych autorek, których nazwisko warto sobie zapisać i zapamiętać. Urodzona w Port-au-Prince pisarka i eseistka, została w 2014 roku wyróżniona nagrodą Femina, a obecnie na polski rynek wydawniczy trafia jej głośna powieść „Błogie odwroty”. To kolejna po „Dzieciach bohaterów”, „Niedzieli, 4 stycznia” i „Kraju bez kapelusza” książka rozprawiająca się z trudną rzeczywistością Haiti.  

Powieść rozpoczyna pożegnalny list sędziego Raymonda Berthiera do żony, w którym prognozuje on swoje losy w niedalekiej przyszłości, wietrząc możliwość doświadczenia śmierci. Raymond to jeden z tych obywateli, który doskonale rozumiejąc zasady działania skorumpowanego systemu, twardo stoi po stronie prawdy i nie daje się ująć w próbujące go dosięgnąć z każdej strony macki zła. Gdy sędzia padnie ofiarą morderstwa, wydarzenia potoczą się bardzo szybko, a upadek małej wspólnoty stanie się metaforą rozwiązłości i braku stabilności w całym społeczeństwie. „Błogie odwroty” są nie tylko multipersonalnym dramatem i pejzażem narastającego wyobcowania, lecz także próbą opowiedzenia ponurej historii o kraju owładniętym chorobą wiecznych przemytów oraz wewnętrznego kryzysu. 

Lahens portretuje różne postawy, zestawiając je ze sobą i nie komentując w żaden osobisty sposób. Tworzy swoistą kronikę radzenia sobie z utratą bliskiej osoby, a wśród bohaterów sztuki wyróżnia m.in. jego utalentowaną muzycznie córkę Brune, zrezygnowaną żonę, powątpiewającego i węszącego szwagra Pierre’a. Ci będą próbować rozwikłać zagadkę śmierci na swój własny, odmienny sposób. Intryga jest tu jednak wyłącznie mirażem, niewiele znaczącym dodatkiem do polifonicznego ciągu myśli i pożądań. Od zwrotów akcji i mylenia tropów autorka woli tworzyć artystyczne zwidy, gdzie słowa przeplatają się z muzyką, obrazami i duszną atmosferą stolicy Haiti. Opowieść zyskuje swój własny, indywidualny rytm, a dochodzący systematycznie do głosu egocentryzm i oportunizm bohaterów, stanowić będzie uzupełnienie podupadającego pleneru codzienności. To nie jest lektura, w której smutek, miłość, żałoba czy tęsknota wyjdą na wierzch. To raczej zaangażowana społecznie powieść izolacji, gdzie tytułowe odwroty będą wyznacznikami ludzkiej egzystencji. 

„Błogie odwroty” stanowią ciekawą frazę nie tylko ze względu na jej diagnostyczny charakter, ale także dzięki jej namacalnemu poczuciu odrealnienia. Lahens umie łączyć urywane myśli z przestrzenią, a rezygnacja ma tu wiele odcieni intensywności. Uwagę przyciąga także forma, meandrująca narracja, zmieniająca się z pierwszo- na trzecioosobową, nawet kilka razy w jednym akapicie. Autorka pisze stylem surowym i lirycznym jednocześnie, miesza punkty widzenia oraz tworzy szare obrazy rzeczywistości, dobrze nam znane z dzieł noir. Oddaje głos miastu i systemowi, krainie rajskiej i piekielnej jednocześnie. Wszystko to napisane bardzo intensywnie i sugestywnie, bez zbędnych ozdobników. To trudna i lepka książka, gdzie każde słowo ma znaczenie, a silne konotacje dla odbioru niosą przede wszystkim częste pauzy. Wielbiciele długich opisów i bogato zarysowanych postaci nie będą usatysfakcjonowani. 

„Błogie odwroty” to minimalistyczny wielogłos o dysharmonii haitańskiej rzeczywistości, o obrazie chaosu, który stworzyli ludzie i w którym nurzają się dostosowując się do jego zasad bezwolnie. Książka nie tylko nieprzyjemna w wymowie, ale także ciężka w procesie czytania. Brak tu elektryzujących zdarzeń, klarownych rozwiązań i kipiących uczuć. To raczej powieść dziejąca się w podświadomości, atakująca nasz organizm z wielu stron, niekoniecznie koncentrująca się na sercu czy mózgu. Gorzka i barwna, rytmiczna i melancholijna, intymna i skupiająca się na szerokiej perspektywie, ciekawa i bolesna. Książka wielu kontrastów, o której trudno myśleć, a jeszcze gorzej pisać. Chce się o niej zapomnieć, ale jeszcze bardziej ją zapamiętać. I doprawdy niewiadomo, która opcja jest bardziej wymagająca. To rzecz dla wąskiego grona odbiorców, tych którzy poszukują w literaturze niejasności i zagubienia. W tym sensie „Błogie odwroty” dobrze spełniają swoje literackie przeznaczenie. Warto ją znać, choć nie jest to książka rzucająca na kolana.

Ocena:

Recenzja "Wielkie nadzieje" Charles Dickens

Wydawca: Wydawnictwo MG

Liczba stron: 432
 
Oprawa:twarda


Premiera: 21 sierpnia 2018 r.

„Wielkie nadzieje” Karol Dickens publikował w latach 1860-1861 w tygodniku All the Year Round. Opowiada ona historię Pipa, małego chłopca wychowywanego przez swoją siostrę i jej męża, kowala Joego. Wiodą oni spokojny małomiasteczkowy żywot, aż do momentu, gdy pewnego dnia Pip napotka na cmentarzu ukrywającego się przestępcę, a następne udzieli mu pomocy. Choć nie może tego wiedzieć, to wydarzenie zmieni jego żywot na zawsze. Po kilku latach Pip, nieszczęśliwie zakochany w pięknej Estelli, przygotowujący się do zawodu kowala, dostanie szanse na odmianę swojego losu. Anonimowy darczyńca ofiaruje mu środki wystarczające do dostatniego życia w Londynie, obietnicę nowym, wielkich nadziei. Tak rozpocznie się kolejny etap w życiu Pipa, czas dojrzewania wypełniony płomiennymi uczuciami, licznymi błędami, zaniechanymi planami i niespełnionymi marzeniami.

Pip to bohater na wskroś dickensowski. Stroni od przejawów agresji, z natury ufa innym ludziom, nie poddaje się modom ani presji otoczenia, nie wynosi złych nawyków z domu rodzinnego, gdzie nie wszystko szło po jego myśli. Jest więc to typ cierpiętnika, kogoś kto w imię sprawiedliwości jest zdolny do oddania części siebie. Jego powolna metamorfoza przebiega według dobrze nam znanej z innych dzieł autora krzywej. Każde wypowiedziane zdanie, wszystkie przedstawione myśli czy podjęte decyzje, służą wyższemu celowi, jakim jest ukazanie krytyki niesprawiedliwości społecznych. Dickens to człowiek trudnej biografii – gdy jego ojciec trafił za długi do więzienia, 12-letni Karol musiał opuścić szkołę i pracować w fabryce pasty do butów. Podobnie jak on, jego postaci też zmuszeni są pracować w warunkach niedostosowanych do ich wieku, gdzie głód, brud, smród czy ubóstwo, ucieleśniają szpony systemu, z których każdy próbuje się uwolnić, ale tylko niektórym się to udaje.  Pip ma szczęście, trafia do lepszego świata, ale niestety dla niego, jest to tylko ułuda, bowiem jego pochodzenie nie opuści go choćby na chwilę, a tajemnica życia, o której sam nie ma pojęcia, wcale nie będzie tak oczywista, jak może się na początku wydawać.

„Wielkie nadzieje” to z pewnością dzieło moralizatorskie, ale także baśniowe. Powieść pełna jest marzeń, do spełnienia których dążą bohaterowie. Fortuna raz się do nich uśmiecha, by po chwili pozbawić ich złudzeń na lepsze jutro. To też taki typ historii, która z punktu widzenia współczesności jest mało realna, przez co czujemy się w niej jak w świecie magicznym. Bogaci właściciele ziemscy, szanowani bankierzy, nieznające swojej przeszłości sieroty, wielkoduszni przestępcy, skryci oszuści – wszyscy oni sprawiają wrażenie klisz wyciętych ze starego albumu, które odpowiednio poukładane pozwalają czytelnikowi przenieść się do tajemniczego miejsca, pełnego nasyconych barw i intrygujących wydarzeń. Jest w tym pewna doza spokoju i zrozumienia, tak ważna w obecnych, sztucznie napędzanych i udziwnianych superbohaterami czasach. Ta książka stanowi swoisty rewers tego, co autorzy zwykli nazywać przyszłością, a jednocześnie jest ona pełna wewnętrznych kontrastów doskonale obrazujących industrialne zmiany, jakie zaszły w XIX-wiecznej Anglii.

Autor „Olivera Twista” stworzył dzieło karykaturalne, ale przy tym niezwykle szczere i poruszające. Historia zawodu, braku wsparcia i złamanego serca młodego Pipa to relacja bardzo subtelna i na wskroś uniwersalna. Dickens mówi nam jak przebiegają zmiany w człowieku, jak rodzą się inne punkty widzenia i że każdego dosięgnie ogrom egzystencjalnych trudności i problemów. Nie oszczędza swojego bohatera, daje mu przynętę i wrzuca w wartki nurt rzeki poszarganych nadziei, w którym nic nie jest pewne i oczywiste. Można tę książkę odczytywać jako przestrogę przed utratą skromności, można też wziąć ją za kolejny przykład idealnie przedstawionej literatury wiktoriańskiej, a można również doszukiwać się tu znamion powiastki towarzyskiej, czegoś idealnego na spokojny wieczór. Niezależnie jakie powody będą wami kierować, wiedzcie że „Wielkie nadzieje” to powieść bardzo udana, kolejna mocna pozycja w dorobku brytyjskiego pisarza.

Ocena:

Recenzja "Dziedziczki" Marcelo Martinessi

Reżyseria: Marcelo Martinessi

Czas trwania: 1 godz. 35 min.

Kraj: Paragwaj, Francja, Niemcy, Norwegia, Urugwaj, Brazylia
 
Premiera polska: 2 listopada 2018 r.

"Dziedziczki" to debiut fabularny paragwajskiego reżysera Marcelo Martinessiego. Południowoamerykański twórca ma za sobą kilka krótkometrażowych prób, między innymi "Karai norte z 2009 roku, stanowiący zapis wojny domowej z 1947 roku, "El baldio" z 2013 roku, w którym twórca nie zostawia suchej nitki na dyktaturze Alfredo Stroessnera i spustoszeniu jakie ona przyniosła dla tysięcy rodaków, czy wreszcie "La voz perdida" z 2016 roku, gdzie dokonuje rekonstrukcji obrazów masakry dokonanej przez policję w Curuguaty. Artysta chętnie sięga więc po tematy społeczne, odtwarza bolesne wydarzenia i zadaje masę pytań o konsekwencje decyzji politycznych dla szarego obywatela. Jego najnowsze dzieło, wyróżnione w Berlinie nagrodą im. Alfreda Bauera i Srebrnego Niedźwiedzia dla najlepszej aktorki oraz głównym laurem od FIPRESCI, skupia się na małych grupach społecznych i lokalnych problemach.

"Dziedziczki" opowiadają historię  Cheli (Ana Brun) i Chiquity (Margarita Irún), dwóch wiekowych lesbijek zamieszkujących piękny, odziedziczony przez pierwszą z nich, dom położony w stołecznym Asunción. Bohaterki wiodą w nim życie spokojne i dostatnie, pozbawione niewygód oraz trosk o doczesność. Ich sielankowa egzystencja pewnego dnia zostaje boleśnie przerwana. Do kobiet docierają pierwsze oznaki finansowego kryzysu, które z czasem przerodzą się w decyzję o wyprzedaży rodzinnych pamiątek, antycznych mebli czy kolekcjonerskich egzemplarzy dzieł sztuki. W tym otoczeniu Chiquita otrzyma nakaz stawienia się w areszcie, jako konsekwencja defraudacji środków publicznych. Choć sprawa jest zwykłym nieporozumieniem, efektem nieznajomości prawa, bohaterce przyjdzie spędzić w więzieniu kolejne miesiące. Chela pozostanie więc sama z problemami, do czego nie jest przyzwyczajona. To Chiquita była w tym związku głową planująco kolejne ruchy, to ona wyznaczała rytm codzienności i dbała o właściwy kształt najbliższego otoczenia (jak w symbolicznej scenie podawania posiłku). Zagubiona w klaustrofobicznej rzeczywistości Chela podejmie się tyleż przypadkowego, co szalonego pomysłu przewożenia osób. To właśnie ta działalność zacznie przynosić jej ukojenie materialne i mentalne, to ona wytrąci ja z letargu introwertycznej natury. Bo właśnie przełamanie rutyny i umiejętność czerpania radości z nowego źródła są, obok badania granic dojrzałej relacji, clou tego dzieła. 

"Dziedziczki" to kameralna historia, której jakość i wartość można docenić przy głębszym skupieniu. Martinessi akumuluje swoją uwagę wokół szczegółów, koncentruje się na małych przedmiotach, którymi wypełnia kadry. Każda rzecz, jej barwa i faktura ma tu swoje znaczenie. To one potęgują duszną atmosferę, pozwalają niuansować odcienie uczuć. W swoim dziele paragwajski reżyser unika jawności, proponuje narrację statyczną, wypełnioną błahymi rozmowami i bogatym drugim planem. To tam ukrył wszystko co najważniejsze, to tam należy szukać tropów do właściwego odczytania dzieła. Można powiedzieć, że "Dziedziczki" są fabularnym zapisem wielkich pytań ukazanych w prozaicznych scenach z życia, zawartych w mało eksponowanych i pozbawionych ważnych słów dialogach, szczegółach i migawkach. Zza tych szarych fragmentów, połączonych niewidoczną linią sensów i losów, wyłania się obraz pewnej grupy społecznej wrzuconych w nurty codzienności. To historia trwająca bez końca, przechodząca z osoby na osobę, swoiste perpetum mobile zagubienia własnej tożsamości.

"Dziedziczki" są hołdem złożonym wszystkim tym, którzy czują się uzależnieni od innych. Metafora samodzielnie uchwyconej kierownicy jest, z jednej strony, bardzo czytelna, z drugiej, doskonale oddaje wszystko to, co czasami tak trudno wyrazić słowami. Martinessi wysyła do nas podświadome sygnały, licząc na całkowite wejście w jego hermetyczny świat. W nim nie ma miejsca na przypadek, wszystko ułożone jest niczym puzzle, posiadające tylko jedno rozwiązanie historię. To melancholijny film stanowiący portret współczesnej kobiety na granicy załamania nerwowego. Prawdziwa burza niemych emocji, huczących głęboko w sercu. 

Ocena:


Recenzja "Tirza" Arnon Grunberg

Wydawca: Wydawnictwo Pauza

Liczba stron: 560 
 
Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 12 września 2018 r.

Arnon Grunberg, jest często typowany jako jeden z najwybitniejszych żyjących pisarzy holenderskich. To prawdziwy człowiek orkiestra w zakresie literatury – gdy miał 19 lat założył wydawnictwo, w wieku 23 lat napisał bestseller dystrybuowany na całą Europę, do 40 roku życia opublikował co najmniej tuzin powieści, z których dwie zdobyły holenderski odpowiednik Nagrody Bookera. Ima się różnych form wyrazu - pisze opowiadania, sztuki teatralne, poezje, felietony, korespondencje wojenne. „Tirza” to jego szósta powieść, wyróżniona nagrodą Libris i belgijską Złotą Sową.

W swojej najpopularniejszej książce autor z Holandii kreśli nam obraz nowoczesnej rodziny. W centrum swojego dramatu osadza cztery osoby. Matka to pozbawiona głębszych uczuć, zmysłowa i egocentryczna kobieta, która wraca po latach nieobecności do swojego męża i dzieci. Hofmeester jest skrajnie konwencjonalnym ojcem, człowiekiem, który wszelkie objawy emocji traktuje jak chorobę. Tirza, młodsza córka, jest rozpieszczoną i poszukującą innego życia ulubienicą ojca. Spędzają ze sobą mnóstwo czasu, są dla siebie przyjaciółmi, sąsiadami, rodzeństwem, a nawet kochankami, tylko nie ojcem i córką w klasycznym rozumieniu tego układu. Tirza marzy o wyjeździe do Afryki i gdy uda jej się zdać maturę, swoje zamiary przełoży na realizację. Ostatnim członkiem rodziny jest Ibi, starsza córka, mieszkająca z parterem we Francji, gdzie razem zajmują się prowadzeniem hotelu. W tak wykreowanym klaustrofobicznym układzie Grunberg oddaje głos najbardziej zachwianej osobie – Hofmeesterowi, a początkowe wrażenie zaskoczenia z dokonanego wyboru szybko ustępuje miejsca zrozumieniu. 

Hofmeester to rodzinny patriarcha, wódz pławiący się w oceanie niewypowiedzianego upokorzenia. Oficjalnie zatrudniony w wydawnictwie jako tłumacz, za niewystarczające wyniki zostaje oddelegowany na wcześniejszą emeryturę. Nie zamierza jednak o tym wspominać w domu, aby nie podważać swojego autorytetu. Woli codziennie jeździć na lotnisko i tam machać osobom, na które nikt nie czeka. Posiada on też inne, niespotykane pomysły na życie. Nie jest uzależniony od alkoholu, jednak każdego dnia wypija butelkę włoskiego gewürztraminera. Wynajmuje część mieszkania, prawdopodobnie tylko po to, aby pod nieobecność lokatora móc przeglądać każdą szczelinę jego pokoju. Hofmeester jest też fetyszystą i fizjologicznym frustratem. Pełnię jego dualnej natury, najlepiej oddaje jednak stosunek do Tirzy. Chce być dla niej ojcem doskonałym, z cierpliwością i liberalizmem podchodzi do jej życia społecznego i seksualnego. Akceptuje każdy jej pomysł na samorozwój, a jednocześnie daje jej to, co sam uważa za najważniejsze.  Nie jest przy tym typem sofisty. Choć wierzy w uzdrawiającą moc literatury poważnej, w szczególności Tołstoja, pozostawia swojej córce wiele swobody. Ewolucja tej chorej zależności rozpocznie się od imprezy pożegnalnej. To tam dojdą do głosu ciemne rejony duszy bohatera. Obudzi się w nim bestia, która powoli zacznie przejmować kontrolę nad ciałem i umysłem. 

Grunberg nie speszy się ze swoją relacją. Na blisko 600 stronach rozciąga przed czytelnikiem epicką historię o rozpadzie wartości i zagubieniu. Przy użyciu ciekawych, przefiltrowanych przez permisywną filozofię życia, bohaterów diagnozuje lęki cywilizacji zachodniej po ataku na World Trade Center. W jego narracji jak mantra powraca postać Muhammada Aty, przybierającego coraz to nowe kształty i postawy. Jest więc „Tirza” próbą opowiedzenia małej apokalipsy, jako symbolu kondycji społeczeństwa europejskiego. Ale to nie metaforyczna postać książki nadaje jej status kultowej. Grunberg, podobnie jak Murakami postawił na ascetyczny styl, pozornie wyprany z emocji. Jego bohaterowie, podobnie jak postaci z książek japońskiego pisarza, są samotni i zagubieni, zmagają się z niezrozumiałym światem, a przy tym pozostają wewnętrznie niejednoznaczni i mroczni. Nie trapią ich podstawowe biologiczne potrzeby ludzkości, a swoje słabości chowają za przyzwyczajeniami – gotowaniem, czytaniem książek, lampką wina. Poznawanie rzeczywistości Hofmeestera jest trochę jak jazda po płaskiej powierzchni, pozbawionej wszelkich wzniesień i głębi. Holender stawia na klarowny obraz i moc przekazu.

Nikos Kazantzakis w swojej książce „Ostatnie kuszenie Chrystusa” napisał, że „wrota niebios i piekieł sąsiadują z sobą i są identyczne”. To zdanie idealnie odnosi się do przedstawionej opowieści. Świat Hofmeestera jest pozornie ułożony. Dobra praca, mieszkanie w lepszej dzielnicy, poprawność polityczna i dbałość o trzymanie emocji na wodzy stawiają go w pozycji człowieka dobrobytu. Dopiero skupienie się na szczegółach, na małych i skrzętnie ukrywanych elementach codzienności, pozwoli skutecznie zburzyć mit idyllicznego żywota. Bohater ma ciągły wybór, iść w prawo lub w lewo, otworzyć drzwi zrozumienia lub te przenoszące go do świata obłędu. Grunberg bada granice frustracji, interesuje go zarówno dramat ludzki w szerokim kontekście, jak i bardziej intymnie, jako negację męskości i ojcostwa. Chociaż wspomina o początkach patologii, źródłach jego pochodzenia, robi to wyrywkowo, traktuje raczej jako tło, niż faktyczną analizę problemu. Kanalizuje przekaz na to co tu i teraz, zdawkowo konfrontując to z przeszłością. Dlatego warto „Tirzę” czytać jako opowieść dosłowną, bolesną i traumatyczną. Dopiero ostatnia jego część nosi znamiona nierealności. Wyjazd Hofmeestera do Afryki i obcowanie z tubylczym dzieckiem proponującym mu towarzystwo, to pomysł zadziwiająco podobny do tego z książki noblisty - J. M. Coetzee "Czekając na barbarzyńców”. Jest to też mroczna odsłona antycznej tragedii, ostatni epizod tej trudnej narracji. To tu poznamy odpowiedzi, których nigdy nie chcielibyśmy znać.

Grunberg stworzył dzieło trudne w odbiorze, zarówno w warstwie fabularnej, jak i stylistycznej. To mocna książka o samotności, dumie, wstydzie, urazie czy miłości. Książka nieoczywistych wyborów i chorych przyzwyczajeń. To też książka, która korzystając z gotowych pomysłów, otwiera wizję świata przy użyciu niezwykle uniwersalnego klucza. Trzeba jednak przyznać, że Grunberga wcale to nie martwi. Nas też nie powinno, albowiem „Tirza” to powieść rzetelnie wykonana, umiejętnie skonstruowana i inteligentna. Jeśli tak ma wyglądać literatura mainstreamu, to śmiało możemy brać ją w ciemno.

Ocena: