Recenzja "Winlandia" Gearge Mackay Brown



Wydawca: Wiatr od Morza

Liczba stron: 320

Oprawa: miękka

Premiera: 23 października 2017 r.

George Mackay Brown był szkockim poetą, pisarzem i dramaturgiem żyjącym w latach 1921-1996. W swojej bogatej karierze literackiej stworzył 15 tomików poezji, 6 powieści, 2 sztuki teatralne i 9 nowel. Poruszał w nich tematy filozoficznej natury człowieka osadzonego w pułapkach codzienności. Akcja większości z nich osadzona została na Orkadach, na których mieszkał i które znał lepiej, niż własną kieszeń. „Winlandia” to pierwsza książka autora wydana w Polsce.


Tytułowa Winlandia to nazwa nadana odkrytej w roku 1000 przez wikinga Bjarniego Herjólfssona, a zasiedlonej przez Leifa Erikssona części Ameryki Północnej, najprawdopodobniej Nowej Funlandii. Historycy spierają się o etymologię tego określenia – czy związane było z winem, czy raczej łąkami. Pomijając jednak te mało istotne dla treści książki rozważania, Winlandia była na pewno dla przypływających krainą tętniącą egzotycznym życiem i kolorytem. To właśnie na Winlandię przypadkowo trafia główny bohater powieści – Ranald Sigmundson. Wychowywany na Orkadach przez ojca tyrana, ucieka i przyłącza się do statku Leifa Erikssona, by wraz z barwną załogą podążać śladem marzeń. Tak dobijają do nieznanego lądu, gdzie poznają dzikich mieszkańców i zachwycają się bujną roślinnością, obfitością zieleni i bogactwem fauny. 



Ranald już zawsze będzie z tęsknotą wspominał te chwile, kiedy jako podrostek machał z pokładu statku do rówieśnika stojącego na brzegu Winlandii. Bo powieść Browna to wcale nie książka o podbojach czy wielkich bitwach. Choć przenosimy się do burzliwych czasów, pełnych wikingów, politycznych intryg czy masowych rzezi na polach walk, to trudno nie zauważyć, że autora interesuje przede wszystkim życie głównego bohatera. Ranald, po serii młodzieńczych przygód osiada na rodzimych Orkadach, gdzie wiedzie ustabilizowane, wyznaczane zmieniającymi się porami roku życie. Doskonale sprawdza się w roli gospodarza, będąc dobrym panem dla podwładnych i przykładnym ojcem dla dzieci. Jednak ta równowaga jest tylko iluzoryczna. 



Ranalda trapią zarówno problemy natury politycznej, jak i egzystencjalnej. Nieustannie podąża myślami do swojej przygody z czasów młodzieńczych. Jego życie, jawi się jako wędrówka w głąb własnej samoświadomości, poprzez meandry ludzkiej psychiki. Czasem jest to podróż nostalgiczna, kiedy indziej przedstawia się ją z pełnego ciepła lub goryczy dystansu. Innym razem jest znów szaloną galopadą poprzez gmatwaninę sukcesów, krzywd i wspomnień, która wygląda na próbę poskładania w zrozumiałą całość szczątków rozbitego zwierciadła po to, by wreszcie zobaczyć w nim własne wykrzywione odbicie.

„Winlandia” to intymna opowieść, skupiona na osobistym dojrzewaniu jednostki. Ranald ucieka od wszelkiej ekspresji. Na kartach książki próżno szukać opiniowania, wszystko co istotne należy odczytywać między wierszami. Dzieło Browna emanuje mądrością rozumiejącą potrzebę szukania umiaru w życiu i możliwością pogodzenia się z tym, co nieuchronne. Stopniowy proces przechodzenia w kolejne fazy życia, ukazany został w zgodzie z podstawowymi prawidłami powieści egzystencjalnej, opartej na ukazaniu relacji człowieka ze światem, czasem z ludzkim bytem, między jednostką a losem. 



Autor stworzył książkę mentalnej drogi, pełnej melancholii powrotów do przeszłości i oddalenia, ulotności codzienności i istnieniu pustki w życiu. Tęsknota głównego bohatera za tytułową krainą jest odczuwalna w każdym jego słowie. W harmonii z treścią dzieła obserwować możemy narrację pełną liryki kontestacyjnej, podkreślającą myśl o cierpieniu jednostki poszukującej prawdy o skomplikowanym świecie i godności człowieka. Brown miesza faktograficzną prozę z poetycką stylizacją, wzmocnioną licznymi pieśniami i opowieściami bardów. Coś, co dla większości może się wydać topornym pisaniem o dawnym knowaniach, dla mnie było swoistym cudownie spójnym chaosem, pełnym nowej energii i wiatru ciągnącego w nieznane.


„Windlandia” to książka wyjątkowa. Stroni od szablonowych rozwiązań, bawi się konwencją i droczy się z czytelnikiem, który gdy już myśli że odkrył cały jej urok, dostaje psztyczka w nos i musi wraz z akcją udać się w inne wymiary istnienia. Osadzenie akcji w pełnej wzburzonych mórz, wikingów i barw krainie, pozwala czytelnikowi oderwać się od tego co go otacza. Być może zabrakło w niej nieco skupienia się na człowieku oraz opisów wyśnionej wyspy, być może autor mógł nieco częściej zagłębiać się w poetykę. Nie ma co jednak gdybać, tę książkę trzeba poznać, bo tak oryginalnej sagi o tamtych czasach próżno szukać na półkach wydawniczych.


Ocena:





Recenzja "A Ghost Story" Dawid Lowery



Tytuł: "A Ghost Story"

Reżyseria: David Lowery

Premiera: 22 stycznia 2017 r.

Gatunek: Fantasy, Musical, Satyra, Melodramat

„A Ghost Story” to jedno z niewątpliwych odkryć 2017 roku w kinie. David Lowery, reżyser mało przekonującego kryminału „Wydarzyło się w Teksasie” oraz równie przeciętnej animacji spod znaku Disneya „Mój przyjaciel smok”, postanowił stworzyć dzieło o przemijaniu. Temat ten w historii kina poruszany był wielokrotnie, ale na palcach dwóch rąk policzyć można dzieła, którym udało się wiarygodnie oddać głębie tego zagadnienia. Lowery’emu wyszła ta sztuka.

W swoim nowym filmie amerykanin pozostaje wierny swoim przyzwyczajeniom – tworzy obraz z jednej strony przepełniony goryczą, z drugiej ujmująco niewinny. W ten sposób wyłamuje się on przyjętym schematom, a sam obraz trudno przypisać do jakiegokolwiek gatunku. Reżyser kpi sobie z tradycji amerykańskiego rynku filmowego, w którym duch przedstawiany jest jako istota z gruntu przerażająco, lub dobra, niosąca pomoc. 



Początek filmu to prawdopodobnie najtrudniejsza jego część. Otrzymujemy tu to, na co czekali widzowie, czyli dwie gwiazdy kina (Rooney Mara i Casey Aflleck) zaplątane w sieci codzienności. Bohaterowie dokonują codziennych wyborów, snują plany na przyszłość, cieszą się sobą. W tej części ujawnia się także tytułowy duch, czyli przykryta prześcieradłem dusza mężczyzny, odrzucająca życie po życiu i powracająca do miejsca swojego ogniska domowego. W tym momencie następuje też najbardziej rozpoznawalna scena dzieła, czyli blisko 10-minutowa statyczna obserwacja konsumpcji ciasta przez kobietę. Przyznam że ja, wielki fan nowohoryzontowego slow cinema, człowiek który obejrzał 7 filmów Lava Diaza, miałem problem z koncentracją nad tym aktem. To właśnie po tej scenie przechodzimy do właściwej, poetyckiej części dzieła. Obserwujemy bezbronne duchy, które czekają i obserwują zmieniające się otoczenie. Przeżywamy z nimi rozczarowania wywołane nowymi lokatorami, zapadaniem się ich domów, tworzeniem nowych osiedli, stopniowym zanikiem pamięci i więzi z naszym ludzkim światem. Subtelny sposób, z jakim reżyser kreuje kolejne wizje, wprawia nas w coraz większe zwątpienie podszyte nostalgią. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość mieszają się, tworząc pejzaż bezradności i nieuchronności zapomnienia. To wyczekiwanie na nieubłagane wytarcie nas z pamięci osób dawniej kochanych, ma w sobie coś bardziej przerażającego, niż fabuły najstraszniejszych horrorów.



„A Ghost Story” to melancholijna wizja życia po śmierci, w której reżyser stawia zdecydowanie na minimalizm inscenizacyjny oraz operatorski liryzm. Całość została zagrana bardzo plastycznie, każdy ruch aktorów podkreślał atuty jego ograniczeń, scena monologu jednego z nowych mieszkańców domu doskonale wypełniła powstałą pustkę i ciszę. Malowniczość kadrów i oszczędność fabuły wzbogaca doskonale z nimi skorelowana muzyka Dark Rooms, która nawet teraz, podczas pisania recenzji gra mi w głowie i przenosi w zamknięte przestrzenie wypełnione duchami.



Gdyby ktoś przed seansem powiedział mi, że zakocham się w filmie z wydłużoną do granic cierpliwości sceną jedzenia ciasta i gościem chodzącym pod prześcieradłem, z pewnością bym go wyśmiał. Nic bardziej mylnego. „A Ghost Story” to film wieloaspektowy, przygnębiający i inspirujący, duszny i piękny, film, który zapamiętam na długo.



Film otrzymuje znak jakości MELANCHOLIA CODZIENNOŚCI  
Ocena:

Recenzja "Nie hańbi" Olga Gitkiewicz





Wydawca: Dowody na Istnienie

Liczba stron: 220

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 24 października 2017 r.

Olga Gitkiewicz postanowiła napisać reportaż społeczny o rynku pracy w Polsce. Podjęła się więc tematu niezwykle chłonnego, w którym każdy z nas mógłby stanowić ciekawy przypadek. Trudność polegała na odpowiednim doborze opowieści tak, aby z jednej strony nie przesadzić z malkontenctwem, a z drugiej właściwie zobrazować mechanizmy rządzące tym rynkiem.

Autorka w swojej książce zestawia ze sobą trzy różne światy – Polskę w okresie przedwojennym, komunistycznym i kapitalistycznym. W tym celu odtwarza zawodowe losy swoich przodków, ogniskujące się wokół fabryki lnu w Żyrardowie, jednocześnie przyglądając się narzędziom wykorzystywanym przez wiele firm działających obecnie na rynku. Bada logiczne powiązania między sytuacją Polaków kiedyś i dzisiaj, posługując się nicią jako elementem splatającym różne przestrzenie i zdarzenia. Zastosowana gra kontrastami daje bardzo ciekawy obraz, z którego wyłania się człowiek jako osoba pracą zniewolona, ale też samoistnie dążąca do tego zniewolenia. I nie ma tu znaczenia, że dawniej poza człowiekiem nie było nic, a obecnie są systemy, maszyny, informatyka – ludzkość w swojej istocie stanowi źródło i sedno problemu niezadowolenia z rynku pracy. To my tworzymy prawa, zarządzamy produkcją, budujemy gigantyczne konstrukcje prawne, w których jest więcej luk niż klarowności. 


Olga Gitkiewicz przygląda się różnym historiom – przewoźnika, pracownicy zakładów Amica popełniającej samobójstwo, warszawskim korpoludkom, sytuacji bezrobotnych w Szydłowcu i wielu innym – dzięki czemu nie mamy wrażenia powtarzalności, mimo że doskonale rozumiemy, że to wszystko to tak naprawdę jedno błoto. Rynek pracy przesycony jest niedomaganiami, biurokratycznymi absurdami, różnymi formami hierarchiczności prowadzącymi do poniżania, co wpływa na każdy element życia jednostki, od nastroju poczynając, na zdrowiu kończąc. Poszczególne historie przeplatane są rozważaniami na temat znaczenia słów mobbing czy praca, książka została wzbogacona także statystykami oraz rozmowami ze specjalistami, dzięki czemu zyskała na rzetelności.


Czym więc była i jest praca? Upokorzeniem, powodem do wstydu, wiecznym brakiem bezpieczeństwa, hańbą? Takie słowa narzucają się po lekturze reportażu. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że to jedna strona medalu, którego rewersu nie jest dane nam poznać. Olga Gitkiewicz skupia się na ciemnej stronie rynku pracy, brnie z uporem w to co złe, nie podając przykładów dobrych praktyk i budujących historii. A przecież praktycznie na każdym rogu ulicy spotkać możemy człowieka zrealizowanego zawodowo, dumnego z funkcji jaką pełni w społeczeństwie, chełpiącego się radością z każdego poranka, podczas którego udaje się na swoje stanowisko. Pominięcie w książce tych elementów, przyczynia się do utrwalenia powszechnie panującej opinii, że praca to konieczność, tym samym czytelnik nie ma możliwości odkrycia nowych wymiarów rynku pracy. 



Z pewnością „Nie hańbi” czyta się bardzo dobrze. Autorka posiada niewątpliwy dar do pisania, literackość jej dzieła wykracza poza standardy przyjęte w polskim reportażu. Jej styl cechuje nie tylko celność spostrzeżeń i zwięzłość, jak to zazwyczaj bywa, ale także świeżość porównań, żywa narracja czy momentami wręcz poetycki dobór słów. Tym większa szkoda, że Pani Olga nie spojrzała na drugi brzeg tematu, nie wydłużyła swojej pracy o inne rejony zagadnienia, które aż prosiło się poruszyć. Pozostaje też otwarte pytanie, co daje nam lektura tej książki i czy coś może zmienić w kwestii praw pracowniczych? Szczerze wątpię, już teraz widać, że książka przeszła bez szerszego echa na rynku wydawniczym. Czy warto więc ją poznać? Wydaje mi się, że mimo wszystko tak,  chociażby dla przywrócenia wiary w młodych polskich reportażystów oraz ze względu na subtelność z jaką autorka pisze o swoich przodkach. Zachęcam zgłębienia prozy młodego twórcy, który mimo że popełnił pewne błędy, chce nas zmienić tak, byśmy umieli przeciwstawić się wszechobecnemu złu i wyzyskowi, dąży do tego, byśmy potrafili wykrzesać w nomadycznym trybie egzystencji jeśli nie słońce, miłość i radość, to chociaż krztynę spokoju. To już dużo więcej, niż ja zrobiłem dla ludzkości. I za to dziękuję. 


Ocena: