Recenzja "Opowiadania bizarne" Olga Tokarczuk

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 256
 
Oprawa: twarda


Premiera: 18 kwietnia 2018 r.


Olga Tokarczuk dając swojej najnowszej książce tytuł „Opowiadania bizarne” nałożyła na siebie znaczną odpowiedzialność i oczekiwania. Bizarność bowiem, którą autorka bierze na warsztat, jest niczym innym, jak trudno uchwytną dziwacznością, niezwykłością i nadzwyczajnością danej czynności lub rzeczy. Przedstawione opowiadania cechują się zatem wspólnym mianownikiem w postaci manifestowania i badania granic groteskowości świata. Trudność przedsięwzięcia potęguje też fakt, że autorska fascynacja innością, towarzyszy pisarce od dawna – czasem przybierała ona szaty historyczne, innym razem społeczne czy religijne. Jest więc Pani Tokarczuk zaprawiona w boju na tym polu walki i każda próba zaskoczenia czytelnika, musi być doskonale przemyślana i opisana. 

„Opowiadania bizarne” są więc w pewnym sensie przejawem twórczej konsekwencji i indywidualnego rozumienia sztuki, która pod pozorem błahych i mało poważnych dociekań, kryje rozważania fundamentalne. Absurdalność, przejaskrawienie, zdeformowanie – to wszystko podporządkowane jest wyższemu celowi związanemu z próbą zdefiniowania tożsamości. Autorka zderza ze sobą kilka zupełnie odmiennych światów po to, by pokazać, ile barw i szram ma ten rzeczywisty. Kreując irracjonalne sytuacje zadaje nam pytania o to, ile tak naprawdę wiemy o otaczającej nas rzeczywistości.

Meandry codzienności wikłają się więc tu z dziwnością, która przybiera różnorodne formy. Raz jest częścią ludzkiej percepcji („Pasażer”), innym razem fragmentem świata, który dopiero po swoim końcu zaczyna być bliski („Przetwory”), bywa też czymś onirycznym („Zielone dzieci”), wielowymiarowo ostatecznym („Transfugium”), czy jednorodnie rozczarowującym („Serce”). Dla jednego bohatera niezrozumiałe są skarpetki z pionowym szwem, dla drugiego składanie bóstwa corocznie w ofierze, dla kolejnego zaś będą to zielone dzieci. Inność krąży gdzieś między kontrolowanym zagubieniem, a magią, zawsze jednak definitywnie zmienia tych, którzy jej doświadczają. 

„Opowiadania bizarne” są zbiorem bardzo równym stylistycznie, choć niekoniecznie zrównoważonym jakościowo. Najbardziej jednak zapada w pamięć jeden z początkowych tekstów „Zielone dzieci”. Narratorem tej historii jest francuski lekarz, który wiedziony naturą odkrywcy wyrusza na daleką północ, gdzie poznaje fenomen dzieci z domieszką czegoś roślinnego w sobie. Zrodzone gdzieś na zapuszczonych moczarach, są nie tylko naukową ciekawostką, ale także, a może przede wszystkim nienazwanym zagrożeniem, podkopującym postument powszechnego bezpieczeństwa. Urocze jest w tej historii zestawienie dawnych dworskich czasów, z wyimaginowanymi potworami i wpływ tych fantazji na kształt otoczenia.

Zawodzi natomiast to, co miało być koronnym argumentem zbioru. W kolejnych tekstach, Tokarczuk wykorzystuje najbardziej pospolite z dostępnych antidotów na zbudowanie napięcia – wizje przyszłości. W „Wizycie”, choć nie poprowadzono intrygi, autorka kreśli obraz społeczeństwa współżyjącego z androidami. Z kolei w „Transfugium”, pojawią się wątki, stanowiące głos w debacie na temat zacierania różnic między człowiekiem a innymi bytami. Na koniec przyjdzie czytelnikowi zmierzyć się także z rozważaniami na temat metafizyki włączonej w świat zaawansowanych technologii. W „Górze Wszystkich Świętych” i „Kalendarzu ludzkich świąt” wierzenia będą mieszać się z katastrofą ekologiczną, zaś upadek morale z medialnymi nadużyciami. Z tych tekstów wypłynie dla nas wiele pytań, między innymi o okrucieństwo, o różne rodzaje religii, o niedopasowanie do rzeczywistości czy o źródła dobra. Jest więc celnie i refleksyjnie, z talentem i polotem. A jednak mam żal do Laureatki Nagrody Nike, że w dobie ciągłego zasypywania nas futurystycznymi wizjami, ona, piewczyni historii i tradycji, poszła tą samą, udeptaną drogą co główny nurt. Tym samym częściowo pozbawiła się tego, czego zażądała od siebie nadając zbiorowi taki, a nie inny tytuł – efektu dziwaczności.

To jednak tylko szczegół w morzu dobra, jakie spływają na uważnego czytelnika „Opowiadań bizarnych”. Dzięki niezastąpionemu stylowi mistrzyni słowa, dbałości o szczegóły oraz barwności opisu, skonstruowane przez nią mikroświaty są swoistymi zaczynami, od których oczekiwałoby się dalszego rozwinięcia. Po lekturze pozostaje zatem uczucie niedosytu związane z pożądaniem obcowania z literaturą wysokiego lotu. Tokarczuk wprowadza nas w nastrój opowieść grozy, kojarzących się z „Kwaidanem” czy dziełami Edgara Allana Poe. Dominuje atmosfera lęku, zagubienia i wątpliwości, która pokropiona zostaje delikatnym humorem i zadumą nad światem. To niewątpliwie ciekawy zbiór, który warto poznać. To też bardzo ambitny projekt, wielopłaszczyznowy fresk, w którym rozważania o naturze mieszają się z religią, zaś codzienność ze snami. Choć jestem zdeklarowanym fanem racjonalności i dziedzictwa kulturowego, te opowiadania naprawdę skłoniły mnie do rozmysłu. Nie znam drugiego takiego polskiego pisarza, który z podobną wielkością byłby w stanie zmierzyć się z tym tematem i wyjść z niego z obronną ręką.

Ocena:



Recenzja "Z nienawiści do kobiet" Justyna Kopińska

Wydawca: Świat Książki

Liczba stron: 224

Oprawa: miękka

  
Premiera: 5 marca 2018 r.

„Z nienawiści do kobiet” to zbiór ośmiu reportaży oraz wywiadu. Justyna Kopińska, autorka niezwykle uznana i ceniona, wyspecjalizowała się w dziennikarstwie śledczym do perfekcji. Do swojej pracy podchodzi z właściwą zaciętością oraz empatią, czego efekty widać w przedstawionych historiach. Szczególnie imponująca jest u autorki umiejętność stawiania niewygodnych i kontrowersyjnych pytań, a także dalsze egzekwowanie reakcji na nie ze strony osób zainteresowanych. Dzięki swojej odwadze w dekonstruowaniu kłopotliwych wydarzeń, Kopińska dokonuje rzeczy niebywałej, porusza wyobraźnię i  szarga emocjami czytelnika, niczego nowego nie odkrywając ani nie proponując jakiejś świeżej interpretacji opisywanych epizodów.

Recenzowana książka to odpowiednio wyważony zbiór nieznanych dotąd publikacji autorki oraz tekstów zamieszczonych wcześniej w Dużym Formacie. Jest to lektura zbudowana z polskich niedorzeczności i bolączek systemowych. Choć wachlarz poruszanych tematów jest całkiem okazały, trudno nie odnieść wrażenia, że większość tekstów zwraca uwagę na wciąż ten sam problem – braku odpowiedzialności za podłe działania i niemoralne decyzje. Dziennikarka mówi za tych, których nikt inny już nie słucha, i daje szanse tym osobom, które straciły wszelką nadzieję na bycie zrozumianym. Opowiada o wielu odcieniach traum i przerażającym strachu ludzi, którzy dla polskich sądów stali się nieproszonym problemem przeznaczonym do zatuszowania. O świecie sądów i innych instytucji publicznych, działających w oparciu o absurdalne procedury i nielogiczne orzeczenia. O ludziach, którzy bez skrupułów niszczą życie innym i pozwalają działać zbrodniarzom w imię układów i indywidualnych korzyści.

Są tu przede wszystkich historie wstrząsające. Zaliczyć można do nich takie reportaże jak „W obliczu zła” – o wykorzystywaniu seksualnym w sporcie, „Ile mamy trupów w szafie” – rzecz o naciąganiu statystyk w policji, „Dyrektor więzienia, który chciał być więźniem” – o człowieku, który z zimną krwią i bez wyraźnego powodu poderżnął gardło jednemu z więźniów, czy wreszcie „Ksiądz pedofil odprawia dalej” – o prezbiterze, który molestując nastoletnią dziewczynkę, po kilku latach może całkowicie legalnie dalej działać w imię Kościoła. Niezwykle bulwersujący jest też rozdział dotykający kwestii molestowania żołnierek w wojsku.

Kopińska swoją główną uwagę ogniskuje na szokujących wyrokach i sumieniu oprawców, ale trudno nie odnieść wrażenia, że jest to też książka o poszukiwaniu człowieka pośród całego morza zalewającej nas patologii. Autorka stara się nie osądzać, tam gdzie podstawy ku temu przykryte są mgłą niewiedzy. Nie ukazuje swoich bohaterów w jakimś jaskrawym, jednowymiarowym świetle. Drobiazgowo opisuje motywacje i poszukuje praprzyczyn tragedii. Wskazuje, że często kat jest ofiarą, a problemem może nie być pojedynczy człowiek, tylko system, który go w błędnym przeświadczeniu wychował.

„Z nienawiści do kobiet” to także relacja o ludziach poniżonych przez życie albo pozbawionych głosu i możliwości zmiany. Autorka wybiera historie smutne i niejednoznaczne. Takie tematy, które wzburzają opinię publiczną i sprawiają, że czytając o nich, mamy ochotę podrzeć książkę na kawałki. Bo też zakres prezentowanych, chorych postaw, jest szokujący. Okazuje się bowiem, że czy to uprawiając sport, czy pracując w więzieniu, czy będąc uczennicą, czy nawet emigrując na misję do Afganistanu, wszędzie dosięgnąć może nas ręka przemocy, przybierająca różne formy, ale każdorazowo zadająca maksymalną dawkę boleści.

Do książki włączono także część reportaży o nieco innym ciężarze gatunkowym. Jest tu chociażby interesujący tekst o Violetcie Villas, która będąc międzynarodową gwiazdą, została zniszczona i upodlona do tego stopnia, że zmarła w aurze dziwactwa i osamotnienia. Jest także opowieść o ostatnim klezmerze i jego małych radościach. Autorka opisuje również losy pary gejów głęboko wierzących w Boga. Organizują oni swoje zgromadzenie i wzajemnie się wspierają w sprawach religijnych. To bardzo trudny temat, przy którym łatwo o niedyskrecję i polaryzację własnych przekonań. Kopińska wychodzi jednak ponad te pokusy i przedstawia temat z należytą obiektywnością. Pozostawia go otwartym, do własnego przemyślenia i zastosowania w życiu. Na końcu książki zamieszczono t wywiad z autorką, która odpowiada na pytania na temat swojej pracy. Trudno nie odnieść tu wrażenia, że to najsłabsza część książki. Sama bowiem dziennikarka mówi, że jej celem jest minimalizowanie swojej pozycji w dziele, oddanie się przedmiotowi i takiemu go opisaniu, aby był on klarowny i czytelny, nie psuty żadnymi ozdobnikami.

„Z nienawiści do kobiet” to książka trudna i celna. Zadająca szereg pytań i szukająca brakujących odpowiedzi. Wołająca do nas i osób odpowiedzialnych. Próbująca zmienić krzywą rzeczywistość. Opisuje kalekie instytucje po to, aby przestały one tuszować swe niedoskonałości i ukrywać wstydliwe posunięcia. Mam wrażenie, że celem Justyny Kopińskiej wcale nie jest szokowanie, tylko takie przedstawienie absurdów, które ma szanse zniszczyć w nas pokrywę obojętności. Ta jedna z tych książek, które muszą być popularne, żeby zrealizować swój cel. Dlatego jeśli jeszcze zastanawiacie się czy warto, odstawcie swoje wątpliwości na inną półkę.

Ocena:




Recenzja "Wyspa pingwinów" Anatole France

Wydawca: Czytelnik

Liczba stron: 307

Oprawa: miękka


Premiera: 1956 r. 

„Wyspa pingwinów”, jedna z ważniejszych książek francuskiego pisarza Anatole’a France’a, została wydana w 1908 roku. Stanowi ona alegorię historii ludzkości, opowiedzianą przy wykorzystaniu fikcyjnego ludu Pingwinów. Noblista bazuje w niej na elementach fantastycznych i łączy je z problematyką historyczną oraz polityczną Francji.

A było to tak, że Święty Mael, złapany podstępem szatana, trafił na polarną wyspę zamieszkaną przez pingwiny. Tam krótkowzroczność Maela osiąga swój zenit. Małe zwierzęta wziął za ludzi i ochrzcił je, co stało się przyczynkiem do zaciekłej dyskusji w Niebie. Na walnym zgromadzeniu, Bóg, teologowie, archaniołowie i postacie Starożytne debatują nad uczynkiem Maela i jego konsekwencjami. Ostateczne rozstrzygnięcie jest tyleż logiczne, co baśniowe – pingwiny zostaną przekształcone w ludzi, przy jednoczesnym zachowaniu pewnych dawnych, zwierzęcych właściwości. Aby ułatwić im kontakty z pozostałą częścią świata, wyspę którą zamieszkują, przyholowano bliżej Europy. Tak rozpoczyna się proces tworzenia państwa, gdzie sprawy polityczne, mieszają się z religią, a relacje damsko-męskie przeplatają się z wojnami.

Mimo tego czarodziejskiego wstępu, czytając tę 110-letnią książkę trudno nie odnieść wrażenia, że praktycznie wszystkie poruszane problemy dotyczące doktryn, społeczeństwa czy nierówności w dostępie do bogactwa, są nam nadal aktualne. Bo też gdy akcja osadzi się już we właściwym punkcie, przedstawiona rzeczywistość będzie bardziej namacalna, niż niejedna historia opisana w opartym na faktach reportażu. Pingiwi stopniowo odkrywają zasady panujące w świecie ludzkim. Z jednej strony poznają grzech, podłość, przemoc, morderstwa, z drugiej także taktykę, architekturę, sztukę, miłość, rodzinę. „Wyspa pingwinów” to jedna z najbardziej niebezpiecznych aluzji satyrycznych, jakie kiedykolwiek powstały. Jej niszczycielski wymiar odczuwalny będzie o tyle, o ile czytelnik będzie w stanie wspiąć się ponad codzienność i przyjrzeć się otaczającemu społeczeństwu. Książka została napisana jako wyjątkowa kombinacja eleganckiego, klasycznego stylu i bezkompromisowej, wielokrotnie kontrowersyjnej ironii. France dokonał na kartach tej powieści swoistej operacji na ludzkich organizmie. Oprawiając nasze dzieje w fantastyczną historię, uwypuklił nam takie nasze przywary jak głupotę, hipokryzję, oszustwa, pożądanie.

Choć wydarzenia w tym niezwykłym dziele współbrzmią z biegiem historii Francji, nawet czytelnik niezaznajomiony z tematem, nie będzie miał trudności z wejściem do tego świata. Autor opisuje nam początki chrześcijaństwa, średniowiecze, reformę protestancką, sprawę Dreyfusa i pewnie wiele innych wątków, których ja ignorant prawidłowo odczytać nie umiałem. Wcale mnie to jednak do powieści nie zraża, bo celem ostrego dowcipu Anatole’a France’a, przynajmniej w moim odczuciu, była w rzeczywistości cała cywilizacja zachodnia, tak dawna, jak i obecna. Pisarzowi udała się rzadka sztuka połączenia uniwersalizmu z historią konkretnego kraju i ważnymi dla niego wydarzeniami (być może dlatego tak niewiele napisał o czasach rewolucji francuskiej i ery napoleońskiej). A wszystko to opisane pięknym językiem i podane w magicznej formie.

Książka przepełniona jest satyrą, jak chociażby wtedy, gdy Bóg mówi, że mimo swojej niezmienności i umiłowania prawdy, im dłużej żyje tym bardziej skłania się ku łagodności, co udowodnione może być poprzez porównanie wymowy Starego i Nowego Testamentu. Tym sposobem decyduje się na przyjęcie do swojego raju ludu Pingwinów. Podobnych humorystycznych scen jest w książce bez liku i samo ich odkrywanie może być wyjątkowo przyjemną częścią lektury.

Zawodzi natomiast zakończenie, które miało stanowić proroctwo naszych czasów. Niewątpliwie wizja France’a sprzed stu lat, ówcześnie mogła wydawać się kusząca, obecnie jednak trudno doszukiwać się jej realizacji. A może to wszystko jeszcze przed nami? Moje wątpliwości budzą też pewne epizody, które czasami wydawały się opisane w sposób fragmentaryczny i mam wrażenie niespójny. Specjalne ostrzeżenie należy wysłać też osobom wierzącym – autor uprawia tu swoje ateistyczne nastawienie do świata, a nawet wytacza jawną złośliwość w stronę religii.

Pomijając te małe bolączki, „Wyspę pingwinów” oceniam wysoko. To jedna z barwniejszych historii powstawania cywilizacji, jakie dane mi było przeczytać. France zajął się tematem kompleksowo, dotyka różnych dziedzin i pociąga za wiele wrażliwych strun. Nie boi się krytykować oraz dopiekać samemu sobie. „Wyspa pingwinów” jest przenikliwa, szczera i ponura, a przy tym zabawna i zdystansowana. To kolejny przykład potwierdzający działanie powiedzenia, że osobliwym paradoksem literatury jest fakt, że do prawdy łatwiej jest dotrzeć wytwarzając fikcję, niż w jakikolwiek inny sposób. Jest to też opowieść przesycona refleksją, czytelny obraz rozczarowania światem, uniwersalny pod każdą szerokością geograficzną. Ta powieść wrasta mocno w to, co minęło, ale jest jednocześnie lekcją o świadomym życiu tu i teraz. Książka symbol, dzieło, o którym można napisać doktorat. Pamiętajmy o niej.

Ocena:



Recenzja "Las wisielców" Liviu Rebreanu

Wydawca: P. I. W.

Liczba stron: 311
 
Oprawa: twarda
  
Premiera: 1980 r. 

Liviu Rebreanu to pisarz bardzo wszechstronny. W historii literatury rumuńskiej jego twórczość podzielona została na trzy okresy: 1907-1917, kiedy skupiał się na kreowaniu realistycznych nowel, 1918-1933, kiedy napisał swoje najlepsze, realistyczne powieści (w tym między innymi „Las wisielców”) i po 1934 roku, gdy w pogoni za komercyjnym sukcesem zaczął tworzyć książki detektywistyczne. Jego „Ion” uchodzi za pierwszą rumuńską książkę modernistyczną. 

„Las wisielców”, napisany w 1922 roku, opowiada historię Apostoła Bologi, syna rumuńskiego prawnika z Transylwani. Bohater odbiera wykształcenie w węgierskiej szkole, gdzie wraz z nadejściem wojny zostaje wcielony w szeregi wielonarodowej armii austro-węgierskiej. Poznajemy go w momencie, gdy swoim głosem przyczynia się do skazania dezertera, czeskiego oficera, na powieszenie. Ten moment, zbiegający się w czasie z poznaniem młodej Węgierki, w której Bologa zakochuje się bez opamiętania, stanie się początkiem jego duchowej metamorfozy. Apogeum wątpliwości wewnętrznych zacznie przeżywać, gdy zostanie wysłany na front rumuński, gdzie w jego obowiązkach służbowych będzie leżała konieczność zabijania rodaków. Zagubiony i nierozumiany, Apostoł będzie z każdym dniem przybliżać się do podjęcia ostatecznego kroku. Kroku, którego człowiek obdarzony podobną wrażliwością ominąć nie może.

Historia podpowiada, że Rebreanu napisał tę książkę jako hołd dla swojego brata Emilia, straconego przez władze austro-węgierskie na froncie rumuńskim w 1917 roku. Wydawać by się mogło zatem, że mamy tu klasyczny przykład prozy antywojennej. Nic bardziej mylnego. Bo choć przesłanie pacyfizmu jest tu niewątpliwie czytelne, stanowi tylko tło dla właściwej warstwy opowieści. Autor swoją uwagę kieruje na postać głównego bohatera. Szeroką perspektywę wydarzeń i meandrujące punkty widzenia zastępuje psychologicznym obrazem duszy. Rebreanu stworzył intymny monolog, sztukę dla jednego aktora, miotającego się między powinnością a sumieniem.  Mimo tej indywidualnej narracji, a może właśnie dzięki niej, czytelnik dostaje subtelną relację o niezwykle uniwersalnym charakterze.

Bologa to na pozór żołnierz idealny. Oficer wiernie służący swojej armii. Walczy z poświęceniem, dzięki czemu zdobywa medale. Nie zastanawia się nad sensem wojny, bierze oręż w dłoń i idzie w zacięty bój. Ten obraz nieustraszonego woja zaczyna słabnąć, gdy ujrzy on egzekucję dezerterującego Czecha, która zamiast utwierdzić go w przekonaniu słuszności, przybierze w jego oczach znamion śmierci męczeńskiej. Mimo, że już wtedy będziemy wiedzieć, jak książka się skończy, w żaden sposób nie popsuje to nam radości z czytania. „Las wisielców” jest bowiem frazą refleksyjną, nasyconą uczuciami historią o dualizmie człowieka. Walka rozumu z wiarą wyjdzie przed szereg terrorowi dziejącemu się w tle, i to ona ostatecznie zamknie koło losu Apostoła Bologi.

Właśnie na tej płaszczyźnie należałoby odczytywać książkę Rebreanu. Jego bohater podczas studiów silnie interesował się filozofią i religią. Te elementy, choć początkowo szczelnie ukryte, wraz z upływem czasu wypływają na wierzch codzienności Bologi. Czuje on permanentną potrzebę odkrywania i odczuwania jakiejś transcendencji. Rozmyśla o Bogu, opowiada innym, dzieli się wiedzą, choć doskonale zdaje sobie sprawę, że nie może zostać zrozumiany. Istotną rolę w utwierdzeniu bohatera co do obranej drogi będzie miała postać popa, który u końca doczesnej drogi Rumuna wypowie słowa o poświęceniu dla swoich ojców. Tak też dokona się akt ziemskiej zdrady i wiecznej chwały, swoisty symbol religijnych nauk, manifest apostolstwa. W powieści patriotyzm jest więc tylko narzędziem, nie zaś docelową cnotą. Ma on wymiar ogólnoludzki i jest wyrazem sprzeciwu wobec zła.

„Las wisielców” to też proza konfrontacji, rozumianej w różnorodny sposób. Najpierw widzimy starcie bohatera ze śmiercią, potem komparację z młodzieńczą fascynacją i tęsknotą za domem, w międzyczasie dostrzec możemy narastające napięcie edukacyjne. Później dojdzie do bodaj najtrudniejszej i ostatecznej konfrontacji – z Bogiem. Ta powieść łączy więc w sobie elementy rodzinne, namiętność, metafizykę i realizm. Jest panoramą przeżyć i dokonanych wyborów, których doświadczenie w mniejszym lub większym stopniu odnieść możemy do swojego życia. To fantazja na temat pielęgnowania życia w każdym jego odmiennym, ale pozostającym w ścisłej korelacji, szczególe.

Rebreanu pisze swoją opowieść bardzo sprawnym i klasycznym językiem. Nie opiera narracji na licznych metaforach czy parabolach. Nie tapla się w brudzie potocznego języka. Pisze w sposób uduchowiony, a przy tym klarowny i przyjazny dla czytelnika. Więcej tu z pewnością romantyzmu, aniżeli katorgi. Unika także stronniczości. Zupełnie nie narzuca nam swoich poglądów na temat winnych i uciemiężonych w wojnie. Mimo, że zabrała ona mu brata, zdobył się na trud obiektywności, aby ukazać przemianę swojej postaci w sposób wiarygodny i niezakłócony.

„Las wisielców” doczekał się pięknej ekranizacji. W 1964 roku Liviu Ciulei wyreżyserował dzieło „Las powieszonych”, będące wierną adaptacją książki Rebreanu. Film wygrał nawet nagrodę w Cannes (dla najlepszego reżysera), co dowodzi jego jakości. Warto się z nim zapoznać (mimo braku polskiego tłumaczenia) w formie uzupełnienia książki. Lektura „Lasu wisielców” jest bowiem wielkim, mistycznym przeżyciem. Spotkaniem z samym dnem własnej duszy, z tymi zakamarkami naszego serca, które często nie są odświeżane w natłoku codziennej zawieruchy. Choć może czasem będziemy mieć wątpliwości co do wyborów Bologi, zapewniam was, że warto dać tej książce szansę. Bo też jest to odpowiednia karta w talii własnego przeznaczenia. Jeśli podejdziemy do tego dzieła z właściwą empatią, pozwoli ona nam uchylić szczelnie zaryglowane drzwi, za którymi kryje się wieczność. 

Ocena:

Recenzja "Jestem komunistyczną babą!" Dan Lungu


Wydawca: Czarne 

Liczba stron: 184

Oprawa: miękka

  
Premiera: 22 października 2009 r. 

Gdy następuje konieczność zrecenzowania rumuńskiej książki, traktującej o komunizmie, trudno nie odnieść się do prozy Herty Muller. W dziełach Noblistki poczuć możemy mrok i terror dawnych czasów. Autorka portretuje ludzi w sytuacjach granicznych, gdy pojęcie człowieczeństwa zostaje redefiniowane przez wszechogarniające odarcie z godności i intymności. W opozycji do tej narracji powstała książka Dana Lungu „Jestem komunistyczną babą!”. Pisarz rozświetla w niej mroki zarysowane przez Muller, tworzy swoiste remedium dla jednowymiarowej percepcji historii.

Narratorem powieści jest Emilia Apostoae. Czeka ona wraz ze swoim mężem na przyjazd córki z Kanady, która zamierza przedstawić rodzicom swojego wybranka. Ta ważne dla życia rodziny wydarzenie, staje się dla bohaterki przyczynkiem do refleksji na temat kondycji obecnego społeczeństwa i ustroju. Autor wikła nas w retrospektywne opisy młodzieńczych lat Emilii, kiedy to pracując w fabryce poznawała realia komunistycznej Rumunii. To właśnie te wycieczki do przeszłości staną się główną siłą książki. Pełne folkloru i specyficznego humoru, przypominają hrabalowską stylistykę. Podobnie jak u pisarza z Czech, Lungu łączy kreowaną przez władzę abstrakcję z magicznym realizmem, zaś żart z rozważaniami o otaczającej rzeczywistości. Ta dowcipna konwencja pozwala także nam, Polakom, spojrzeć na swoją historię z innej strony lustra.

W relacji Emilii wszystko jest koślawe. Wizyta Ceauşescu w mieście obfituje pilnymi zleceniami, a to na mycie zakurzonych drzew, a to na ich dalsze malowanie farbą, czy wreszcie na przesadzanie krzaków kukurydzy, aby przy drodze rosły tylko te najbardziej dorodne i okazałe. Ba, nawet krowom będzie nakazane chodzić w polakierowanych kopytach, tylko nie tym czarnym, bo one wszak nie mają optymistycznego wydźwięku. Wszyscy znamy te mechanizmy, albo z autopsji, albo z podań przodków. Nie mogą więc one nas szokować, niemniej podane w nowy, świeży sposób, nadal bawią i stanowią idealne tło dla monologu bohaterki. 

„Jestem komunistyczną babą!” to narracja o dziecku komunizmu, o osobie, która została w jego duchu wychowana i będąc po drugiej stronie żelaznej kurtyny tęskni za dawnym ustrojem. Nie znaczy to wcale, że Lungu nakreślił nam pochwałę komunizmu, nic z tych rzecz. Jest bowiem w tej powieści wiele sygnałów świadczących o tym, iż komunistyczna Rumunia była krajem owładniętym terrorem i piekłem. Wszystko jednak jest tu podane w tak przystępnej, dowcipnej i przyjemnej formie, że trudno nie odczuwać do minionych czasów jakiejś niezrozumiałej sympatii. Pod płaszczem tej banalnej historii, kryję się także ciekawe spojrzenie na proces kształtowania świadomości człowieka niesamodzielnego, oddającego swe serce systemowi, który każde życie ułoży pod swoją potrzebę. W tym sensie Emilia Apostoae stanowi symbol zwycięstwa systemu nad jednostką. 

Warto docenić Lungu, za jego obiektywność. Nie poddaje się on nadmiernemu dydaktyzmowi. Stroni od oceniania i piętnowania systemu i ludzi. Pokazuje obie strony medalu dbający przy tym o zachowanie odpowiednich proporcji. Braki na półkach mieszają się tu z budującymi znajomościami, policja polityczna z decyzją o przekazaniu wymarzonej butli gazowej, prześladowania z małymi radościami rodzinnymi. Jest to jedna z tych relacji o trudnych czasach, które umożliwiają czytelnikowi stanięcie po dowolnej stronie, w zależności od jego indywidualnych przemyśleń i preferencji. Wśród wad muszę także wymienić nierówności części składowych tej lektury. Piękne i sentymentalne wspomnienia z młodości Emilii, przeplatane są mało ciekawymi, a wręcz momentami prymitywnymi  scenami z dorosłego życia. To tak jakby Hrabala połączyć z dowolną przedstawicielką współczesnej, polskiej prozy kobiecej. Bywa więc w tej książce nudno i sztampowo, mimo w sumie niedużego jej rozmiaru.

„Jestem komunistyczną babą!” to rzewliwa opowieść o tym, co było, oraz o tym, że to co nowe, chociaż pozornie lepsze, wcale nie musi wszystkim odpowiadać. Odczytuję tę małą książkę jako ironiczny i niejednoznaczny komentarz na temat komunizmu i jego roli w wychowaniu społeczeństwa. To taka pozycja, która łączy w sobie powagę i dowcip, trywialność i podniosły temat, lekkość i terror. Na pewno można ją przeczytać, choć osobiście pozostanę jednak zwolennikiem mrocznego pióra Herty Muller.


Ocena: