Recenzja "Kaprysik" Mariusz Szczygieł



Wydawca: Agora

Liczba stron: 208

Oprawa: twarda

Premiera: 06 września 2017 r.

Mariusz Szczygieł to ceniony polski reportażysta. Jego "Kaprysik. Damskie historie" to zbiór tekstów, które autor publikował w latach 2001-2004 w Wysokich Obcasach - dodatku do sobotniej Gazety Wyborczej. Motywem przewodnim każdej opowieści jest życie kobiet, zarówno tych anonimowych, jak i bardziej rozpoznawalnych.
Książkę rozpoczyna reportaż o tytule "Reality". Jego bohaterką jest Janina Turek, autorka jednego z najdłuższych zapisów faktologicznych na świecie (zapisała 728 zeszytów, Wikipedia podaje inną liczbę). Szczygieł zachwyca się systematycznością i szczegółowością opracowania swojej bohaterki. W końcu niecodziennie możemy dowiedzieć się, że ktoś odebrał w życiu 38 196 telefonów, wykonał 6 257 połączeń, powiedział Dzień Dobry przypadkowym przechodniom 23 397 razy czy dostał 10 868 prezentów (dla ścisłości inne źródła podają odmienne wartości). Pani Janina pisała nawet jakie posiłki spożywała oraz ile dawała na tacę. Swoje prace podzieliła na 33 kategorie. Każdy wpis ma datę, nazwę dnia, kolor oraz kolejny numer. Wszystkie wpisy są podsumowane miesięcznie i rocznie. Każdy rok ma kolor powtarzający się co dziesięć lat. Każdy zeszyt ma podpis, numer i podnumer.


Drugą opowieścią jest tytułowy "Kaprysik". Jest to historia Pani Anny, która od 10 lat fotografuje się u jednego fotografa - Pana Sylwestra Lechickiego. Raz na zdjęciach jest sama, innym razem dopiera kwiaty, czasami robi to z rodziną. Pisarz doszukuje się w tym logiki i celu, dopytuje o motywacje do dalszych działań.


W "Kartce", bodaj najciekawszym reportażu zbioru, Pan Mariusz opisuje wydarzenia, które nastąpiły po znalezieniu w kawiarni Nowy Świat listy nazwisk kobiet z okresu wojennego. Obok nieznanych osób, znajduje tam także dwie rozpoznawalne panie - Hannę Krall i Krystynę Sienkiewicz, z którymi się kontaktuje. Tak zaczynają się poszukiwania pozostałych pań o domysły kto i w jakim celu stworzył kartkę. Czy to lista kochanek? A może ocalone żydowskie dziewczynki lub kobiety po aborcji?


"Dowód", czwarta opowieść z tego zbioru, to historia Ryszarda Tadeusiewicza, rektora Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, który w dowód miłości do swojej żony, wykonał za własne środki jej figurę i wstawił na korytarz wydziału. Ta 300 kilogramowa, wykonana z brązu postać, budzi skrajne emocje wśród studentów i pracowników, jedni burzą się, że to malwersacja środków i niepotrzebny zbytek, inni wręcz przeciwnie, traktują to dzieło jako symbol miłości.


"Rozstanie jest ostre jak miecz" porusza historię Izabeli Skrybant-Dziewiątkowskiej, urodzonej w Łukowcu Wiszniowieckim polskiej piosenkarki, wokalistki Tercetu Egzotycznego. W reportażu poznajemy jej odczucia dotyczące koncertów, odbioru zespołu w Polsce i za granicą, a przede wszystkim jej życie po śmierci męża, Zdzisława Dziewiątkowskiego.


Gdybym miał wskazać ważny reportaż z tego zbioru, to obok "Kartki" byłby to "Serial na dwa długopisy". Jest to zbiór wybranej korespondencji dwóch przyjaciółek - Teresy i Henryki - które co prawda nie odwiedzały się za często, ale pisały do siebie co tydzień od 52 lat listy. Mariusz Szczygieł przeglądając tę korespondencję wybrał jego zdaniem najciekawsze i przedstawił nam chronologicznie. W ten sposób na kilkunastu stronach poznajemy losy pań od dnia 12.11.71 do dnia
15.04.04. W tym czasie przeżywały one liczne radości, równie mnogie smutki i problemy, doradzały się wzajemnie, przeprowadzały, wydawały dzieci za mąż.


Ostatnią opowieścią są "Bagaże Pani K.", czyli Idy Kamińskiej - polskiej aktorki znanej przede wszystkim z doskonałego filmu czeskiego (a jakże, przecież to Mariusz Szczygieł!) "Sklep przy głównej ulicy", za który dostała nominację do Oskara za najlepszą rolę kobiecą. Pani Ida stała się jedną z bohaterek książki z uwagi na jej zaangażowanie w krzewienie kultury żydowskiej, była przecież dyrektorką Teatru Żydowskiego w Łodzi, Dolnośląskiego Teatru Żydowskiego we Wrocławiu i następnie Teatru Żydowskiego w Warszawie. Reportaż dotyka także niezwykle ważnego okresu emigracji bohaterki.


"Kaprysik" to zbiór reportaży o różnych kobietach. Autor przygląda się ich pasjom, motywacjom, miłościom. Podziwia różnorodność i pielęgnuje poczucie wyjątkowości, dzięki czemu przytaczane opowieści tworzą spójną, zharmonizowaną całość. A jednak coś tu nie gra, i wcale nie chodzi mi o kobiety. Mam wrażenie, że autor tak zanurzył się w tej różnorodności tematycznej, że zapomniał o refleksji. Pamiętam jego reportaże o Czechach, pełne melancholii, wzruszeń i emocji. To właśnie niezmierzone pokłady uczuć, które wylewały się z każdej strony "Gotlandu" wyrobił markę Pana Szczygła jako autora pełnego empatii. W "Kaprysiku" tego drugiego dna zabrakło, jest one wyłącznie delikatnie zarysowane, dając całkowite pierwszeństwo portretom kobiet. I tak zamiast pięknej przypowieści o kobiecości, powstała dość banalna galeria osobowości, która może być istotną ciekawostką w rozmowach ze znajomymi, nie skłoni nas jednak do kontemplacji na tematy ważne.

Ocena:

Recenzja "Tylko Lola" Jarosław Kamiński



Wydawca: W.A.B.   Liczba stron: 480   Oprawa: twarda   Premiera: 26 kwietnia 2017 r.


Wydawca: W.A.B.

Liczba stron: 480

Oprawa: twarda

Premiera: 26 kwietnia 2017 r.

„Tylko Lola” to historia Niny Molskiej i Lidii Kowal. Pierwsza z nich, to młoda dziennikarka, szybko zdobywająca zawodowe zaszczyty, druga z kolei jest jej szefową. Książka pisana jest w narracji pierwszoosobowej, jako powieść wspomnieniowa. Naprzemiennie czytamy relacje tych dwóch bohaterek. Dowiadujemy się z nich, że akcja książki osadzona została w Warszawie w latach sześćdziesiątych. Z retrospekcji wynika także, że w błyskotliwą karierę Niny, dość mocno zaangażowany był jej ojciec, który znał wcześniej Lidię. Gdy autor przenosi nas w czasy wojenne, poznajemy inną Lidię – młodą, pełną zapału i chęci czynienia zmian. Wyjeżdża ona razem ze swoją przyjaciółką Lolą do ogarniętej wojną domową Hiszpanii. Rzeczywistość nie jest dla nich usłana różami, co nie przeszkadza przyjaciółkom zasmakować w swobodzie i radości życia. Ich szczęście nie trwa długo, Lola ginie, a wraz z nią umiera część duszy Lidii. Ta część na nowo odradza się po latach, właśnie za sprawą Niny, której Lidia stara się pomagać. Ich związek pełen jest antagonizmów i braku wiary w siebie. Atmosfera nieufności zagęszcza się jeszcze bardziej, gdy wyjdzie na jaw żydowskie pochodzenie Niny, które stopniowo zacznie niszczyć całe jej otoczenie i marzenia. Tak rozpoczyna się wątek marca 1968 roku, rozpadu rodziny, przyjaźni, ucieczki.


Kamiński opowiada swoją fikcyjną historię z iście filmowym zacięciem. Doskonale opanował umiejętność stawiania pauz i cięcia akcji, płynnie przeskakuje między wątkami, okresami i przestrzeniami, swoje bohaterki kreuje w sposób wiarygodny, ze współczuciem, ale także bardzo subtelnie. Co istotne i godne odnotowania, dla autora najważniejsze są losy bohaterek i ich uczucia, to na nich skupia swoją uwagę, wydarzenia polityczne i historyczne zarysowując jedynie delikatną nicią, jako niezbędne tło wewnętrznych ludzkich potyczek. „Tylko Lola” jest więc powieścią o kobietach znajdujących się w kleszczach systemu, z którym wygrać się nie da. Autor pełen męskiego dystansu zbudował studium kobiecych działań i emocji z iście kobiecą wnikliwością i empatią. Bez strachu wszedł w rejestry kobiecej psychiki, w które same kobiety wchodzić się boją. Najnowsza powieść Kamińskiego to także książka o potrzebie walki z demonami przeszłości. Tylko  dekonstrukcja swoich lęków i walka z nimi, może prowadzić do przywrócenia równowagi życiowej i akceptacji własnego ja, może, choć jak w przypadku Lidii nie musi.



Elementem wyróżniającym tę książki od innych dostępnych na rynku jest na pewno stylistyka. Pisarz bawi się formą i widać, że nieźle mu to wychodzi. Lidia, która jak dowiadujemy się pod koniec książki jest pacjentką szpitala psychiatrycznego, pisze jak osoba chora, językiem kalekim i pełnym niedopowiedzeń. Dlatego nie powinniśmy zdziwić się, że na początku książka napotkamy na takie zdania:

"ipoedziałammużetakaonżechybanierozumiemajażewprostprzeciwniejakośtakżenierozumiemproblemuajażecoczymonmówiaonżeprzcieżalemuprzerwałamżeprzecieżwiemtylkotak" 

 Z czasem jej język ewoluował i już po kilkunastu stronach wygląda to tak:


"dokończę jutro
i co pisałam
i spoglądałam w oczy i mówiłam no właśnie co ja takiego mówiłam
jutro
bezsilność i strach i krople potu na twarzy i widziałam lęk i widziałam panikę
no tak bo spoglądałam im w oczy
a nie coś innego nie patrzyłam w oczy coś innego"

Ale zabawa formą, przybiera tu także inny wymiar, bardziej polifoniczny. Są rozdziały, w których w jednym akapicie autor pisze o wielu płaszczyznach czasowych. Raz Lidia jest młoda i walczy u boku Loli, by po kilku słowach przenieść się do biura TVP i ściąć się z władzami o dobre imię Niny. W ten sposób autor odwzorowuje rzeczywistą pracę naszych mózgów, która niekoniecznie układa się w literacko akceptowalną całość. W myślach błądzimy, szukamy powiązań, wspomnienia mieszają się z rzeczywistością i marzeniami. Ten efekt chciał osiągnąć Kamiński i częściowo mu się to udało. Ekstrapolacja ludzkich doświadczeń na bieżące wybory już dawno w polskiej literaturze nie była tak jaskrawie przedstawiona. W epilogu sam zresztą tłumaczy się z takiego pomysłu:

"Przyznaję, że w wypadku Pani propozycji wydawniczej zdecydowałam się na większą niż zwykle ingerencję w układ książki. Dla porządku przypomnę, że otrzymałam od szanownej Autorki dwa oddzielne teksty niejako spięte wspólnym tematem. Po namyśle odszedłem od takiej formy prezentacji materiału literackiego. Zamiast "dwubloku" proponuję "dwugłos". Krótko mówiąc wspomnienia Lidii Kowal przeplotłem Pani wersją wydarzeń. Dzięki temu oba teksty uzupełniają się, komentują a poniekąd i kontrolują.”

„Tylko Lola” to na pewno książka wyróżniająca się. Pozycja z mocno zarysowanymi portretami kobiecymi w trudnych czasach. Lektura niełatwa w odbiorze i niewygodna w tematyce, a mimo to ważna i potrzebna. Niestety zastosowana forma narracji jest męcząca i wymaga skupienia, czasami aż ma się ochotę tę książkę odłożyć. Podczas lektury wielokrotnie zadałem sobie pytanie: Po co tracić czas na wywody psychicznie chorej nieistniejącej postaci o czasach, w których nawet nie żyłem? Ano właśnie po to, żeby nieco inaczej patrzeć na kobiety współczesne i już zupełnie realne. I chociaż zabawy formą dalekie są jeszcze od ideału, styl pisania (ten Niny) nie wykracza poza ogólnie przyjęte standardy i ma irytujące angielskie wtrącenia, a historia nie jest moją historią, to mimo wszystko warto sięgnąć po tę książkę, bo to proza szczera i nie tworzona na pokaz. 




Ocena:

Recenzja "Rdza" Jakub Małecki


Wydawca: SQN

Liczba stron: 288

Oprawa: miękka

Premiera: 27 września 2017 r.

Mam wrażenie, że ostatnio wszyscy mówią o „Rdzy”. Każdego dnia nowe recenzje, wywiady, spotkania. Trudno obok tej książki przejść obojętnie, tym bardziej, że niepochlebnych opinii praktycznie nie zbiera. O co więc tyle szumu?

Początek opowieści i od razu bomba – śmierć rodziców. Tak właśnie poznajemy Szymka, sierotę, głównego bohatera książki. Nie rozumie on jeszcze z czym przyszło mu się zmierzyć. Zagubiony trafia do babci, której historię poznajemy w retrospekcjach przeplatających się z opisami dojrzewania Szymka. Dokonując opisu treści nie sposób nie wspomnieć o przyjacielu Szymka, który w całej zręcznie skonstruowanej fabule jest postacią niezwykle ważną. Bo też „Rdza” to powieść traktująca przede wszystkim o przyjaźni, nie tylko koleżeńskiej, ale także międzypokoleniowej.


Małecki ma dar do kreślenia wiarygodnych postaci, przynajmniej tych pierwszoplanowych. Autorowi udało się pokazać w sposób drobiazgowy i z psychologiczną zaciętością ich motywacje, rozczarowania, małe radości. Jednostki stoją u niego ponad tłem wydarzeń. Czas i przestrzeń jest jasno zarysowana i istotna, ale tylko w kontekście zmian jakim ulegają bohaterowie. „Rdza” jest układem minipowieści, słowną mozaiką ułożoną z losów zwykłych ludziach i ich małych żyć traktowanych całościowo, od dzieciństwa często aż po sam kres. To historia wiecznych wyrzutów sumienia, niemożności odnalezienia swojej ‘ojczyzny’ oraz samotności pomiędzy ludźmi. Jest to także swoiste studium egzystencjalnej dezercji, rozumianej jako próba zatuszowania balastu wspomnień i rodzinnych traum. Autor posługuje się w swojej książce czytelnym symbolem pociągu, jako rzeczą łączącego to co było, z tym co przyjdzie. Raz jest on przedmiotem zabawy dla dzieci, innym razem pozwala na transport do 'lepszego  świata', wreszcie służy jako narzędzie zakończenia życia.



Małecki to człowiek twardo stąpający po ziemi, ekonomista. Nie może więc dziwić jego metodyczne podejście do budowania historii, która dzięki zręcznemu montażowi i klarownej ścieżce ujawniania kolejnych wydarzeń nie pozwala oderwać się od czytania. Równoległe przedstawianie współczesności i historii, nieubłaganie zmierzających ku sobie, zadziałała tu na zasadzie synergii. Autor osiągnął co zamierzał - choć każda historia sama w sobie jest poruszająca, zastosowana struktura i splecenie dwóch linii czasowych sprawia, że wchodzimy w postaci bohaterów, chcemy im doradzać lub ostrzegać przed błędami. Ich codzienne natręctwa, pomysły i fobie, to wszystko staje się naszymi uczuciami. A że Małecki wcale nie spieszy się do radosnych rozwiązań, to razem z bohaterami stopniowo jesteśmy przykrywani falą tytułowej rdzy, która wraz z biegiem życia nie tylko obnaża nasze słabości, ale kieruje nas także wprost ku bezradności. Autor wykreował rzeczywistość, w której postacie miotane są wewnętrznymi konfliktami, słabościami, niszcząc tych, których kochają, a karmiąc tych, przepełnionych nienawiścią. Ich życie przypomina źle przycięte zdjęcie: niby wszystko jest w porządku, niby nie widać specjalnej różnicy, a jednak uważny rzut oka pozwala dostrzec niewielką pustą przestrzeń zaburzającą harmonię.



Kto czytał Małeckiego ten doskonale wie, że wyznaje on zasadę zamykania maksymalnej ilości treści w minimalnej ilości słów. To oszczędne podejście do pisania pozwala na narzucenie wysokiego tempa zdarzeń, co sprzyja wciągnięciu się w lekturę, przeszkadza jednak w refleksji. Lubię książki melancholijne, takie które umożliwiają spokojne poznawanie zdarzeń, wchodzenie nie tylko w ciała, ale także przestrzeń. Zastosowany przez autora styl ogranicza także dobre poznanie postaci drugoplanowych, co w przypadku powieści pokoleniowej jest niezwykle ważne. Coś, co nie przeszkadzało mi wcale w „Śladach”, gdzie mieliśmy do czynienia z opowiadaniami, w „Rdzy” jest barierą przez którą trudno mi przejść. Zdaję sobie sprawę, że do tej prozy i tak nie pasowałby duch literackiego eksperymentu czy światotwórczej inżynierii, jednakże większe skupienie się na szczegółach w mojej opinii mogłoby ją wynieść do ekstraklasy polskiej powieści z nurtu wiejskiego.
 

Najnowsza powieść pisarza z Koła nie pozwoliła mu zrobić kroku w przód w jego karierze. Utwierdza on swoją pozycję autora interesującego, poruszającego ważne tematy w sposób intrygujący, a jednocześnie oszczędny. „Rdza” jest powieścią czułą na niuanse i ukazującą ludzkie formy zagubienia z niesamowitą dozą empatii. Małecki szuka niezwykłości w przeciętności, konsekwentnie stawia na człowieka i jego traumy. Czyta się go z niepokojem i zdumieniem tym, jak trudne jest dostrzeżenie schematycznego myślenia o świecie i własnej w nim roli. Wierzę że wszystko co najlepsze autor ma nam jeszcze do zaprezentowania. Może jego „Nauka latania” będzie właściwym uzupełnieniem dobrze obranej ścieżki.

Ocena:

Recenzja "Utracony dar słonej krwi" Alistair MacLeod


Wydawca: Wiatr od morza

Liczba stron: 264

Oprawa: miękka

Premiera: 1 czerwca 2017 r.

Tłumaczenie: Michał Alenowicz


Wyobraźcie sobie, że jest sobotni letni wieczór. Słońce jeszcze walczy o pozostanie na nieboskłonie, ale za chwilę tę walkę przegra, królem dalszej części wieczora i nocy będzie księżyc. Razem z grupą przyjaciół znajdujecie się w lesie. W oddaleniu od cywilizacji oddajecie się uciechom pierwotnym – ogrzewacie się przy ognisku, pieczecie mięso, tańczycie, śpiewacie, śmiejecie się. Jest bardzo ciepło, wręcz upalnie. W takiej oto scenerii chcielibyście posłuchać historii o innym życiu. I właśnie w tym momencie powinniście pomyśleć o człowieku, którego pewnie nie znacie, podobnie jak 99% Polaków. 

Alister MacLeod, bo o nim mowa, to kanadyjski pisarz żyjący w latach 1936-2014. Pisywał głownie nowele i opowiadania, a miejscem akcji były zazwyczaj okolice Cape Breton – wyspa na Oceanie Atlantyckim, położona u północnych wybrzeży Ameryki Północnej. Jak podpowiada nam wiedza pozyskana na lekcjach rozszerzonej geografii, Cape Breton posiada olbrzymie złoża węgla kamiennego, co w znacznej mierze determinuje obraz życia tamtejszej ludności. Młodzi mieszkańcy wyspy mogą swojego szczęścia zawodowego szukać także przy pracy w porcie, łowiąc ryby, ścinając i obrabiając drzewa, hodując owce czy trzodę chlewną lub uprawiając pola. Trzeba szczerze przyznać, że nie jest to kraina mlekiem i miodem płynąca. Dostępność do kultury czy mody jest bardzo ograniczona, aby uczyć się na wyższym poziomie należy opuścić wyspę, próżno tu także szukać warunków klimatycznych odpowiednich do rozwoju turystyki na szerszą skalę. Cape Breton jest w dużej mierze krainą surową, z niewielką liczbą ludności, małymi gospodarstwami rolnymi, dziką przyrodą.


Tak też właśnie rysuje nam tę krainę Alister MacLeod w książce „Utracony dar słonej krwi”. To jego pierwsza książka przetłumaczona na język polski, mam nadzieję że nie ostatnia. Autor opowiada nam kilka historii: o sprzedaży konia i związanej z tym traumie dzieci, o zawodzie górnika, o opuszczeniu rodowego gniazda przez pełnoletniego syna, o powrocie w rodzinne strony, o wygrywaniu i jego wpływie na psychikę, o rybakach. To nie są skomplikowane i rozbudowane intrygi, nie ma takiej potrzeby. Życie mieszkańców wyspy jest dla nas, przyzwyczajonych do wysokiego tempa, na tyle egzotyczne, że te proste historie, czasem z morałem a czasem i bez niego, trzymają w napięciu bardziej niż niejeden kryminał. 

Siłą poszczególnych przypowieści jest unikatowy, plastyczny język autora, który słowem potrafi oddać to, co najlepszy aparat świata eksponuje na kliszy przy zachowaniu wysokiego poziomu kadrowania, doboru barw, gry świateł i cienia, emocji. MacLeod mógłby być fenomenalnym malarzem. Zarówno krajobrazy, jak i ludzkie charaktery kreuje w sposób tak realny, że wszystko o czym pisze, czytelnik widzi i czuje jak na dłoni. Zagłębiając się w treść książki można wyczuć wiejące spomiędzy stron podmuchy mroźnego wiatru, smród zagrody pełnej zwierzęcych ekskrementów czy ciepło południowego słońca. 



Powiedzieć jednak że „Utracony dar słonej krwi” to książka przede wszystkim pełna magicznego realizmu, to jak nie powiedzieć nic. Autor pod powłoką wspaniałych opisów niebezpiecznych wybrzeży, daje czytelnikowi wgląd w niezwykłą panoramę ludzkich charakterów. Świat przedstawiony pełen jest szarości, smutku, pracy, utraconych marzeń. Tu nie ma miejsca na humor, sztuczność. To nie jest lektura rozrywkowa. Można nazwać tę książkę depresyjną, a można po prostu życiową. Bo też mimo odmienności kulturowej, trudno nie odnaleźć w tych opowieściach uniwersalności. MacLeod maluje nam obcy świat, zadziwiająco podobny do naszego. Jego literacki talent, plastyczny język oraz sugestywny styl narracji, nacechowanej psychologiczną przenikliwością sprawiają, że bynajmniej nie mamy wrażenia błahości opisywanych wydarzeń, wręcz przeciwnie, w trakcie lektury kolejnych opowiadań zyskują one siłę przypowieści, a emocje bohaterów stają się naszymi uczuciami. „Utracony dar słonej krwi” to historia nieustającej walki człowieka z naturą. To nauka o odpowiedzialności i również lekcja kontemplacji codzienności, bardzo ważna lekcja, obowiązkowa do przetrawienia przez człowieka XXI wieku.

Książka Alistera MacLeod’a to bez wątpienia jeden z najlepszych zbiorów opowiadań jakie czytałem w życiu. Zagłębiając się w kolejne opowieści, uważnie śledziłem nie tylko perypetie i emocje bohaterów, ale też podziwiałem styl narracji, umiejętnie łączący prostotę z wyrafinowaniem, przejrzystość i liryczność, dosadność i magię. Ta proza wymyka się gatunkom i szufladkowaniu, nie jest czymś pomiędzy. Ona trafia w punkt, idealnie nadaje się do opowiadania przy ognisku, w letnie sobotnie wieczory. Stanowi modelowy przykład zamknięcia melancholii codzienności w słowach. Kupujcie, wypożyczajcie, dzielcie się tą lekturą, bo naprawdę warto. Ostrzegam jednak, że po spotkaniu z nią pozostanie niedosyt, że to już koniec i ciągu dalszego nie będzie.

Książka otrzymuje znak jakości MELANCHOLIA CODZIENNOŚCI

Ocena:

Recenzja "Władca much" William Golding





Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 244

Oprawa: twarda

Premiera: 2 marca 2010 r.
 

Są takie książki, które każdy szanujący się czytelnik znać powinien. „Władca much” jest jedną z nich. Co ważne, jest to też przykład literatury trafiającej do szerokiego grona czytelników. Powieść Goldinga poruszy zarówno młodzież, jak i wytrawnego czytelnika mieniącego się znajomości dzieł Prousta, Joyce’a czy Manna. 

W czym więc tkwi uniwersalność i siła „Władcy much”? Golding napisał tę książkę bardzo prostym językiem, bez stosowania skomplikowanych wybiegów literackich, bez odniesień do kultury starożytnej, bez zbędnej liryczności i rozpisywania. Jego książkę czyta się jak klasyczną przygodówkę, gdy dzieci trafiają na wyspę, oraz jak rasowy thriller, gdy dochodzimy do momentu buntu. Równocześnie z tym gatunkowym ukierunkowaniem akcji, pisarz nie zapomniał o czymś więcej, dodatku który winduje tę powieść do miana klasyki. Tym czymś jest niewątpliwie szereg pytań, na które autor próbuje nam odpowiedzieć poprzez opis losów Ralpha, Prosiaczka, Jacka i ich kompanów. Są to pytania kluczowe dla naszego życia: jak pogodzić interesy różnych osób? czy istnieje coś takiego jak praca zespołowa? jak dobrze dowodzić grupą? jakie mamy typy osobowości? do czego prowadzi brak zasad? Te i wiele innych pytań wybrzmiewają z tej krótkiej książki silniej, niż w innych dziełach. Autor stworzył dla bohaterów zamkniętą niszę (wyspę), co umożliwiło mu jasne ukazanie sposobu działania ludzkiego umysłu. Nie ma tu większego znaczenia, że bohaterami powieści są dzieci – gdyby zamiast nich wstawił dorosłych, mogłoby się to zakończyć jeszcze większą jatką, a tym samym ograniczeniem liczby odbiorców. 

 
To nie jest tak, że nikt wcześniej nie przedstawił barbarzyństwa ludzkości czy naszej złej natury. Takich przykładów były w sztuce całe setki. Golding jednak zrobił to przede wszystkim przekonująco i dosadnie, a przy tym atrakcyjnie dla czytelnika. Jeśli przymknąć oko na początkową nierealność i przyjąć na słowo tę wręcz laboratoryjną sytuację, to okazuje się, że to musiało się tak skończyć. Lektura książki jest przerażająca dla każdego człowieka, gdyż uzmysławia nam, jacy naprawdę jesteśmy. Są wśród nas spolegliwe Prosiaczki, władający Ralphowie czy buntujący się Jackowie. Każdy ma swój los, swoją rolę którą musi wypełnić. 


„Władcę much” powinni czytać w szkołach średnich, bo to niezwykle ważna lektura kształtująca człowieka. Otwiera oczy błądzącym oraz utwierdza w przemyśleniach myślących. Holding pisze wiarygodnie, plastycznie i rzeczowo. Metafory są czytelne i dają jasny przekaz. Polecam każdemu.


Ocena: